Czy trenerowi wolno zmienić pracę. O trudnej sztuce wyplątywania się z umów

Zobacz również:Z NOGĄ W GŁOWIE. Jerzy Brzęczek – jedyny naprawdę niekochany w reprezentacji
Reprezentacja Polski
Piotr Kucza/400mm

Paulo Sousa zrobił PZPN-owi to samo, co rok wcześniej PZPN zrobił Jerzemu Brzęczkowi: tuż przed kluczowymi meczami uznał, że jednak się rozmyślił. Jeśli rok temu nie mówiliśmy o zdradzie, krzywoprzysięstwie i upadku obyczajów, a racjonalnie analizowaliśmy powody takiej decyzji, nie ma żadnego powodu, by dziś zachowywać się inaczej. To broń obosieczna i element szerszej tendencji. Trenerzy przestali robić za frajerów i dołączyli do gry, w którą już od dawna grają działacze i piłkarze. Gry, w której nie liczy się czas trwania kontraktu, lecz kwota, za jaką można się z niego wywinąć.

Miałem w liceum znajomego, który, czując ciężkie spojrzenia rzucane przez kumpli na jego nową dziewczynę, stwierdził: “Może i brzydka, ale przynajmniej nikt mi jej nie odbije”. To zdanie wryło mi się w głowę, bo stanowiło symbol kompletnego braku ambicji i poczucia własnej wartości. Ale sytuacja powstała wokół Paulo Sousy pokazała, że identyczną logiką trzeba się kierować przy wybieraniu selekcjonerów reprezentacji Polski. Trzeba brać takich, których nikt atrakcyjniejszy na pewno nam nie zabierze. Czyli albo kompletnie anonimowych obcokrajowców, albo wyłącznie Polaków. Ale bezpieczniej Polaków. Nawet anonimowy obcokrajowiec może nagle zatęsknić za domem. Albo w miarę osiągania dobrych wyników jednak stać się atrakcyjny. Tylko dla polskiego trenera prowadzenie reprezentacji Polski jest sufitem absolutnie nie do przebicia.

Nie bronię Paulo Sousy. Też jest mi źle z tym, że zostawił reprezentację Polski przed absolutnie kluczowymi meczami w walce o wyjazd na mistrzostwa świata. Też uważam, że nie powinien był tego zrobić. Jednocześnie jednak mam podejrzenie, że jest mi z tym źle tylko dlatego, że czuję emocjonalny związek z reprezentacją Polski. Jeszcze gorzej było mi, gdy kiedyś Dariusz Kubicki, poprowadziwszy moje Podbeskidzie Bielsko-Biała w czterech meczach rundy wiosennej, zdecydował się nagle zbiec do Sybiru Nowosybirsk. Uważałem to za niebywały skandal, dopóki ze zdziwieniem nie odkryłem, że większość ludzi go rozumie. Polscy trenerzy tak rzadko dostają szansę poprowadzenia kogokolwiek za granicą, zwłaszcza w cywilizowanym piłkarsko kraju, że trudno było nie skorzystać. Szczególnie że zostawiał niemal pewnego spadkowicza, z którym nie czuł żadnego związku emocjonalnego i który większość Polski zbywa wzruszeniem ramion. Zrozumienie dla jego postawy było do tego stopnia szerokie, że nawet prezes, którego zostawił z dnia na dzień w tak trudnym położeniu, kilka lat później ponownie go zatrudnił. Biznes jest biznes.

Przeszkadza mi, co zrobił nam Sousa, choć zamienienie średniej reprezentacji na duży klub, dla większości trenerów brzmiałoby sensownie. Zwłaszcza jeśli byłoby to zamienienie średniej reprezentacji w zupełnie obcym kraju, na wielki klub w tym samym kręgu językowo-kulturowym. Selekcjoner musiał doskonale odczuwać, że przynajmniej od Euro, a już zwłaszcza od wyborów wygranych przez Cezarego Kuleszę, stąpa po kruchym lodzie. Najpierw spekulowano, że nowy prezes PZPN zwolni go tuż po objęciu rządów. Potem, że po wrześniowej przerwie na kadrę. Albo po eliminacjach. Odkąd w absurdalny sposób położył nasze szanse na rozstawienie w barażach, wiedział na pewno, że jego los w tej pracy zależy wyłącznie od wyniku marcowych meczów. O ile przy wygranej z Węgrami i dobrze zagranych, lecz pechowo przegranych z kimś silniejszym barażach, byłoby może jakieś pole do dyskusji nad przedłużeniem jego kontraktu, o tyle od listopada Sousa zależał już tylko od wyniku. Miał maksymalnie 25 procent szans na to, że popracuje w Polsce do końca 2022 roku i pojedzie na mundial. I 75 procent ryzyka, że w marcu zostanie bez pracy. A jeśli ktoś ma na stole atrakcyjną ofertę na trzy miesiące przed tym, jak z 75-procentowym prawdopodobieństwem zostanie wyrzucony z pracy i wie, że atrakcyjna oferta nie będzie na niego czekać, tego można zrozumieć, że się na nią zdecydował.

