Nie ruszę za modnym nurtem, że Paulo Sousa był złym albo najgorszym selekcjonerem. Zawiódł na Euro 2020, co nie podlega specjalnym dyskusjom. Ale skoro prowadził reprezentację Polski tak rozczarowująco, to skąd teraz płacz po jego rezygnacji? Myśląc uczciwie o jego pracy, lepiej nie wchodzić do emocjonalnego obozu: albo jesteś z nami, albo przeciwko nam. Gdyby nie pokusa z największego klubu Ameryki Południowej, nadal to Portugalczykowi zawierzalibyśmy wyjazd na mundial. I wtedy już nie byłby taki zły, dopóki tych właśnie baraży by nie przegrał. 11 miesięcy z Paulo Sousą nauczyło nas o polskiej piłce więcej, niż byśmy się spodziewali.
Osobiście największy żal mam o sposób rozegrania tej sytuacji przez Paulo Sousę, nie o samą decyzję. Kiedy był już dogadany z Flamengo, zadzwonił do prezesa Cezarego Kuleszy w drugi dzień świąt, by kurtuazyjnie złożyć życzenia i poprosić o odejście za porozumieniem stron. Mniejsza o to, czy to czas świąteczny, czy mógł poczekać – sam czuł presję kalendarza, aby podpisać kontrakt z wicemistrzem Brazylii.
Tym ruchem nie tylko zamknął sobie drzwi w kraju nad Wisłą, ale zamknął je również wszystkim innym zagranicznym trenerom na wiele, wiele lat. Na obcokrajowców z reguły mamy alergię, bo wydaje nam się, że chcą głosić prawdy objawione, a każde zdanie wypowiadają jak z ambony. Nawet jeśli nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością, przypisujemy im szereg różnych cech. Jak Niemiec, to poukładany, jak Hiszpan, to lekkoduch, i tak dalej. Cała kadencja Sousy była przepychanką dwóch obozów. Ale po odejściu w takim stylu argumenty i merytoryka innych zagranicznych trenerów będą miały naprawdę niewielką moc – górować będzie poczucie strachu, że ktoś może nas potraktować jak Portugalczyk z Viseu. Tym emocjonalnym zamachem na największe piłkarskie dobro Polski zamknął drzwi wszystkim zagranicznym trenerom, zacementował je i upewnił się, że nikt nie przejdzie.
Nie oznacza to, że zagraniczny trener jest lepszy czy musimy myśleć wyłącznie o takich, ale zawsze dobrze mieć wybór, niż zamykać się we własnym podwórku. Zawsze uważam, że to nie paszport decyduje o sukcesie selekcjonera, tylko same umiejętności, autorytet czy zdolność adaptacji.
LEKCJA O KONTRAKTACH
Czy Paulo Sousa zabrał reprezentacji rok? Pod względem straty jednego wielkiego turnieju dla generacji Roberta Lewandowskiego – tak. Jednak nie mając dzisiaj na horyzoncie choćby jednego, pewnego, oczywistego kandydata, nie jest powiedziane, że ktokolwiek inny zagwarantowałby sukces. Tym bardziej patrząc na historię naszych występów na dużych imprezach w XXI wieku. Byłoby krótkowzrocznością obrażanie się na kadencję Sousy i hasła, że to rok do zapomnienia dla rodzimej piłki. Przypadek Portugalczyka nauczył nas pewnie więcej, niż byśmy się spodziewali.
Okoliczności jego odejścia przede wszystkim uczą nas, jak fatalnie są konstruowane kontrakty, skoro zupełnie nie bronią interesów PZPN-u i drużyny narodowej. Zaufanie to jedno, ale świadomość naszej hierarchii w świecie drugie. Może nad Wisłą reprezentacja Polski jest największym dobrem, ale żyjemy w erze znaczącej przewagi możliwości i popularności piłki klubowej. I to zupełnie naturalne, że były szkoleniowiec Fiorentiny czy Bordeaux może dostać atrakcyjniejsze propozycje. Pewnie taki strach nie istniałby w przypadku polskiego selekcjonera, bo skraść mogliby go co najwyżej pensją na Bliskim Wschodzie. Ale dość odważne jest założenie, że portugalski trener z przeszłością w ligach top5 miałby być nie do ruszenia z europejskiego aspirującego średniaka wyróżniającego się najlepszym napastnikiem globu.
