Czy czarna krasnoludzica szarga pamięć Tolkiena? O toksyczności fandomów

Zobacz również:Wałęsa, Kwaśniewski, Kaczyński, Komorowski, Duda… Jak wyglądały wybory prezydenckie od 1990 roku?
władca pierścieni.jpg
fot. Amazon Prime

Rozwój internetu to również rozwój różnego rodzaju fandomów, czyli społeczności skupionych wokół wybranych popkulturowych uniwersów. Dynamika tego procesu jest naprawdę ciekawa, nierozerwalnie spleciona z pojawianiem się kolejnych form komunikacji między fanami i fankami: od forów i komunikatorów, po media społecznościowe i discordowe kanały.

Internet dał narzędzia do rozmowy o ulubionych światach i postaciach. Dał także platformy do dzielenia się twórczością zainspirowaną pasją, co pogłębiło związki fandomów z obiektami uwielbienia. Jednocześnie, jak nigdy wcześniej, dzisiaj można wyrażać swoje niezadowolenie z kierunku, jaki obierają poszczególne franczyzy – w mniej lub bardziej cywilizowany sposób. Potężny rozwój fandomów to nie tylko zwiększenie się obszarów wymiany myśli, jeszcze większe zaangażowanie w tworzenie treści (a także ich różnorodność: fanfici, wideo, animacje, webkomiksy, czy grafiki), ale także nasilenie się toksycznych tendencji. Twitter, Facebook, YouTube, czy TikTok stały się miejscami, gdzie można nie tylko podzielić się swoją pasją, ale także wyrazić głębokie oburzenie, często stosując krzywdzącą argumentację, czy prezentując roszczeniową postawę.

Groźby śmierci za ingerowanie w kultowe filmy, książki czy gry

Charakter i powody tego oburzenia bywają różne, ale są pewne motywy, które szczególnie oburzają co bardziej krewkie odłamy fandomów. Można wytyczyć dwie główne linie: progresywna i różnorodna obsada oraz zmiany w materiale źródłowym. Bezpośrednia specyfika mediów społecznościowych sprawia, że bardzo łatwo atakować osobiście twórców, twórczynie, a nawet tych, którzy z daną produkcją mają co najwyżej symboliczne powiązanie. Krzywdzące słowa to jedno – do jakiegoś stopnia da się je przetrzymać. Tym bardziej, jeśli obiektem ataku jest wielka korporacja, czyli byt bezosobowy. Gorzej, kiedy pojawiają się groźby kierowane osobiście – w tym śmierci – czy, w skrajnych przypadkach, doxing, czyli upublicznienie wrażliwych danych osobowych. Można powiedzieć, że to naprawdę dzikie, że ktoś może być zafiksowany na punkcie fikcji do stopnia, w którym przekracza takie granice, ale niestety, takie są smutne i niebezpieczne realia współczesnego internetu. Tego rodzaju sytuacje powtarzają się przy każdej większej produkcji, która ma rozbudowany fandom, aczkolwiek najgłośniejsze głosy nie zawsze należą do osób, którym zależy na danym uniwersum. Media społecznościowe to również narzędzie w rękach podżegaczy inb i trolli.

Niedawny przykład? Ogłoszenie obsady serialu Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy. Szczególne kontrowersje wzbudziło obsadzenie czarnej aktorki Sophii Nomvete w roli Disy, krasnoludzkiej księżniczki. Co prawda większość obsady wręcz jaśnieje kolorem alabastrowym, ale obecność czarnej krasnoludzicy w oczach niektórych stało się splunięciem w Tolkiena i zszarganiem świętości jego dzieł. To wersja hardcorowa, ta łagodniejsza mówi o rozjechaniu się z materiałem źródłowym, w którym czarnych krasnoludzic nie ma. Za to – jak głosi część popularnych komciów – są przecież inni czarni, Haradrimowie, więc to wszystko jest na siłę, bo jak się chciało różnorodnej reprezentacji, to przecież można było ich tam umieścić i po sprawie. Mamy tu wiele do odpakowania, więc po kolei.