ZWYCZAJNA ZMIANA PRACY

Rozumiałem Ronalda Koemana, zamieniającego Holandię na Barcelonę, choć przecież porzucał ojczyznę, którą dopiero co próbował podnosić z kolan. Rozumiałem Julena Lopeteguiego, że wolał prowadzić Real Madryt niż reprezentację Hiszpanii. Rozumiałem Czesława Michniewicza, zostawiającego na finiszu eliminacji młodzieżówkę dla Legii Warszawa. Rozumiałem Marco Rosego, że zamieniał Moenchengladbach na Dortmund, Adolfa Huettera, że zamieniał Eintracht na Moenchengladbach i Niko Kovaca, że przeprowadził się z Frankfurtu do Monachium. Nie rozumiałem tylko Kubickiego, że moje miasto i taki wspaniały klub, porzucił dla jakiegoś rosyjskiego II-ligowca. No i Sousy, że nas zostawił w takiej sytuacji. Im więcej zaangażowania emocjonalnego, tym mniej racjonalnego spojrzenia na motywacje samego zainteresowanego. Dla którego to praca jak każda inna. Zamienienie Nestle na Dr. Oetkera, ING na PKO, czy Plusa na Orange. Tyle że żadna z tych firm nie wywołuje w nikim takich emocji, by zamienienie jednej na drugą skutkowało oskarżeniami o zdradę.

ŚWIAT ZRYWANIA UMÓW

Żyjemy w świecie, w którym nieprzestrzeganie umów jest powszechne i społecznie akceptowalne. Dwoje ludzi obiecuje sobie, że nie opuści się aż do śmierci, a potem się jednak opuszcza i żyje dalej. Podpisujemy umowę z ubezpieczycielem albo dostawcą internetu, a potem ją wypowiadamy i podpisujemy z innym, który zaproponuje nam korzystniejsze warunki. Świat futbolu w nieprzestrzeganiu umów wręcz przoduje. Prezesi umawiają się z trenerami na dwuletnią współpracę, ale po trzech porażkach zaczynają dzwonić do innych, a po pięciu podpisują kontrakt z kolejnymi. Piłkarze wiążą się z klubami pięcioletnimi umowami na określonych warunkach, po roku przychodząc po podwyżkę, po dwóch zaczynając przebąkiwać o chęci zmiany otoczenia, a po trzech, strajkując w celu wymuszenia transferu i spełnienia marzeń z dzieciństwa. A wszyscy doskonale ich rozumieją, powtarzając, że z niewolnika nie ma pracownika. Wystarczy tylko wynegocjować odpowiednią kwotę odstępnego i można sobie podać ręce w zgodzie. Rozczulił mnie ten anonimowy kadrowicz, który przysłał SMS do Michała Pola, dając wyraz, jak bardzo jest wkurzony na trenera. Na pewno przypomni sobie, co dziś czuje, gdy będzie chciał zmienić klub na dwa lata przed końcem kontraktu.

PRETENSJE W KLUBACH

Piłkarz powie, że klub to, co innego, a kadra co innego. To prawda o tyle, że większe pretensje można mieć do trenera, który namawiał piłkarza na dany klub, by potem samemu zbiec do innego, niż do trenera, który opuścił reprezentację. Praca z konkretnym trenerem często jest istotnym czynnikiem przy wyborze nowego klubu. Piłkarz, który szedł do Liverpoolu, by pracować z Kloppem i był do tego osobiście przez niego namawiany, miałby prawo mieć pretensję, gdyby chwilę później Klopp zbiegł do Evertonu. Być może gdyby nie namowy Kloppa, piłkarz wybrałby Barcelonę, gdzie fajniej się żyje. Piłkarze w zdecydowanej większości nie wybierają jednak reprezentacji. Są do nich przypisani automatycznie i na całe życie. Nie ma więc wielkiego powodu, by mieli do selekcjonerów osobiste pretensje o zmianę pracy. Ich decyzja w żaden sposób nie wpływa bowiem na ich osobiste wybory.

NARÓD WĘDROWNY

Tymczasem dla trenera kadra to klub. Reprezentacje to takie dziwne twory, w których wszyscy są z powodu ślepego zrządzenia losu, bo urodzili się akurat Polakami bądź Duńczykami i nie mieli w tej kwestii nic do powiedzenia, ale selekcjonerzy są tam z wyboru. Doprowadza to do sytuacji, w której dla piłkarzy gra w kadrze jest spełnieniem marzeń z dzieciństwa, powodem do dumy i wyzwoleniem patriotycznych uniesień, a dla trenerów tylko kolejnym miejscem pracy, w które angażują się emocjonalnie mniej lub bardziej. Jest oczywiście możliwość, że dla kogoś prowadzenie danej reprezentacji też jest spełnieniem marzeń, bo prowadzą kadrę kraju, w którym się wychowali. Ale to żadna gwarancja, o czym świadczą przypadki Koemana czy Lopeteguiego. Wielokrotnie powtarzano, że Portugalczycy to wieków naród wędrowny, podróżujący, poszukujący, szybko się aklimatyzujący. Nie przez przypadek wychował wielu odkrywców. Doprawdy, trudno było liczyć, że jego przedstawiciela, który pracował już we Włoszech, Niemczech, Grecji, Hiszpanii, Anglii, Walii, Szwajcarii, Izraelu, Chinach, Francji i na Węgrzech, Polska przywiąże do siebie czymś innym niż odpowiednio skonstruowaną umową, zarobkami i perspektywami zawodowymi.

