Nas wydał nowy album, a my przyglądamy się, jak weterani radzą sobie z powrotami

Zobacz również:Steez wraca z Audiencją do newonce.radio! My wybieramy nasze ulubione sample w trackach PRO8L3Mu
nas.jpg

Status weterana w amerykańskim hip-hopie to błogosławieństwo lub klątwa - w zależności od tego, jak raperzy pokierowali swoją karierą, mogą cieszyć się dozgonną wdzięcznością i uwagą fanów, bądź powoli odchodzić w zapomnienie, podkreślone bookingami wyłącznie na europejskich festiwalach dla fullcapowców.

Na każdego Jay’a-Z przypada 10 Jeru the Damaja, co nie jest oczywiście oceną ich wartości artystycznej, ale smutnymi realiami bezwzględnej walki o słuchacza. Weterani wciąż wydają albumy, a najświeższy pochodzi od jednej z największych legend Nowego Jorku - Nasa. Jak radzą sobie weterani w realiach, które wyraźnie preferują młode gwiazdki?

Sprawdzamy na przykładach, zadając sobie pytanie o sensowność tych projektów.

1
Nas - King’s Disease

Trudno uwierzyć, że to aż 13 (!) album w karierze Nasa. Zdecydowanie bardziej udany od bezbarwnego i obfitującego w dziwaczne teksty Nasira z 2018, King’s Disease w całości wyprodukował Hit-Boy. Co okazało się świetnym wyborem, bo bity producenta to wcielenie elegancji: sample chwytają za serce, bębny groovią aż miło. Nas nie jest w życiowej formie - złośliwi twierdzą, że ta skończyła się wraz z poprzednim milenium - ale dostarcza wielu bardzo aktualnych linijek. Poza tym mówimy tu o jednym z najlepszych tekściarzy w dziejach rapu, mimo dziwnej wstawki tu czy tam. Sporym zaskoczeniem na King’s Disease jest lista gości: Don Toliver, Lil Durk czy Fivio Foreign dodają albumowi efektu świeżości. Miło, że 13 nie okazała się pechowa dla Nasa - ta płyta nie wstrząśnie światem, ale to solidne wydawnictwo, które w pełni zapracowało na swoje istnienie.

2
Jay-Z - 4:44

Chyba najlepsza płyta weterana w historii rapu - 4:44 w krótkim czasie swojego trwania udowadnia, że Hova zasłużenie okupuje wysokie miejsca na listach największych, którzy chwycili za mikrofon. Zaskakująco intymna, otrzeźwiająco rozsądna w treści, opakowana w gustowne instrumentale No I.D. płyta praktycznie z miejsca stała się klasykiem. Na 4:44 znajdziemy ostre rozliczenia z osobistymi błędami rapera i sporo bardzo celnych porad dla młodego pokolenia. Nawet jeśli dyskografia Hovy jest mocno nierówna, to takie albumy, jak ten, są najlepszym powodem do wyczekiwania powrotu legendy Nowego Jorku. O ile taki powrót w ogóle nastąpi, bo na razie Jay czuje się dobrze jako rekin biznesu (o kooperacji w ostatnim, koszmarnym kawałku Pharrella wolimy nie pamiętać).

3
A Tribe Called Quest - We Got It from Here... Thank You 4 Your Service

Tak wypada się żegnać! Szósty i ostatni album legendarnej grupy jest wyrazem artystycznej konsekwencji i bezkompromisowości. A Tribe Called Quest nie szukają na siłę odświeżenia brzmienia i nie podczepiają się pod modne dźwięki. Po prostu robią swoje, bez wywoływania poczucia, że wsiedliśmy do maszyny czasu. We Got It from Here... Thank You 4 Your Service jest albumem pełnym po brzegi: mądre teksty, wyśmienite featuringi, klasyczne, ale na pewno nie nudne flow, tradycyjna produkcja najwyższej próby. O ile rapowe emerytury przyjmujemy zazwyczaj z przymrużeniem oka, tak ta płyta to z pewnością pożegnanie, bo po śmierci Phife Dawga (jeszcze przed premierą płyty) żyjący członkowie ATCQ nie będą wskrzeszać projektu. Trudno sobie wymarzyć lepszą ostatnią płytę. Teraz czekamy na ruch ze strony Q-Tipa.

4
De La Soul - And The Anonymous Nobody…

Kilkanaście lat przerwy to w muzyce czas niemal niewyobrażalny. W przypadku De La Soul, które wróciło z nowym wydawnictwem po 12 latach, doszedł także kontekst kompletnego przeobrażenia branży muzycznej w międzyczasie. Z epoki CD przeszliśmy do streamingu, a legendarna grupa, umęczona walkami licencyjnymi z wytwórnią, musiała zwrócić się do fanów o pomoc w sfinansowaniu nowego wydawnictwa. Oczywiście, kickstarterowa kampania była nad wyraz udana - w końcu mówimy tutaj o jednej z najbardziej kultowych formacji w historii gatunku - ale jej efekt był… Nierówny. And the Anonymous Nobody… ugina się pod ciężarem featuringów, z których wiele jest kuriozalnych lub wprost nieudanych (Justin Hawkins i Damon Albarn pasują tu jak pięść do nosa) i zmaga się z ciągłym brakiem energii. Ten album nie jest katastrofą, całość ratują rozsiane po jego powierzchni rewelacyjne linijki De La, ale w porównaniu choćby z powrotem A Tribe Called Quest, wydawnictwo zostawia uczucie niedosytu. Mimo zeszłorocznych informacji, próżno wyglądać nowego albumu, w całości wyprodukowanego przez Pete Rocka i DJ’a Premiera. Trzymamy kciuki, bo wyczuwamy, że stać ich na dużo więcej niż to, co usłyszeliśmy na And the Anonymous Nobody….

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz, muzyk, producent, DJ. Od lat pisze o muzyce i kulturze, tworzy barwne brzmienia o elektronicznym rodowodzie i sieje opinie niewyparzonym jęzorem. Prowadzi podcast „Draka Klimczaka”. Bezwstydny nerd, w toksycznym związku z miastem Wrocławiem.