Skoro Paulo Sousa miał przesłanki, aby dzwonić i proponować rozstanie za porozumieniem stron, to najwidoczniej kontrakt niespecjalnie go przed tym powstrzymywał ani straszył. „W kontrakcie jest jasno napisane, że trener Sousa nie może podjąć żadnej innej pracy podczas pracy z PZPN-em. Jeśli coś takiego robi, to łamie zapis kontraktu. A ten zawiera cztery czy pięć możliwości rozwiązania kontraktu bez żadnych kosztów dla PZPN-u. Ten kontrakt jest praktycznie nierozwiązywalny, jeśli nie będzie zgody federacji” – zarzeka się Zbigniew Boniek.
Brak kosztów swoją drogą, zabezpieczenie przed ucieczką selekcjonera swoją. Wobec tego pewnie trzeba będzie szukać „zwrotu kosztów” na drodze sądowej. Pieniądze i praca w atrakcyjniejszym miejscu trenerskim przekonały Paulo Sousę. Za to potencjalna utrata pieniędzy niekoniecznie powstrzymywała go przed telefonem o zakończeniu pewnego cyklu. Można dzisiaj udawać zaskoczonych, ale nie było specjalną tajemnicą, że jesteśmy skazywani na baraże od początku eliminacji ani że odbędą się w marcu 2022 roku, tak samo jak każdy znał datę końca kadencji Zbigniewa Bońka i przygotowywał się na zmianę prezesa. Można było się przed tym obronić. A tak nawet jak Sousa nie podpisze kontraktu z Flamengo, to PZPN musiałby wypłacić mu pieniądze za resztę umowy.
WIARA KADROWICZÓW
Czytam również o zdradzonych kadrowiczach, blokowaniu numeru selekcjonera i wielkim zaskoczeniu drużyny narodowej. I to chyba najlepszy dowód na to, że przekonał ich swoją wizją i widzieli z nim wspólną przyszłość. Kto jak kto, ale piłkarze są pierwsi do zmieniania przełożonego, jeśli widzą, że nie panuje nad grupą, jest pośmiewiskiem albo może im zmarnować najlepsze lata. 8 sekund ciszy Lewandowskiego nie wzięło się znikąd. A tutaj jednak panowała wiara, że Sousa może nas zabrać na mistrzostwa świata. Najpewniej wygrałby w konkursie na selekcjonera, który najbardziej pozostawił i skrzywdził piłkarzy w ważnym momencie. Ale niekoniecznie na selekcjonera, który najmniej znał się na swojej robocie. Bo tak piłkarze nie sądzili, co dało się wyczytać z ich słów.
Pewnie po czasie zaczną wychodzić kwiatki pokroju „dupka z tyłu, jak za Jurka”, bo piłkarze tak samo żartują z Pepa Guardioli i Jurgena Kloppa, jak z Jerzego Brzęczka i Paulo Sousy. Przecież „siwy bajerant” też w ich otoczeniu wywoływał uśmiechy. Ale jednak czuli, że sam pomysł piłkarski ich rozwija i prowadzi w ciekawym kierunku.
