Przystanek autobusowy, który straszy wielkich. Potężne Brentford pokazuje: „jestem!”

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
Brentford - Manchester United
Fot. Mark D. Fuller/Focus Images/ MB Media via PressFocus

Stadion Brentford wciśnięty jest w węzeł autostradowy M4, a źli ludzie mówią, że to tylko przystanek autobusowy w gminie Hounslow. Klub faktycznie nie powala rozmiarem, ale bierze to na klatę, demonstrując przyśpiewkę o przystanku za każdym razem, gdy uciera nosa wielkim. Zgniecenie Manchesteru United (4:0) znowu przypomniało, jak potężny wyobraźnią i pomysłem jest zespół Thomasa Franka.

Bawią się w najlepsze: na trybunach śpiewają „Hey Jude”, ale zaraz potem rozbrzmiewa fraza „We're just a bus stop in Hounslow”, tak ładnie układająca się w rym, że siłą rzeczy trzeba było z tego zrobić motyw przewodni klubu.

Kibice QPR, którzy pierwsi wymyślili to hasło, nie sądzili, że pójdzie to w tym kierunku. Brentford nie tylko przekształcił docinki w powód do dumy, ale też wykorzystał je marketingowo. Są już specjalne bluzy i koszulki, jest etui na telefon albo po prostu billboardy w dzielnicy. Przede wszystkim są chóralne śpiewy na trybunach, gdy w 35. minut powstaje marmolada z Manchester United. Nawet Thomas Frank śmieje się w wywiadach, że ten nie ma co osiadać na laurach, przecież ciągle są… tylko przystankiem autobusowym.

ZAKAZ ROZPRĘŻENIA

Brentford udanie rozpoczyna swój drugi sezon w Premier League. Poprzedni był pierwszym od 1947 roku i wypadł tak dobrze, że drużyna ani spędziła ani jednego dnia w strefie spadkowej. Mówi się, że w Anglii najgorzej być beniaminkiem. To tutaj masowo produkuje się kluby jo-jo: za mocne na zaplecze i za słabe na elitę. Brentford też był typowany do tej roli, ale na razie z podniesioną głową rozpycha się wśród wielkich. Jak każdy miewa dołki, ale dzięki udanej wiośnie z Christianem Eriksenem odhaczył 13. miejsce w poprzednich rozgrywkach i spokojnie może ten wyczyn powtórzyć.

Frank lubi mówić, że wyniki mogą kłamać, ale występy nigdy. Nieustannie pilnuje, by piłkarze trzymali wysokie standardy. Stąd choćby sprzeciw na zrobienie dnia wolnego po zwycięstwie nad Manchesterem United. Piłkarze myśleli, że po takim meczu spokojnie wyproszą trenera, a ten tylko się uśmiechnął, że przecież dopiero co rozpoczęli sezon i że nie ma mowy o chwili rozprężenia.

Brentford - Thomas Frank
Fot. Daniel Hambury/Focus Images/MB Media via PressFocus

Brentford nie schodzi z obranej drogi: dalej jest klubem, który sprytem i mądrym zarządzaniem próbuje nadrabiać dystans. Ciężej jest mu kupować perełki za bezcen, bo kluby dobrze wiedzą jaką gotówką dysponują drużyny Premier League. Ale dalej porusza się po sprawdzonych torach, wyszukując niebanalnych, dobrze zweryfikowanych graczy.

Aaron Hickey, prawy obrońca ma dopiero 20 lat, a już zdążył rozegrać 50 meczów w Serie A i przekonać do siebie kibiców Bolonii. Chciał go kiedyś Bayern, potem Arsenal, ale zagra w Brentford. Podobnie jest z ofensywnym Keanem Lewisem-Potterem, który w Hull strzelił 12 goli i stale rośnie. Brentford od zawsze inwestował w potencjał i w tych, których linia kariery jeszcze nie opada. Mikkel Damsgaard stracił ostatni sezon przez kontuzje, ale ciągle pamięta mu się pięknego gola w półfinale Euro z Anglią. On też od lata jest w Brentford. Ma 22 lata i ogromną chęć, by w tym sprzyjającym otoczeniu zrobić krok wprzód.

DUŃSKA HYBRYDA

Niedawny mecz przeciwko Manchesterowi United był doskonałym przykładem, jak mądrze zarządzana firma może zepchnąć ze skały zgniłego molocha. Piękne były obrazki zaraz po ostatnim gwizdku, gdy właściciel Matthew Benham wyściskał się z trenerem Thomasem Frankiem, a dyrektor Lee Dykes kopał na murawie piłkę z kilkuletnim dzieckiem.

