Na przykładzie Rakowa Częstochowa najlepiej widać, jak kusząco niska jest w Polsce bariera wejścia do gry o miejsca pucharowe. Na tym samym przykładzie widać też jednak, że w wędrówce na górę najważniejsze są półpiętra. Inaczej schody mogą się okazać zbyt strome. A to aluzja nie tylko w stronę Radomia.
Obserwując medialną aktywność Sławomira Stempniewskiego, prezesa Radomiaka, nie jestem do końca pewny, czy wojowanie z nim na argumenty ma jakikolwiek sens. Cała konstelacja personalna łącząca m.in. nieoficjalnego, skazanego za korupcję mecenasa klubu i nieoficjalnego mołdawskiego dyrektora sportowego Oktaviana Moraru, należącego do grupy Arcadija Zaporjanu, będącego prawą ręką Mircei Lucescu, który z kolei był trenerem Mariusza Lewandowskiego w Szachtarze Donieck, każe sądzić, że Pan Sławek doskonale wie, że przedstawia argumenty z Księżyca, bo nie może powiedzieć wprost, że chodziło o zrobienie miejsca dla zaprzyjaźnionego trenera. Jeśli jednak w sprawie nie byłoby żadnego drugiego dna i w Radomiu naprawdę zwolnili Dariusza Banasika, bo uznali, że spartaczył historyczną szansę na europejskie puchary, byłby to ciekawszy przyczynek do szerszej rozmowy o bólach wzrostowych związanych z niską barierą wejścia do czołówki Ekstraklasy. Na potrzeby tego tekstu uznajmy więc, że Stempniewski naprawdę wierzy w to, co opowiada w mediach.
O tym, jak niski jest w Polsce próg wejścia do czołówki Ekstraklasy, najlepiej świadczy przypadek Rakowa Częstochowa. Sześć lat temu bogaty biznesmen przejął absolutnie nieznaczący w historii ligi klub tkwiący w środku tabeli trzeciego poziomu rozgrywek, niemający stadionu, infrastruktury, z ograniczoną bazą kibicowską, niespecjalnie przychylną lokalną sceną polityczną, dużą konkurencją regionalną wewnątrz piłki i w innych dyscyplinach. Jeśli gdzieś miało być trudno zbudować mocny klub, to właśnie w Częstochowie. Cztery lata zajęło doprowadzenie tego klubu do Ekstraklasy, pięć do pierwszych trofeów i wicemistrzostwa Polski, być może jeszcze okaże się, że sześć do mistrzostwa. Jakkolwiek wizjonerski nie byłby Michał Świerczewski, jak dobrze nie pracowałby Marek Papszun, jakich ludzi nie zatrudniliby w Rakowie, powinno im pójść trochę trudniej. Red Bull też zatrudnił trochę know-how i wpompował masę pieniędzy, ale jednak do mistrzostwa Niemiec nawet się dotąd nie zbliżył.
Raków to przypadek ekstremalny, bo wyjątkowo dobrze prowadzony, obliczony na sukces na różnych polach. Są też jednak przykłady mniej jaskrawe, pokazujące, że w polskiej piłce niewiele trzeba, by odnieść przynajmniej chwilowy wynik. Radosław Osuch nie był najlepszym z właścicieli klubów piłkarskich, a jednak dał Zawiszy Bydgoszcz Puchar Polski, Superpuchar i grę w europejskich pucharach. Biednemu Ruchowi Chorzów wystarczyło, by miał dobrego trenera i dość regularnie w pierwszej połowie dekady kwalifikował się do pucharów. Solidniejszy, ale jednak potencjałem daleki od potężnego Piast Gliwice z tym samym trenerem powtarza tę historię w drugiej połowie dekady. Momenty chwały miały też w ostatnich latach Górnik Zabrze, Arka Gdynia, Jagiellonia, Cracovia, Zagłębie Lubin, Lechia Gdańsk, o puchary otarła się Wisła Płock. Każdy z tych klubów w danym momencie miał coś na wysokim poziomie, ale miał też oczywiste braki, które jednak w żadnym stopniu nie wstrzymywały go przed przynajmniej chwilowymi sukcesami.
ROTACYJNA POŁOWA
Jeśli spojrzeć, jakie kluby od czasu do czasu kwalifikują się do europejskich pucharów, wyjdzie, że praktycznie wszystkie. Jeśli jednak spojrzeć, jakie kwalifikują się do nich w miarę cyklicznie, wyjdzie, że tylko dwa – Legia Warszawa i Lech Poznań. Pewną formę regularności udało się też wykreować Piastowi Gliwice, ale on już ma problemy, by rok w rok od początku do końca grać w czołówce. Przeżywa najlepszą dekadę w historii klubu, ale w jej trakcie dwa sezony spędził w I lidze, raz ratował się przed spadkiem w ostatni dzień sezonu, a jeszcze kilka razy kończył w dolnej części tabeli.
Od sprzeciętnienia Wisły Kraków mamy w Polsce dwa silne kluby, przy czterech miejscach pucharowych. Utrzymanie na dłuższą metę tempa Legii i Lecha dla pozostałych klubów jest trudne, za to wykorzystanie ich pojedynczych kryzysów może się udać praktycznie każdemu. Porównując to do Rady Bezpieczeństwa ONZ, mamy dwóch członków stałych, a pozostali wybierani są rotacyjnie.
