Substancje psychoaktywne zalały mały i duży ekran. Co oglądać? Na co nie tracić czasu? Oto nasz narkofilmowy przewodnik po kinie strachu znad Rio Grande.
Nie zdążyliśmy jeszcze na dobre pogrzebać wspomnień o królu metamfetaminy Heisenbergu, już tęsknimy za Pablo Escobarem (w trzeciej serii Narcos postać ta, z przyczyn oczywistych, nie pojawi się na ekranie). Jakby tego było mało, podczas Sundance 2015 wyróżniono Cartel Land – insajderski dokument o meksykańskiej wojnie narkotykowej, którą na warsztat w ostatnich latach brał niejeden reżyser. Komu się udało, a kto się tylko prześlizgnął po temacie?
Burząca krew w żyłach scena przejazdu przez Juarez – pisali. Drylująca trzewia muzyka Jóhanna Jóhannssona – chwalili. Doskonała Emily Blunt i demoniczny Benicio del Toro – komplementowali. Prawda i tylko prawda. Dwugodzinny Sicario to nie tylko kawał dobrego, trzymającego w nieustannym napięciu kina, ale i konkretna (mimo kilku fabularnych uproszczeń) wiwisekcja koszmaru, jaki zapanował na amerykańsko-meksykańskim pograniczu. Obraz Denisa Villenueveʼa jest tak samo brutalny, jak rzeczywistość, którą opisuje. Oglądać tylko w kinie.
Nie ma tu takiego tempa i fajerwerków jak w Sicario, ale mimo to (a może właśnie dlatego) oba filmy długo zostają w pamięci. Ich twórcy – Gerardo Naranjo i Amat Escalante – pokazują współczesny Meksyk bez retuszu: surowy, przeżarty korupcją, sterroryzowany przez kartele narkotykowe. Większe wrażenie niż wymyślne tortury czy zwisające z mostów zdekapitowane zwłoki robią tu tytułowi zagubieni młodzi bohaterowie (23-latka i 17-latek), przypadkowo wplątani w machinę narkowojny, z której – nawet jeśli sekwencje końcowe dają cień nadziei – nikt nie wychodzi bez szwanku.
Drugi dwupak, bo i tu mamy niejeden wspólny mianownik. Po pierwsze – mistrzowie za kamerą: Oliver Stone i Ridley Scott. Po drugie – gwiazdy w obsadzie: u pierwszego m.in. Salma Hayek, Benicio del Toro, John Travolta; u drugiego – Michael Fassbender, Cameron Diaz, Javier Bardem, Penelope Cruz, Brad Pitt. Po trzecie wreszcie: banał na ekranie, który takim gigantom reżyserii po prostu nie przystoi. Bo nawet jeśli niektóre kalki bywają widowiskowe, to bon moty sypiące się z ekranu śmiało mogą rywalizować o sucharopuchary narkokina. Oglądacie na własną odpowiedzialność.
Infierno znaczy piekło. A to piekło to Meksyk, w którym dzielą i rządzą kartele narkotykowe. Reżyser filmu Luis Estrada podchodzi jednak do interesów narcos (i ich samych) ze sporą dawką ironii. Groźni bossowie mają karykaturalne ksywki, a najważniejsi politycy w kraju z portretów na ścianach przysłuchują się narkotykowym rozmowom biznesowym. Multigatunkowy rollercoaster, osadzony w meksykańskiej historii i folklorze, zgrabnie zaciera granice między satyrą a dramatem. Powodów do śmiechu jest jednak mało. Meksyk spływa krwią – wojna narkotykowa w tym kraju pochłonęła już ponad 100 tys. ofiar.
Na koniec tego fabularnego zestawienia absolutna klasyka. Grad nagród – Oscarów, Złotych Globów i innych Srebrnych Niedźwiedzi – dla reżysera Stevena Soderbergha, scenarzysty Stephena Gaghana, a przede wszystkim Benicio del Toro (czy hollywoodzkie narkokino może istnieć bez tego aktora?). Świetnie skrojony scenariusz, wielowątkowe spojrzenie na amerykańsko-meksykański problem narkotykowy (przefiltrowane przez osobiste doświadczenia bohaterów), doskonała gra kolorami i światłem plus atmosferyczna ścieżka dźwiękowa Cliffa Martineza. A do tego – zero taniego efekciarstwa i moralizowania.