Od Dzikiego Zachodu do Quentina Tarantino: przypominamy historię czarnoskórych kowbojów

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
django_review.jpg

Postanowiliśmy zapędzić się w prehistorię kultury afroamerykańskiej. Sprowokował nas do tego Tragedy Khadafi, który nawijał swego czasu, że: one of every three cowboys was black, but if you watch TV, you never know that.

Dawno, dawno temu na Dzikim Zachodzie czarny kapelusz zwiastował kłopoty. Pod szerokim rondem kłębiły się ciemne myśli i mroczne zamiary. Czarny charakter bowiem - poza cierpieniami uciskanych wieśniaków i wywoływaniem strat w bankowych kasach - wpływał również na kolor nakrycia głowy. Natomiast odcień skóry nie miał większego znaczenia. Świat skąpany w pustynnym pyle i taniej whisky dzielili między siebie praworządni biali, wyjęci spod prawa biali i dzicy Indianie. Rola potomków afrykańskich plemion sprowadzała się do zbierania bawełny, usługiwania możnym i bycia raz po raz linczowanymi. Z rzadka uwalniał ich z plantacji co bardziej dobroduszny nosiciel białego kapelusza.

Hollywood przez lata budowało daleki od prawdy obraz Dzikiego Zachodu. Arbitralny podział na dobrych i złych, których można było rozpoznać na pierwszy rzut oka po kolorystyce ubioru, to jednak nie było jedyne uproszczenie, na jakie szli możni filmowego biznesu. Romantyczny mit twardych, lecz honorowych czasów zaczęły odbrązawiać dopiero spaghetti westerny, niszowe kino eksploatacyjne i nieszczególnie częste, współczesne nawiązania do kowbojskiego etosu. Bezwzględność, chciwość i tchórzostwo pierwszych budowniczych amerykańskiego mitu dopiero w latach 60. zyskało swój bliższy prawdy obraz na celuloidowej taśmie, a do kina głównego nurtu przelało się w ostatniej dekadzie. Strzały w plecy i niosące zarazę koce darowane Indianom zaczęły pojawiać się coraz częściej na ekranach, a wraz z nimi szarzały kapelusze i postawy bohaterów tych dramatów.

An African American Cowboy
fot. Library of Congress/Corbis/VCG via Getty Images

Django, Major Marquis Warren z Nienawistnej ósemki, Kapitan James T. West z Wild Wild West, Ned Logan z Bez przebaczenia i... dziesiątki zapomnianych już dziś przez wszystkich - poza Quentinem Tarantino - bohaterów szrotowych produkcji z grindhouse’owych kin to niezbyt liczna reprezentacja jednej trzeciej kowbojskiej braci, którą według szacunków historyków tworzyli przymusowi afrykańscy emigranci. Zachód był dziki, a jedynym prawem rządzącym na pustynnych i podmokłych stanach amerykańskiego interioru było prawo naturalne. Przetrwali tylko najsilniejsi. Ranczerzy najmujący do pracy przy krowach nie zwracali więc uwagi na kolor skóry. Życie kowboja zwykle trwało zbyt krótko, by odrzucać kandydatury na podstawie nieistotnych szczegółów. Liczyła się odwaga, spryt i szybkość, z jaką dobywali broni. Kuli koniokradów i bandytów i tak nie interesowała rasa czy pochodzenie.

Jedna z legend na temat powstania zawodu kowboja opowiada historię właściciela ziemskiego, który zaskoczony łatwością, z jaką niewolnicy przy pomocy kawałka sznura i psów pasterskich potrafili okiełznać stada liczące setki krów, mimo groźby ucieczki kierował ich samotnie na prerie. Resztę historii swoimi czynami spisali Bose Ickard, Bill Pickett czy Nat Love.

Wiek osiemdziesięciu sześciu lat, którego dożył Bose Ickard, musiał budzić szacunek na Dzikim Zachodzie; tam osiągnięcie pełnoletności było już nie lada sukcesem. Nikt nie zwracał uwagi na kolor skóry Billa Picketta, kiedy ten przeskakiwał z galopującego konia na biegnącego obok byka, by po kilku chwilach opanować go, trzymając się jedynie jego górnej wargi... zębami. Znanemu też jako Deadwood Dick Natowi Love plemię Akimel O'odham, w którego ręce wpadł podczas jednego ze spędów bydła, darowało życie ze względu na jego umiejętności - z dwunastostrzałowego pistoletu w dziesiątkę trafiał dwanaście razy. W liczących zwykle sześć do ośmiu osób grupach kowbojów było zazwyczaj dwóch-trzech czarnoskórych, a sukces przeprawy zawsze zależał od zgrania całej ekipy. Indianie i bandyci, wilki i węże, rwące strumienie i zdradliwa pogoda znosiły wszelkie podziały, a strzały i kule mogły dosięgnąć wszystkich.

The Black Cowboy or Mesteneros 1904 Short Story
fot. Chris Hellier/Corbis via Getty Images

Nieliczni wiedzieliby o istnieniu czarnoskórych kowbojów, gdyby nie afroamerykańska kultura popularna. Filmy akcji i hip-hopowe wersy - poza naukowymi opracowaniami - stanowią jedyne źródło wiedzy na temat co najmniej 5000 pominiętych przez Hollywood jeźdźców i rewolwerowców. W okresie popularności blaxploitation western, podobnie jak inne gatunki kina rozrywkowego, został przemalowany na czarno. Filmy takie jak The Legend of Nigger Charley (1972) czy Boss Nigger (1975), w których tytułowe role grał gwiazdor nurtu Fred Williamson, zrobiono przez białych reżyserów, a ich jedynym celem było przyniesienie wytwórni jak największych zysków. Choć pokazywały nieobecne wcześniej w kinie obrazki Afroamerykanów w kowbojskich kapeluszach, wymierzających sprawiedliwość białym rasistom, ich celem nie było uświadamianie.

Bliżej prawdy chciał dotrzeć w filmie Posse (1993) Mario van Peebles. Historia poszukiwania sprawców linczu dokonanego na ojcu bohatera zaspokoiła przede wszystkim widzów mocnego kina akcji. Po obejrzeniu tej opowieści o Jesse'm Lee na dłużej w pamięci zostaje właściwie tylko soundtrack, na którym pośród spoken-wordów, gospelu i folku znajduje się singlowy, rapowy numer Posse (Shoot 'Em Up) autorstwa rapera posługującego się wówczas ksywą Inteligent Hoodlum. Znany później jako Tragedy Khadafi MC roztrząsa w nim kwestie wypaczonego obrazu biało-czerwonego, Dzikiego Zachodu i upomina się o przepisanie jego historii z uwzględnieniem niebagatelnej roli, jaką odegrali w niej Afroamerykanie.

Po motywy rodem z czarnego westernu na swoich albumach, klipach czy okładkach sięgnęli też między innymi Eek A Mouse, Jeru The Damaja czy Sadat X, którego pierwszy singiel z debiutanckiej solowej płyty Wild Cowboys pełen jest nawiązań do stylistyki kowbojskiej stylistyki tak w wersach i podkładzie, jak i w teledysku. O Lil Nas X i jego Old Town Road chyba nie musimy nawet wspominać.

I choć w ostatnich latach o miejsce Afroamerykanów na pustynnych bezdrożach Dzikiego Zachodu zadbał główny dywersant amerykańskiego kina głównego nurtu i naczelny miłośnik produkcji drugiego obiegu - Quentin Tarantino, to wciąż ich miejsce w historii Stanów Zjednoczonych jest zwykle pomijane.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.