Największym niebezpieczeństwem dla rosnącego klubu jest brak uchwycenia przez właściciela, w którym momencie rozwoju znajduje się w danym momencie drużyna. Niski próg wejścia do czołówki nie jest traktowany jako lepsza faza cyklu, który ma też gorszą stronę, lecz jako punkt odniesienia. Stempniewski jak mantrę powtarza, że “jesień pokazała, iż Radomiak może zagrać w europejskich pucharach”. Jesień pokazała jedynie, że wykorzystując koktajl różnych czynników, takich jak kryzys Legii, Piasta, Cracovii, Śląska czy Zagłębia, entuzjazm związany z powrotem do Ekstraklasy po długiej przerwie oraz lekceważenie, jakie w początkowej fazie sezonu podświadomie wywoływała u niektórych przeciwników nazwa “Radomiak”, ten klub może przez jakiś czas notować nadspodziewanie dobre wyniki. Przy czym to paliwo, na którym nie można jechać wiecznie. W piłkarzach z czasem w sposób naturalny wygasa entuzjazm, przeciwnicy przyzwyczajają się do tego, że Radomiaka trzeba traktować poważnie, kilka klubów z większym potencjałem wychodzi z kryzysu i wiosna jest trudniejsza, a kolejny sezon to już dopiero. W Stali Mielec, która jesień miała podobnie dobrą jak Radomiak i było to równie zaskakujące, potraktowali dorobek z pierwszej rundy jako poduszkę bezpieczeństwa na trudne czasy, a nie wyznacznik ich poziomu, do którego powinni mierzyć. Skoro zresztą Radomiak rozegrał dwie tak różne rundy, skąd jego prezes wie, która wyznacza realny poziom jego zespołu? A może prawdziwy jest poziom z wiosny?
WKALKULOWANE PRZYSTANKI
Z perspektywy lat obserwowania rozwoju Rakowa Częstochowa najciekawsze wydają się nie te sezony, w których klub Świerczewskiego odniósł zakładane sukcesy, ale te, w których ich nie odniósł. Przypomnijmy, że Papszun rozpoczął pracę na osiem kolejek przed końcem sezonu II ligi, gdy jego zespół zajmował piąte miejsce, mając tyle samo punktów, ile drużyna premiowana grą w barażach. Skoro właściciel znalazł tak dobrego trenera i miał tak dobrą pozycję wyjściową, miał prawo oczekiwać walki o awans. Papszun tymczasem z pierwszych spotkań zdobył jeden punkt, do końca sezonu wygrał tylko dwa razy i skończył rozgrywki cztery punkty za miejscem barażowym. Są prezesi, którzy już wtedy by go zwolnili. Dwa lata później sytuacja się powtórzyła. Raków po awansie do I ligi miał oczywiście ambicję iść dalej w górę. Miał na to szansę już jako beniaminek. Po dwudziestu kolejkach, czyli dalej niż na półmetku sezonu, był wiceliderem, mając tyle punktów, ile lider. Skończył na siódmym miejscu, siedem punktów za Zagłębiem Sosnowiec, które awansowało. Niczego to jednak w projekcie nie zmieniło. Podobnie jak to, że po kolejnych dwóch latach Raków wcale nie wziął Ekstraklasy szturmem, choć niektórzy na to liczyli po udanej kampanii w Pucharze Polski jeszcze w czasach I-ligowych. Nie awansował do grupy mistrzowskiej, w grupie spadkowej finiszował za Górnikiem Zabrze. Zeszłoroczna Warta Poznań czy tegoroczny Radomiak były lepszymi beniaminkami od niego. Ale w żadnym momencie Świerczewski nie zwariował. Bo wiedział, że budowanie silnej drużyny to nie jest proces liniowy.
ZMIANA KATEGORII
Od momentu, gdy wiadomo było, że Legia nie obroni mistrzowskiego tytułu i wyścig będzie się toczył między Lechem, Pogonią a Rakowem, Papszun podkreślał, że jego drużyna nie jest faworytem i że wicemistrzostwo też byłoby wielkim sukcesem. Oczywiście, że im dłużej trwał sezon, tym więcej było w takich zdaniach gry psychologicznej i celowego wciskania tytułu Lechowi. Lecz wyjściowo tak właśnie brzmiała prawda: dla Rakowa sam drugi z rzędu awans do pucharów, nie mówiąc o obronieniu wicemistrzostwa, już byłby wielkim sukcesem, bo sugerowałby stopniowe przechodzenie z kategorii klubów, które od czasu do czasu coś wygrają, do kategorii stałego bywalca w czołówce. Skoro na trzy kolejki przed końcem Raków był liderem, gdyby teraz zajął ostatecznie drugie miejsce, trudno byłoby to już przedstawiać jako sukces. Jednak mimo niewątpliwego rozczarowania, niczego zasadniczo by to w Częstochowie nie zmieniło. Trudniejsze od wejścia na jakiś poziom jest pozostanie na nim. Raków jest mocny nie dlatego, że szybko wszedł na górę, lecz dlatego, że potrafi dźwigać tę rolę i robić kolejne kroki tam, gdzie powietrze jest już najgęstsze.
SCHODY Z PÓŁPIĘTRAMI
Mamy w poczekalni kilka klubów, które będą miały w kolejnych latach ambicje, by pójść podobną drogą. Dość sensownie budowana Miedź Legnica, wracająca do I ligi po latach przerwy Stal Rzeszów, dźwigający się Widzew Łódź, czy mający potężne wsparcie finansowe Motor Lublin, kiedy w końcu pojawią się w Ekstraklasie, będą chciały w miarę szybko pójść w górę. I być może odniosą nawet w tej kwestii pewne sukcesy, bo mają ku temu potencjał. Muszą jednak pamiętać, że w takiej wędrówce lepiej zaplanować półpiętra. Schody, które wiodą pionowo w górę bez żadnych momentów na odsapnięcie, zwykle po jakimś czasie okazują się zbyt strome.