Przyjdzie The Dude i nas zbawi. „Big Lebowski” obchodzi 25. urodziny

RIMarch_TheBigLebowski.jpg
Big Lebowski

Historia, którą zaraz usłyszycie jest bardziej zdumiewająca niż wszystko, co dotychczas widzieliście lub słyszeliście – słowa narratora otwierające Biga Lebowskiego można śmiało odnieść do kulturowego fenomenu, jakim stał się ten film.

Big Lebowski braci Coen opowiada o facecie, któremu pewnego dnia ktoś wparował na chatę i naszczał na dywan. Inni twierdzą, że jest to po prostu komedia o kręglach. Błaha sprawa, a jednak ćwierć wieku później, fani wciąż spotykają się co roku na lebowskim comic-conie. Przychodzą w szlafrokach, grają w kręgle, upijają się koktajlami White Russian. Najbardziej hardcorowi spośród nich przynoszą na te eventy prochy swoich bliskich, którzy uwielbiali ten film. Są też wyznawcami… dudeizmu.

Jednak zanim dojdziemy do fenomenu Big Lebowskiego, weźmy pod uwagę samą opowieść. Rzecz dzieje się na początku lat 90. Pojawia się w nich człowiek, który doskonale przynależy do swoich czasów i swojego miejsca. The Dude, jaki jest, każdy widzi. Ubiera się jak lump. Workowate spodnie, rozciągnięta bluzka, rozklekotane sandały. The Dude nie zastawia się nad tym, co nosi. W zasadzie nigdy na poważnie nie zastanawia się nad niczym. Być może jest najbardziej leniwym typem w okręgu Los Angeles, a może personifikacją tego całego miejsca. Naprawdę nazywa się Jeff Lebowski. Dokładnie tak samo, jak pewien milioner z nagrodami, honorami i tytułami.

The Dude zostaje wzięty za bogatszego imiennika. Kilku drabów napada go w domu i każe zwrócić kasę, którą, jego domniemana żona Bunny, wisi szefowi pornobiznesu i lichwiarzowi z Malibu. Dochodzi do pomyłki. The Dude spotyka się z drugim Lebowskim i chce odzyskać kasę za dywan, na który nasikały mu bandziory. Nie był cenny, ale pasował mu do wnętrza. Dalej zaczynają dziać się rzeczy. Małżonka pana Lebowskiego zostaje porwana dla okupu. The Dude natychmiast rozpoczyna śledztwo w zamian za hojne wynagrodzenie. Pomaga mu Walter Sobchak, kumpel z kręgielni, weteran wojny w Wietnamie, niezrównoważony i porywczy. Po drodze pojawią się także niemieccy nihiliści z fretką (z zespołu Autobahn, którego nikt już nie zna), gwiazdy porno, autorka awangardowej sztuki feministycznej, mistrz gry w kręgle zwany Jesus, nieznajomy typ snujący z baru tę całą opowieść. W międzyczasie bohater odbywa swoistą odyseję. Przeżywa też fantastyczne wizje, w których fruwa nad LA do The Man in Me Boba Dylana albo występuje w pornosie pt. Gutterballs. Otwiera go czołówka z kręglem między dwoma kulami…

Big Lebowski był od początku pomyślany jako parodia filmów noir; podszyty beką hołd dla chandlerowskiego kryminału, a dokładniej powieści Głęboki sen. Detektywa zastępuje tu stary hipis i pacyfista. Zamiast poważnego śledztwa, totalny luz i sto procent wyjebki. Bracia Coen, przy całej swej wyobraźni, nie mogli mieć pojęcia o tym, w co to wszystko może się przerodzić. W wywiadzie dla Dicka Cavetta, tuż po premierze, mówili ze wzruszeniem ramion, że na etapie pisania scenariusza niespecjalnie przejmowali się kierunkiem, w jaki zmierza ta historia. Nie mieli zbyt wygórowanych oczekiwań. Dzisiaj jest to modelowy przykład kina kultowego. Przez ćwierć wieku film Coenów nabrał też wymiaru rytualnego. Big Lebowski jest traktowany jako filozofia i styl życia. Natomiast The Dude został uznany… świętym. To nie żart. Fikcyjny koleś z ekranu stał się fundamentem związku wyznaniowego, który ma zarejestrowanych pół miliona wyznawców.

