Kluczowe pytanie piątego sezonu „The Crown” – czy monarchia przetrwa? (RECENZJA)

Zobacz również:"Elegia dla bidoków", czyli jak Hollywood wyobraża sobie wyborców Trumpa (RECENZJA)
The Crown, sezon 5 / Netflix
The Crown, sezon 5 / Netflix

Powiecie, że to nic nowego – ślady tego pytania znajdziemy w każdym poprzednim sezonie, ten przypadek jest jednak o tyle epokowy, że pojawia się w momencie, w którym przyszłość monarchii jest naprawdę jednym wielkim znakiem zapytania.

Królowa Elżbieta II zmarła, mając za sobą 70 lat panowania, zamknęła się zatem pewna epoka. Dla większość z nas była tu od zawsze, przeżyła wszystko i wszystkich – nic dziwnego, że wszyscy pytają: co dalej? Eksperci od royalsów często twierdzili, że dynastia Windsorów będzie trwała tak długo, jak długo będzie żyła królowa – sam ten fakt pozwolił w jakimś sensie odłożyć poważną debatę na temat zniesienia monarchii. Z każdym miesiącem po jej śmierci wątpliwości odżywają: do czego w ogóle potrzebna jest ta instytucja? Korona: opoka czy zwykła ozdoba? Likwidować czy lepiej nie ruszać i zostawić po staremu?

Te pytania są w piątym sezonie The Crown bardzo silne i symbolicznie. Akcja rozpoczyna się flashbackiem z przeszłości. Rok 1953, na Jej Królewską Mość w stoczni czeka Nowy Królewski Jacht. Liczę, że ten okręt, jak wasza nowa królowa, okaże się niezłomny i niezmienny, zdolny przetrwać wszelkie sztormy. Ale czas płynie nieubłaganie – czterdzieści lat później Britannia się sypie. To relikt poprzedniej epoki: mało istotny, sędziwy, kosztowny, niedzisiejszy. Sentymentalnie rzecz biorąc, każdy chce tę łajbę zatrzymać. W praktyce nie jest warta naprawy, a czasy jej świetności minęły. Zaczynam rozważać rzecz nie do przemyślenia: zastąpienie jej – celnie podsumowuje książe Filip. Ciekawe, że gdy mowa o Królowej, powtarza się to samo.

Wtórują nagłówki prasowe: Królowa powinna abdykować na rzecz księcia Walii. Pisze się też o tym, że starzejąca się monarchini zbyt długo siedzi na tronie, a jej oddalenie od współczesnego świata sprawia, że naród dość ma samej monarchii. Nie podoba się też koszt jej utrzymania – na rodzinę królewską idą dziesiątki milionów funtów rocznie, co oznacza, że głównym beneficjentem systemu jest władza (dodajmy: która sama podatków nie chce płacić), podczas gdy ludzie klepią biedę. Przypominam, że poprzedni sezon The Crown toczył się w epoce thatcheryzmu, a więc w trakcie rekonfiguracji państwa od góry do dołu i galopującego bezrobocia, gdy co 20 sekund ktoś tracił pracę. Piąty też wychodzi od wstrząsu – trwa najtrudniejsza po wojnie recesja, która musi skończyć się załamaniem i zamienić w społeczne niepokoje. Tymczasem, kiedy każdy pens jest na wagę złota, Królowa planuje przeznaczyć 14 baniek z kieszeni podatników na remont swojego luksusowego jachtu. Z całym szacunkiem dla Waszej Wysokości, ale nie jest to wydatek pierwszej potrzeby – raczej tzw. problem pierwszego świata i totalna odklejka.

Być może to najbardziej krytyczny sezon The Crown, choć w poprzednich też zdarzały się podobne przytyki. Na przykład odcinek, w którym świeżo mianowana premierka Margaret Thatcher, przyjeżdża do posiadłości Balmoral i trafia w środek szopki – royalsi grają w coś, co nazywa się Ibble Dibble, smarują twarze węglem i walą wino. Trudno mi znaleźć w tych ludziach coś zasadnego. Nie są kulturalni, wyrafinowani czy eleganccy. To nieidealni, prostaccy i chamscy snobi – komentuje Thatcher. Znamienna jest też scena, w której pewien zatroskany obywatel przedarł się przez system zabezpieczeń Buckingham i wybrał się na nieproszoną audiencję do Królowej. Ten wasz pałac jest bardziej zapuszczony niż myślałem. Farba się łuszczy, tapeta odłazi – pokazuje palcem. Trochę na królewskie sypialnie, a trochę na całe królestwo.

A jednak monarchia zdaje się jedyną stałą, na jakiej można się oprzeć, wszystko inne bywa zmienne i ulotne. Na miejsce Thatcher na początku sezonu wskakuje John Major. Dziesięć odcinków i podmienia go Tony Blair. The Crown zawsze było najmocniejsze właśnie w tych momentach, w których na chwilę na bok można było odsunąć życie rodziny królewskiej, to pałacowe reality show w stylu Kardashianów i zobaczyć, co się działo za murami. Piąty sezon rozwija przed widzem panoramę końcówki XX wieku: upada Związek Radziecki, władzę w Rosji przejmuje pierwszy od czasu rewolucji prezydent z wyboru, pojawia się pomysł, żeby przekształcić Ukrainę w państwo niezależne. W międzyczasie półtorawieczna administracja brytyjska w Azji dobiega końca i Hongkong wraca do Chin. Żeby było ciekawiej, dostajemy odcinek o nastaniu ery satelitarnej i walce BBC z zalewem tysięcy kanałów. Zwrot ku satelicie oznaczałby wyrzeczenie się krajowego nadawcy przez głowę państwa – mówi królowa do wnuka. Kilka scen dalej przyłapujemy Jej Królewską Mość, jak ogląda Beavisa i Butt-Heada na MTV. To backgroundowe smaczki, ale służą tu za najlepsze metafory.