Dziękujemy ci, Czarna Pantero

Zacznijmy od motywacji często słabo skrywanej, bo okraszonej klasycznym hasłem nie jestem rasistą, ale… Nie da się ukryć, że przez wiele dekad nerdowskie pasje były domeną białych heteromężczyzn i chłopców. To do nich kierowano powieści fantasy i komiksy, to oni przez pierwszych dwadzieścia lat (a może i więcej) istnienia gier wideo cieszyli się szczególnym uznaniem dewów i działów marketingu. Od razu zaznaczę – moim celem nie jest atak na białych heteryków, ba, sam nim jestem, ale takie są fakty.

Taki stan rzeczy utwierdził część tej grupy w przekonaniu, że pewne teksty kultury i pewne formy rozrywki nominalnie należą do niej. A nawet więcej – to właśnie ich głos ma decydować o tym, co jest, a co nie jest akceptowane. Kiedy fandomy zaczęły stawać się bardziej inkluzywne, a korporacje zrozumiały, że poza białymi heterykami są jeszcze całe wielkie obszary rynku do zagospodarowania, spotkało się to z odporem pewnych toksycznych części publiki. Nie zrozumcie mnie źle, wiele z progresywnych zagrań korporacji wynika nie z ich szczerej chęci tworzenia bardziej równościowego świata, ale z cynicznej, kapitalistycznej kalkulacji. Widzenie w tekstach kultury masowej różnorodności to skuteczne narzędzie tworzenia bardziej równościowych społeczeństw. Nawet jeśli podważamy intencje korporacji (poniekąd słusznie), to efektem jest popkultura, która oddaje choć w najmniejszym stopniu różnorodność świata, na jakim żyjemy.

Wystarczy spojrzeć na reakcję sporej części czarnych społeczności na marvelowską Czarną Panterę – entuzjazm był wielki, bo wreszcie nie tylko białe dzieciaki mają bohatera, z którym mogą się utożsamiać, czyli, sprowadzając sprawę do podstaw, bohatera, który wygląda tak, jak oni. Oburzenie na czarną krasnoludzicę, czy czarne elfy w Wiedźminie, jest łakomym kąskiem dla reakcyjnych środowisk, które często podczepiają się pod takie akcje, łowiąc sfrustrowanych, pogubionych odbiorców, którzy mogą sobie trochę odreagować. Ci, którzy na podziałach zyskują, wiedzą doskonale, że najskuteczniejsza strategia to wskazanie wroga. Pod płaszczykiem obrony materiału źródłowego bardzo często przemyca się przeróżne fobie, a za monstrum chcące pożreć świat robią tu jakiekolwiek progresywne ruchy. Ciągłe walenie w wokeness, cancel culture, czy kompletnie nierozumianą i demonizowaną poprawność polityczną to przemyślana strategia środowisk, których celem nie jest świat różnorodności i równości, a planeta mroku, hierarchii i podziałów według starego porządku, na którym korzysta wąska grupa.

Nie wątpię, że pośród komentujących są i tacy, którzy szczerze martwią się o integralność materiału źródłowego. Jest to pokłosie procesów, o których wspominałem – większego pogłębienia więzi z dziełami popkultury. Jeśli poczyniliśmy dużą inwestycję emocjonalną w uniwersum Władcy Pierścieni, chcemy, żeby każde dzieło, które w jego obrębie funkcjonuje, spełniało nasze oczekiwania, a przynajmniej nie było zawodem. To mechanizm zrozumiały, który łatwo trywializować, bo przecież rozmawiamy o fikcyjnym świecie pełnym elfów i magii.