Szybkie ścieżki decyzyjne plus rodzinność relacji sprawia, że wszystko wydaje się tu proste. Jedenastka Brentford w drugiej kolejce kosztowała 45 mln funtów, a Manchesteru United – 426 mln. Sam Lisandro Martinez był droższy niż cała drużyna rywala. Mały klub z zachodniego Londynu znakomicie sprawdza się jako ten, który promuje i wypycha zawodników dalej. W ostatnich latach dał napastników do Brighton (Maupey), Aston Villi (Watkins) i West Hamu (Benhrama).

Przede wszystkim Brentford zachwyca jednak tym, jak mocno potrafi postawić się potentatom. Historyczne są tutaj zwycięstwa nad Arsenalem albo Chelsea, która pokonana w kwietniu 1:4 na Stamford Bridge była wtedy wciąż aktualnym zwycięzcą Ligi Mistrzów. Frank na jednym ze spotkań z dziennikarzami mówił: „Przyznajcie się, każdy z was typował nas do spadku”.

Brentford.jpg
fot. Marc Atkins/Getty Images

Ten zespół jest trochę jak jego duński trener: wykracza poza schematy, co chwilę zmienia twarze i świetnie wyciąga wnioski. Remis 2:2 w pierwszej kolejce z Leicester opierał się przecież na szybkiej zmianie systemu i wykonawców, tak by z dobrym skutkiem odbić się od rezultatu 0:2. Znowu też obserwowaliśmy emocjonalne sceny, gdy gola w 86. minucie strzelił Josh Dasilva — piłkarz, który przez prawie półtora roku miał problemy ze zdrowiem.

Dasilva jest wychowankiem Arsenalu, ale w Brentford spędza już czwarty rok. Piękna bajka, którą pisze drużyna Franka do tej pory przechodziła obok niego. Gdy beniaminek rozgrywał fantastyczny mecz z Liverpoolem (3:3), kontuzjowany pomocnik dzień w dzień siedział w komorach tlenowych, żeby jak najszybciej wrócić do zdrowia. Dziś dziękuje trenerowi, ze nigdy go nie skreślił.

Od tego sezonu Dasilva tworzy całkiem niezły środek pola z Mathiasem Jensenem i Christianem Norgaardem, człowiekiem z największą liczbą odbiorów w lidze w poprzednim sezonie. Ten ostatni nie jest graczem, który zwraca na siebie uwagę, ale matematycy z Brentford już dawno wszystko przeanalizowali. Tutaj nie liczą się wrażenia, tylko dane. Frank imponuje tym jak dostosowuje plan gry pod konkretnego rywala, jak modyfikuje błędy albo tym ile czasu spędza nad stałymi fragmentami gry. Od poprzedniego sezonu tylko trzy drużyny (City, Liverpool, Arsenal) strzeliły w ten sposób więcej goli.

PIŁKA NA TONEYA

Brentford mecz z Manchesterem United rozegrał koncertowo, wiedząc, że nie może od początku pokazać swojej słabości. Pressował mocniej niż zwykle. Wszystkie siły rzucił na to, by zastraszyć obrońców United w pierwszym kwadransie. Świetnie sprawdził się pomysł, by David Raya w swoim stylu grał długie piłki na Ivana Toneya.

Brentford - Manchester United
Fot. Mark D. Fuller/Focus Images/MB Media via PressFocus

Anglik razem z Chrisem Woodem i Tomasem Souckiem wygrywał w minionych rozgrywkach Premier League najwięcej głów w lidze. Szybko posadził na ziemi Lisandro Martineza, a reszta jest już historią. Widać, że w parze z Bryanem Mbeumo rozumieją się znakomicie i że jeśli operujący za ich plecami Jensen dołoży liczby, a przy okazji odpali Damsgaard, to znowu możemy oczekiwać nieoczekiwanego.

Ta drużyna po prostu co chwilę zaskakuje. Piłkarze Brentford pięknie wymieniają się pozycjami. Są ruchliwi, nieuchwytni i poza Christianem Eriksenem nie widać, żeby był tu jakiś ubytek. Ich rywale z dolnej połówki wypchnęli Yvesa Bissoumę (Brighton), Richarlisona (Everton) albo Raphinhę (Leeds). Każdy dokonywał brutalnej i szybkiej monetyzacji, a w Londynie po prostu przeanalizowano, że w tym momencie lepiej wstrzymać się z ruchami.

Szczególnie ważne jest pozostanie Toneya, który rok temu udowodnił, że strzela nie tylko w Championship. Potężny Anglik – podobnie jak underdog z przystanku autobusowego w Hounslow – ma jeszcze dużo do pokazania.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Żebrak pięknej gry, pożeracz treści, uwielbiający zaglądać tam, gdzie inni nie potrafią, albo im się nie chce. Futbol polski, angielski, francuski. Piszę, bo lubię. Autor reportaży w Canal+.
Komentarze 0