Na pierwszy plan wybija się monarchia w kryzysie – jej symbolem jest sondaż Gallupa, w którym 59% Brytyjczyków twierdzi, że minął termin ważności rządów Elżbiety, pożar zamku w Windsorze, który złamał serce królowej i prawdziwa bomba, czyli publiczny rozwód Karola z Dianą. W szczegóły nie będę wchodził, bo nieudane małżeństwo, zdrady i odwetowe akcje, to rzeczy które równo od 25 lat wałkuje się bez końca – na samym Netfliksie pod hasłem Diana znajdziecie pewnie z tuzin tytułów, w tym musical i dokument oparty na jej taśmach – warto jednak wspomnieć o aktorskich roszadach, które w The Crown stały się regułą. We wcześniejszym sezonie Dianą była Emma Corrin. Teraz rolę przejęła Elizabeth Debicki i tą rolą celuje półkę wyżej. Poprzedni sezon zamykały wymijające słowa księżnej: czuję się jak w mroźnej, beznamiętnej jaskini. Bez światła. Bez najmniejszego promyka nadziei. W tym zrywa z protokołem i wali prosto z mostu, jakie naprawdę jest jej życie. Karol (w tym sezonie grany przez Dominica Westa aka detektyw McNulty z The Wire) też przechodzi konkretną transformację. Ba!, wygląda jakby urwał się prosto z serialowej Sukcesji – knuje, spiskuje, szykuje się do przejęcia tronu, ma swoich doradców i nowoczesny program, pokazuje matce, że może postawić swój własny Camelot. Fajnie, że zmiana obsady to zmiana w samych bohaterach. A jednak trudno nie dostrzec, że The Crown, niczym brytyjska monarchia, to przede wszystkim niezmienność i stabilność.

Bo wypracowana przed sześciu laty formuła serialu niewiele się zmienia – nadal rządzi nim przeźroczysta, podporządkowana narracji forma. Na jeden odcinek przypada jeden królewski kryzys i dogaszanie kolejnego pożaru. I nawet jeżeli co jakiś czas królewskie berło przejmuje inna aktorka, to w przypadku roli Elżbiety trudno wyłapać jakieś znaczne różnice: Claire Foy płynnie przeszła w Olivię Colman, teraz pora na Imeldę Staunton, która nie wnosi do tematu niczego nowego, raczej równiutko od linijki powtarza to, co wypracowały poprzedniczki. Jedni powiedzą: zwiastun tego, że The Crown zawsze trzyma poziom; inni: że popadło w rutynę.

Ale na pewno jest coś jeszcze, co wokół tego serialu się nie zmienia, czyli pytanie o to, co myślą o nim członkowie royal family? Tu nie ma zmiłuj – ten sezon dotyka newralgicznych punktów, to opowieść o najgorszych latach dla monarchii i lizaniu ran po wtopach wizerunkowych. Były premier John Major już zdążył wydać oświadczenie, że scena, w której Karol naciska na niego, aby przekonał królową do abdykacji, nigdy nie miała miejsca i to jeden wielki bullshit zakrzywiający rzeczywistość. Judi Dench w wywiadzie dla The Times of London powiedziała, że serial bywa okrutnie niesprawiedliwy dla ludzi, o których opowiada i szkodliwy dla instytucji, którą reprezentuje – jednocześnie aktorka wzywa Netfliksa, podobnie jak kiedyś ex-minister Oliver Dowden, żeby każdy odcinek poprzedził planszą, która przypomina, że serial nie jest lekcją historii tylko fikcją. Nie tym razem. Netflix nie idzie na żadne ustępstwa, twardo trzyma się stanowiska, że plansz nie będzie i zapowiada, że trwają zdjęcia do finałowego sezonu. Czy będzie to niedźwiedzia przysługa i kolejny cios zadany monarchii w kryzysie (szósta seria ma pokazać m.in. śmierć Diany, milczenie Elżbiety i odwyk Harry’ego)? A może The Crown to najlepsza maszynka do podsycania mitologii rodziny królewskiej i hajpu na nią? Albo jeszcze inaczej: może szkoda w ogóle zawracać sobie tym głowę? Dwa, może trzy tygodnie po śmierci królowej byłem w Londynie. Nie widziałem flag w oknach, nie było wizerunków Elżbiety na mieście, nikt o tym nie gadał, a życie… toczyło się dalej. Spokojnie można zaryzykować stwierdzenie, że zwykłemu Brytyjczykowi ten cały boom na royalsów po prostu lata.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Mateusz Demski – dziennikarz, krytyk, bywalec festiwali filmowych. Pisze dużo o kinie na papierze i w sieci, m.in. dla „Przekroju”, „Przeglądu”, „Czasu Kultury” i NOIZZ.pl. Ma na koncie masę wywiadów, w tym z Bong Joon-ho, Kristen Stewart, Gasparem Noé i swoją babcią.
Komentarze 0