Reprezentacja Polski
Piotr Kucza/400mm

JAK Z BRZĘCZKIEM

Przypadek Sousy to element ewolucji zawodu trenera. Kiedyś człowieka uznawanego za pobocznego aktora tej dyscypliny, później uważanego za ważnego, ale jednak możliwie przywiązanego do danego miejsca, wreszcie dzisiaj opłacanego na poziomie dobrych piłkarzy, mającego agentów, specjalistów od wizerunku i skaczącego z kwiatka na kwiatek, bo ktoś zaoferuje więcej. Niemcy przerabiali podobną dyskusję w lecie, gdy zszokowani odkryli, że kluby są chętne płacić za trenerów spore pieniądze. Trzy razy w ciągu kilku tygodni bito tam trenerskie rekordy transferowe – najpierw pięć milionów euro za Rosego, potem siedem za Huettera, wreszcie ponad dwadzieścia za Juliana Nagelsmanna. Wszędzie oskarżano ich o zdradę, wszędzie piłkarze i kibice czuli się oszukani, wreszcie wszędzie obwiniano ich o nagłą zapaść sportową, w którą zapadały drużyny po ogłoszeniu odejścia szefa. Ale tak ten świat będzie wyglądał. Kiedyś trenerzy byli tylko ludźmi, którymi się pomiatało, wystawiając ich za drzwi z dnia na dzień, często bez wyraźnego powodu. Teraz potrafią już obwarować kontrakty, zapewnić sobie wysokie odszkodowania, premie za to, co się wydarzy z zespołami po ich zwolnieniu, a co obrotniejsi są nawet w stanie zapewnić sobie kopa w górę, uprzedzając ruchy pracodawcy. To nie jest upadek obyczajów, krzywoprzysięstwo i chciwość, lecz gra w tę samą grę, którą uprawiają od lat prezesi i piłkarze, a w której trenerzy robili dotąd za frajerów. Sousa zrobił PZPN-owi to samo, co rok wcześniej PZPN zrobił Jerzemu Brzęczkowi: tuż przed kluczowymi meczami uznał, że jednak się rozmyślił. Jeśli rok temu nie mówiliśmy o zdradzie, krzywoprzysięstwie, a upadku obyczajów, a racjonalnie analizowaliśmy powody takiej decyzji, nie ma żadnego powodu, by dziś zachowywać się inaczej. Broń obosieczna.

COFNIĘCI NA LATA

Najsmutniejsze w całej historii nie jest jednak wcale to, że Sousa nas zostawił, bo przecież większość i tak miała go dość, a mniejszość, która coś w nim widziała i tak zdawała sobie sprawę, że niezadowolona większość długo w Polsce nie pozwoli mu zostać. Sportowa strata, mimo pozytywów, które czasem było widać w jego pracy, też nie jest na tyle spora, by przesadnie rozpaczać. Szanse Polski na awans do mundialu mogłyby drastycznie spaść, gdyby kontuzji doznał Robert Lewandowski, a nie dlatego, że trzy dni przed meczem w Rosji drużynę zobaczy inny trener niż ostatnio. Dla związku nawet całkiem nieźle, że za trenera, któremu za chwilę i tak skończyłby się kontrakt, uda się jeszcze wyrwać jakieś pieniądze. Najsmutniejsze, że na najbliższe lata możemy odłożyć jakąkolwiek merytoryczną dyskusję o tym, czy jest jakiś obcokrajowiec, którego warto byłoby zaprosić do prowadzenia reprezentacji Polski. O ile po Leo Beenhakkerze zostały jeszcze jakieś pozytywne wspomnienia, o tyle po Sousie zostanie już tylko powszechny niesmak. Mamy nędzne kluby, przez co wszelkie nasze kibicowskie emocje, w innych krajach kanalizowane w piłce klubowej, przelewamy na reprezentację. Uważamy ją za najważniejszą drużynę w kraju i oczekujemy, by prowadził ją ktoś, kto ma podobnie. Będziemy więc wybierać tylko spośród Polaków, których przecież nigdzie za granicą nie zatrudniają, przez co prowadzenie reprezentacji jest ich nie tylko emocjonalnym, ale i zawodowym szczytem. Nie będziemy szukać najlepszych, lecz takich, których nikt nam nie odbije. I o to najbardziej jestem na Sousę zły. Miał pomóc wyprowadzić nasz futbol z mentalnego średniowiecza, a tym, jak odszedł, wpędzi go w nie jeszcze głębiej.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.