Od fandomu do sekciarstwa

Takie spłycenie jest niebezpieczne, bo mówimy o rzeczach, które są dla kogoś bardzo ważne i stanowią integralny element tożsamości, a także podstawę wielu emocji odczuwanych przez tę osobę. Dlatego szanuję fandomy, mam wielki respekt do szczerych pasji, płonących ogniem może czasem zbyt intensywnym, może odrobinę za bardzo skierowanym w jedną stronę. Niestety, ta żarliwość potrafi czasem zwodzić na manowce doktrynizmu, a w skrajnych przypadkach niemal sekciarstwa. Prawo adaptacji – szczególnie z medium do medium, czyli np. z literatury na mały czy duży ekran – rządzi się swoimi zasadami, które zakładają margines dowolności. Czasami ten margines jest naprawdę duży, zdarza się, że przez tę dowolność materiał źródłowy zyskuje. Na pewno nie traci, bo przecież jakiekolwiek zmiany w adaptacji retroaktywnie nie psują oryginału – jeśli komuś się nie podobają, w każdej chwili może wrócić do oryginału. Jak ostatnio sprawdzałem, książki Tolkiena nie zapełniły się nagle czarnymi krasnoludzicami. Adaptacja podlega prawidłom zmiany mediów, ale także zmiany kontekstu czasów, w jakich funkcjonują. Żyjemy już po śmierci autora, ogłoszonej przez Rolanda Barthesa w 1967 roku: dzieła kultury żyją własnym życiem, często oderwanym od intencji osoby, która ją stworzyła. Zdarza się, że te same osoby, które tak głośno oburzają się na tę czy inną decyzję castingową, same w wolnym czasie tworzą fanfici, czy zajmują się shippingiem, czyli parowaniem postaci z danego uniwersum. I nie ma w tym nic złego, twórcza gra na polu popkultury to coś, co ją wzbogaca. Jeśli fandom sam daje sobie prawo do eksplorowania różnych opcji, czemu odbiera je adaptacjom? Kluczem może być skala.

Wysokobudżetowe produkcje są widziane jako emanacja oficjalnego kanonu, która wymaga przestrzegania pewnych zasad. Zasad, które rzekomo są wyłożone w materiale źródłowym. To dość szkodliwy pogląd, na gruncie polskim efekt kiepskiej edukacji kulturoznawczej. Przypomnijcie sobie lekcje polskiego, na których rozkminano, co autor miał na myśli? Przy karcącym wzroku belfra, jeśli podsuwało się swoją własną interpretację. Tymczasem wchodzenie w twórczą interakcję z tekstami kultury jest jej siłą, a dzisiaj mamy niespotykaną wcześniej liczbę narzędzi, żeby to zrobić. W tym kontekście korporacyjne adaptacje są kolejną grą z oryginałem, kolejnym fanficiem, aczkolwiek z budżetem astronomicznie wżyszym od posta na tumblrze. Rozumiem, że można mieć poczucie straconej szansy, kiedy adpatacja nie idzie po naszej myśli, ale czy takie poczucie zawodu może być podstawą do siania toksycznych odpadów po necie? Nie sądzę.

Komcionauci nie rządzą tym światem. Ani żadnym innym

Warto dodać, że śledzenie komentarzy w mediach społecznościowych i wyciąganie wniosków na ich podstawie jest dość jałowym zajęciem. Nie wątpię, że w aferze wokół nowej produkcji Amazona wypowiadają się zarówno osoby szczerze zainteresowane uniwersum, jak i reakcyjne trolle. Ale w szerszej perspektywie zarówno jedni, jak i drudzy to mniejszość. Nawet biorąc pod uwagę oficjalne komunikaty rodzimych, domorosłych tolkienologów i ich stowarzyszeń, większość publiczności nawet nie rejestruje tej dyskusji. Taka natura mediów społecznościowych, głosy najgłośniejsze to nie głosy najliczniejsze. Jeśli spotkamy się z treściami, które akceptujemy, albo są dla nas neutralne, najczęściej po prostu zostawiamy lajka, albo uśmiechamy się pod nosem i idziemy dalej ze swoim życiem, bardzo rzadko komentując. Natomiast kiedy jest powód do oburzenia, niezgody, czy hejtu – prawdziwego bądź fikcyjnego – to chcemy to wyrazić, nawet jeśli ostatecznie to żadne narzędzie nacisku, a zwykły krzyk w próżnię.

Niestety, w skrajnych przypadkach to zacietrzewienie prowadzi do prześladowań, o czym zaświadczą osoby, które przez pracę przy grze czy serialu dostawały groźby śmierci w DM-ach, czy zobaczyły, jak upublicznia się ich wrażliwe dane. Temperatury fandomów nie mierzy się w inbach, a w fanowskiej twórczości, stan debaty oceniajmy po realnych skutkach, a nie toksycznych komentarzach w mediach społecznościowych. Internet jest wspaniałym, ale także przerażającym miejscem, w którym łatwo dać się zakrzyczeć.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz, muzyk, producent, DJ. Od lat pisze o muzyce i kulturze, tworzy barwne brzmienia o elektronicznym rodowodzie i sieje opinie niewyparzonym jęzorem. Prowadzi podcast „Draka Klimczaka”. Bezwstydny nerd, w toksycznym związku z miastem Wrocławiem.
Komentarze 0