Just take it easy, man

W 2005 r. Oliver Benjamin, dziennikarz z Chiang Mai w Tajlandii, założył nową religię zwaną dudeizmem. Pełna nazwa: The Church of the Latter-Day Dude (Kościół Kolesia w Dniach Ostatnich). Wiarę zaczęli deklarować ludzie na całym świecie. Z jeden strony w wychillowanej postawie bohatera filmu Coenów zaczęto dopatrywać się podobieństw do nauk św. Franciszka z Asyżu, który głosił, że świat należy nosić jak luźną szatę. W pismach zakonnika pojawiają się wskazówki, by pielęgnować spokój ducha, poszukiwać w życiu relaksujących chwil i akceptować je takim, jakie jest. Wychodzi na to, że franciszkanizm to synonim Just take it easy, man, które jest mottem Lebowskiego.

Dudeizm to jednak przede wszystkim połączenie taoizmu i nauk antycznego filozofa Epikura, choć niektórzy jego wyznawcy twierdzą, że jest to światopogląd sięgający początków naszej cywilizacji. Wśród wielkich Kolesi w historii świata wymienia się Laoziego, Heraklita, Buddę, Jezusa Chrystusa, Walta Whitmana, Snoopy’ego i… Jennifer Lawrence. Aktorka jest zadeklarowaną fanką Biga Lebowskiego. Brała udział (wraz z Michaelem Fassbenderem) w publicznym czytaniu scenariusza filmu na festiwalu w Montrealu.

Na temat dudeizmu powstały publikacje i książki, m.in. The Tao of the Dude: Awesome Insights of Deep Dudes from Lao Tzu to Lebowski i The Big Lebowski and Philosophy: Keeping Your Mind Limber with Abiding Wisdom. Istnieje również Święta Księga Dudeizmu zatytułowana The Dude De Ching i The Take it Easy Manifesto. Można w nich przeczytać o tym, że jest to idealna religia na nasze czasy. Pierwsze, i w zasadzie jedyne przykazanie, brzmi: życie jest krótkie, skomplikowane i nikt nie wie, co z nim zrobić. A skoro tak, to nie rób z tym nic. Po prostu się uspokój, człowieku. Przestań się martwić. Pochilluj z przyjaciółmi. Rób wszystko, co w twojej mocy, aby być wiernym sobie i innym – po prostu trwaaaaj. Piękno dudeizmu tkwi w jego prostocie. To kojąca rozkładana sofa dla duszy. To życie w zgodzie z zasadą go with the flow. Jeśli to dla was too much, przypomnę, że w tym samym roku, co dudeizm, powstał pastafarianizm. Wyznawcy tego drugiego, wierzą w Latającego Potwora Spaghetti; w niebo z piwnymi wulkanami oraz fabryką striptizerów i striptizerek.

Wszyscy jesteśmy Lebowskimi

Benjamina do utworzenia dudeizmu zainspirował pokaz filmu Coenów w ramach Lebowski Fest. To wydarzenie organizowane od 2002 roku, którego pomysłodawcą jest Will Russell. Pewnego dnia zrozumiał, że takich, jak on – czyli ludzi, którzy mają obsesję na punkcie tego filmu i widzieli go setki razy – jest więcej. Pierwsza edycja odbyła się w kręgielni należącej do kościoła baptystów w Kentucky. Na imprezie miało być kilku znajomych, ale przyszło ponad 150 osób. Informacja o wydarzeniu rozeszła się po raczkującym wówczas internecie. Kiedy zaczęła działać strona LebowskiFest.com, bardzo amatorska, bo na niczym się jeszcze wtedy nie znaliśmy, wieść o naszej imprezie rozprzestrzeniła się w błyskawicznym tempie – mówił Russell w wywiadzie przeprowadzonym przez Martę Bałagę dla Dwutygodnika. Nazwał w nim Biga Lebowskiego pierwszym kultowym filmem ery internetu. Sam tekst nosi tytuł: Wszyscy jesteśmy Lebowskimi.

