Powrót króla. „Elvis” to wyśmienity i aktualny film

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
Elvis, reż. Baz Luhrmann
Elvis, reż. Baz Luhrmann

O fenomenie można wiedzieć. Ale czym innym jest poczucie i zrozumienie go. A to właśnie oferują Baz Luhrmann i Austin Butler.

Nie jestem fanem/fanką Elvisa, ale... – ta sentencja może wkrótce w dosłownej lub sparafrazowanej formie stać się całkiem popularna. Można się zastanawiać jak popularną figurą w 2022 roku jest właściwie Elvis Presley. I czy z obecnej perspektywy, także w świetle dysput dotyczących jego faktycznego wkładu muzycznego, Król nie jest już praojcem – wpływowym, ale odległym krewnym. Baz Luhrmann tak nie myśli. W najnowszym widowisku postanawia nie tylko pokazać rewolucję, o której wszyscy wiemy, ale także przedstawić ją na tyle sugestywnie, by można było poczuć ją i zrozumieć.

Bo Elvis nie jest typowym biopikiem. Gatunek filmów fabularnych o muzycznych idolach i idolkach przez lata stał się mocno skodyfikowany. Zapewne – przede wszystkim – dlatego, by móc równocześnie spleść twórczość danej osoby z jej życiem osobistym. W ten sposób wykształciła się formuła, której modelową egzemplifikacją jest oczywiście Bohemian Rhapsody – film, w którym dzieją się rzeczy i można usłyszeć do tego muzykę Queen. Opowieść o sukcesie i problemach w drugiej dekadzie XXI stulecia to – w realiach, w których sława jest bardzo łatwo dostępna – normalka i nic nadzwyczajnego. Ale Baz Luhrmann jest człowiekiem od zadań specjalnych.

Od twórcy Wielkiego Gatsby’ego i Romeo i Julii (obu adaptacji z Leonardo DiCaprio w roli głównej) mogliśmy spodziewać się technicznych fajerwerków, przepychu i przesytu. Ale oprócz nich – a w historii Elvisa aż proszą się o wykorzystanie – Australijczyk oferuje także ciekawą propozycję usystematyzowania życia i kariery wokalisty z Tupelo. Jak i również autorski punkt widzenia, który każe pochylić się nad bardzo konkretnymi aspektami fenomenu Presleya, ale pozwala równocześnie uszyć historię uniwersalną i kompetentnie podsumowującą żywot Króla Rock and Rolla.

Luhrmann spaja wszystko hiperaktywnym stylem, który zawsze jest tylko o krok od totalnego przytłoczenia odbiorcy, ale ostatecznie, gdy to konieczne, korzysta z chwili wytchnienia,

Można się bowiem spierać czy – technicznie rzecz biorąc – Elvis jest głównym bohaterem tego filmu. Oczywiście, bierze udział we wszystkich kluczowych scenach i przykuwa całą uwagę. Ale ogół jego historii zostaje opowiedziany przez jego managera, pułkownika Toma Parkera, w którego wciela się Tom Hanks. I nie sama decyzja castingowa, a kreacja uhonorowanego aktora, może budzić sporo kontrowersji. Guru w swoim fachu zdecydował się bowiem na skorzystanie z bardzo ekscentrycznego i wyrazistego akcentu. Przez co może wydawać się nie do końca przekonujący w nieodłącznej zbroi make-upu. Ale wyrazistość pokraki, która postanawia wycisnąć do ostatniego centa talenty ociekającego charyzmą chłopaka z południa koresponduje chociażby z niezwykle skutecznym rodzajem narracji z Amadeusza Miloša Formana. A zamiast traktatu o zazdrości i talencie, dostajemy niezwykle aktualną baśń o eksploatacji i manipulacji.