To znamienne słowa, bo już kilka lat później Lebowski Fest stał się eventem znanym w całych Stanach. Festiwal zaczął jeździć po innych miastach. Przez ostatnich 20 lat zawitał do Las Vegas, Los Angeles, Nowego Jorku i Austin. Każdej edycji towarzyszą turnieje kręgli i konkursy na najlepszy kostium. Raz odbył się tam ślub pary, która na evencie się poznała, utrzymany w klimacie filmu. Russell, we wspomnianym wywiadzie, mówił też o facecie, który przyjechał na festiwal z prochami swojego wuja. Ponoć zmarły tuż przed śmiercią zażyczył sobie, by rodzina poddała go kremacji, zabrała jego szczątki na Lebowski Fest i zgłosiła go do jednego z konkursów jako Donny’ego. Big Lebowski kończy się sceną, w której The Dude i Walter zamierzają wysypać prochy swojego przyjaciela Donny’ego – które trzymają w puszce po kawie rozpuszczalnej Folgers – do Pacyfiku. Prochy ostatecznie rozwiewa wiatr. Lądują na twarzy głównego bohatera, granego przez Jeffa Bridgesa.

Aktor od początku wspiera Lebowski Fest, ale przede wszystkim jest twarzą nieśmiertelnego idola milionów ludzi. Niektórzy twierdzą, że Bridges i The Dude to jedna i ta sama osoba. Może bierze się to stąd, że aktor większość ciuchów, w których wystąpił u Coenów, wyciągnął z własnej szafy. Albo że, jak sam przyznaje, wyznaje w życiu podobną zasadę, żeby się nie spinać. Po mieście łaził brudny i obszarpany. Nie brał też udziału w wyścigu szczurów, grając w jednym, dwóch filmach rocznie i robiąc sobie wielomiesięczne przerwy od planów. Bridges to zaprzeczenie hollywoodzkiego gwiazdora. Nie bryluje w plotkarskich rubrykach. Nie bywa na dywanach i ściankach. To, co odróżnia go od jego bohatera, to fakt, że przestał palić trawę. Notabene, stało się to tuż po zdjęciach do Biga Lebowskiego.

Fenomen samego filmu jednak trwa, a nawet zatacza coraz szersze kręgi. Po latach umacnia się również w Polsce. Alek Pietrzak, reżyser, rok temu zainaugurował w rodzinnym Płocku wydarzenie pod nazwą BiG Festivalowski. Elementem dress code'u był szlafrok nawiązujący do stylówy Bridgesa. Filmem otwarcia był oczywiście Big Lebowski. To dlatego, że – jak mówił mi Pietrzak – dzieło Coenów wcale się nie zestarzało. Wręcz przeciwnie. Nabiera kultowości z każdym rokiem. Tak opowiadał o tym w naszej rozmowie:

Komedie starzeją się różnie, czasem źle. Na przykład „American Pie”, które można uznać dziś za krindżowe, niesmaczne i skrajnie szowinistyczno-niefajne. A „Big Lebowski” starzeje się wspaniale. Wielka w tym zasługa Jeffa Bridgesa. Ten jego Duuuude, ten Koleś, ten Ziomek pokazuje, że można przejść przez życie bez napinki. On chce, żeby wszystkie problemy świata zniknęły i żeby już nikt go nie męczył. Chce iść pograć sobie w kręgle w swoich wygodnych ciuszkach i napić się drinka. Taki jest Dude i chciałbym, żeby taka była energia naszego festiwalu […] Jest jeszcze coś takiego, że jeżeli widzisz, że komuś podobał się ten film, to wiesz, że to jest twój brat jeśli chodzi o poczucie humoru, pewien rodzaj stylu i myślenia.

Bo w tej postaci jest coś, co przemawia do wielu ludzi. The Dude nie jest figurą większą niż życie, ale gościem, który stosunek do świata ma luźny i z którego warto byłoby czerpać przykład. Kto wie, może właśnie takich bohaterów potrzebujemy bardziej niż superherosów w pelerynach i kauczukowych zbrojach. Dobrze wiedzieć, że gdzieś tam jest taki The Duuude. Wyluzowany za wszystkich nas, grzeszników – mówi w finale narrator w kowbojskim kapeluszu grany przez Sama Elliotta. Nie wiem, jak was, ale mnie to zasila i krzepi.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Mateusz Demski – dziennikarz, krytyk, bywalec festiwali filmowych. Pisze dużo o kinie na papierze i w sieci, m.in. dla „Przekroju”, „Przeglądu”, „Czasu Kultury” i NOIZZ.pl. Ma na koncie masę wywiadów, w tym z Bong Joon-ho, Kristen Stewart, Gasparem Noé i swoją babcią.