Luhrmann traktuje bowiem Presleya jako postać tragiczną. Wzloty i upadki obserwujemy jednak z dystansem. Król – mimo że samotny we wnętrzu swojej głowy – zawsze jest w czyimś towarzystwie i w domyśle przebywa z nim także widz. Mimo fenomenalnej kreacji Austina Butlera, nie ujrzymy więc stricte intymnej perspektywy czy bardzo pogłębionego portretu psychologicznego. To niemal bilijna przypowieść o konkretnym wzorcu osobowym. Oprócz emocji, dostajemy także wgląd w to, co być może nadal jest najważniejsze – żywego fenomenu Presleya. Owszem, film dość otwarcie adresuje fakt, że Elvis nie był autorem swoich piosenek, ale brawurowym wykonawcą. Chłopakiem, którego pochłonęły, nadal ukrywana przed ogółem amerykańskiego społeczeństwa, czarne brzmienia i który przekazał je dalej, choć po drodze, kierowany pasją i bez większej świadomości, dokonał ostatecznie apropriacji.

W scenach, w których przyszły, obecny lub kończący swoje panowanie Król jest na scenie, Luhrmann próbuje zbliżyć nas do odkrycia, czym była oryginalność tego, co zaproponował Presley. I w czym przejawiała się – obecnie nie robiąca większego wrażenia w kontakcie z archiwaliami – dzikość jego poczynań. Zbliżenie na detale w postaci zagięć na spodniach Elvisa kołyszącego biodrami i niekończące się ujęcia młodych kobiet, które niemal dochodzą z ekstazy w siedzeniach to zagranie tanie, najpewniej oddającego prawdę tego, co się działo. W każdej z koncertowych sekwencji (i tyczy się to także momentów, w których śpiewają chociażby Sister Rosetta Tharpe czy Little Richard) odnajdziemy uczucie oraz perfekcję wynikającą z ilości życiowej energii, którą na co dzień tłamsiły rzemienie zakazów, legislacji i opacznie pojmowanej moralności. Luhrmann rekonstruuje ducha epoki, udowadnia, że muzyka, która go wyraziła była świetna i ubiera to w charakterystyczny dla siebie i doskonały w swojej dynamice montaż.

Mimo prawdziwie fenomenalnej kreacji Austina Butlera, nie ujrzymy tu stricte intymnej perspektywy czy bardzo pogłębionego portretu psychologicznego.

Wszystkie wspomniane muzyczne sekwencje są sercem filmu. Nie tylko obowiązkowym elementem, który sprawia, że to film muzyczny, ale także motorem napędowym dla fabuły. Każdy jeden występ to emocjonalny przełom dla tytułowego bohatera i iskra, która w następnych scenach zamienia się w pożar trawiący wszystko na jego drodze. Luhrmann spaja całość hiperaktywnym stylem, który zawsze jest tylko o krok od totalnego przytłoczenia odbiorcy, ale ostatecznie, gdy to konieczne, korzysta z chwili wytchnienia. I w tym całym szaleństwie znajduje się przestrzeń na skonstruowanie naprawdę przekonującego dramatu. I być może nie mówi on do końca, kim właściwie był Elvis. Bo trwający 160 minut film postanawia ominąć kilka wątków dotyczących kontrowersyjnych zachowań – ale opowiada o tym, ile znaczył i znaczy dalej dla innych. I nawet bez wcześniejszego przywiązania do jego twórczości, ciężko pod koniec tego niemal doskonałego – choć niezwykle intensywnego i brawurowego – seansu nie mieć żalu do chciwych tego świata, którzy uczynili Presleya karykaturą i skrócili mu życie o kilkadziesiąt lat.

Elvisa mieliśmy okazję zobaczyć w kinie KinoGram na terenie warszawskiej Fabryki Norblina i posłuchać w standardzie dźwięku Dolby Atmos. Aktualny repertuar kina KinoGram znajdziecie tutaj.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
W muzycznym świecie szuka ciekawych dźwięków, ale też wyróżniających się idei – niezależnie od gatunku. Bo najważniejszy jest dla niego ludzki aspekt sztuki. Zajmuje się także kulturą internetu i zajawkami, które można określić jako nerdowskie. Wcześniej jego teksty publikowały m.in. „Aktivist”, „K Mag”, Poptown czy „Art & Business”.