Można punktować, że o stawkę Portugalczyk wygrał jedynie z Andorą, Albanią i San Marino. Ale w tym samym czasie trzeba powiedzieć, że rozegrał trzy dobre mecze z reprezentacjami, które na mundialu w Katarze będą wymieniane w pierwszym szeregu wśród kandydatów do złota. Zachwycającą później Hiszpanię zatrzymał w Sewilli (1:1), gdy bramkę zdobywaliśmy po odbiorze piłki wysoko. Wystarczy wrócić wspomnieniami, co działo się w kraju do czasu nieszczęsnego finiszu ze Szwecją (2:3). Anglikom, wicemistrzom Europy, dwukrotnie zawiesił wysoko poprzeczkę, bo kończyło się 1:1 i 1:2. Patrzę na statystykę „big chances”, czyli znakomitych okazji bramkowych: na Wembley mieliśmy z kadrą Southgate'a 1:1, a graliśmy bez Roberta Lewandowskiego, na Narodowym w tej statystyce wygraliśmy 1:0 i straciliśmy bramkę tylko po strzale z dystansu. Można dzisiaj robić z niego nieudacznika, bo istotnie zawalił duży turniej, ale poczucie zdrady jest tym większe, bo sami piłkarze widzieli sens tej współpracy. Gdyby odchodził parodysta, wszyscy machnęliby ręką i czekali na krajowego trenera.
RYZYKO Z NAJLEPSZYMI
Powiedziałbym, że za Paulo Sousy drużyna narodowa była zbyt często naiwna i to się jeszcze nie zmieniło. Chciała przekroczyć mityczną barierę pewności, która uczyni ją bardzo silną reprezentacją. Ale zarazem żaden inny selekcjoner w ostatnim czasie nie pokazał, że można tak mocno zrywać z ograniczeniami: wyjść wysoko na światowego rywala, imponować agresję i odwagą, odbierać piłkę na połowie przeciwnika, wychodzić 3 napastnikami, przejść na system z trójką obrońców i uczyć się hybrydowego ustawienia. To ostatnie to rzecz jasna tylko narzędzie, ale pokazujące, że można szukać szerzej.
Graliśmy ryzykownie, przez co mniej wartościowi rywale potrafili nas za to skarcić. Graliśmy ryzykownie, więc odbieraliśmy punkty absolutnym gigantom. Ale byłoby dużą ignorancją stwierdzenie, że przez ten rok nie zachodziła w kadrze przemiana mentalnościowa. Nie doszło do niej jednoznacznie, nie staliśmy się nowoczesną reprezentacją, ale na każdym kroku dało się odczuć symptomy zmian. Wróćmy nawet do nieszczęsnego meczu z Węgrami, który zabrał nam rozstawienie w barażach. O nim Mateusz Klich powiedział, że nie pamięta kiedy tak często przebywali na połowie przeciwnika i prowadzili grę, więc po prostu zaczęli czuć, że zupełnie nic im nie grozi.
Rezultaty nie broniły Paulo Sousy, tak jak choćby Jerzego Brzęczka, a mimo wszystko mam poczucie, że dał więcej reprezentacji. W kontekście samej wiary w siebie, otwartości na eksperymenty, pozycjonowania się w świecie. Bardzo nie chciałbym dzisiaj tego przekreślać. I zapominać, że Polska może wyjść trójką napastników na rywala, że może mieć najmłodszego piłkarza mistrzostw Europy i stawiać na 18-letniego Kacpra Kozłowskiego, że może zapominać o strachu, że może ryzykować i zmieniać ustawienia, że może być chwalona przez Luisa Enrique oraz Garetha Southgate'a nie za przeszkadzanie i rezultat, tylko za samą grę. Uwierzcie, że selekcjoner Hiszpanów w takich słowach nie nagradza każdego rywala. To wręcz bardzo pozytywna laurka.
NIESKAŻONE PODEJŚCIE
Portugalczyk pokazał również, jak wielkie znaczenie ma spojrzenie z zewnątrz, zupełnie nieskażone lokalnymi wpływami oraz opiniami opinii publicznej. Nie ulegał wpływom dziennikarzy i nie brał krytyki aż tak personalnie. Portugalczyk był co prawda ukierunkowywany przez współpracowników z młodzieżowych reprezentacji na czele z Maciejem Stolarczykiem, stąd zaciąg z Pogoni na samym początku. Ale tak jak powiedział Karol Świderski, niespodziewany zdobywca 6 bramek w kadrze w 2021 roku: „Za Jerzego Brzęczka bym nawet nie zadebiutował”. I to nie jest uderzenie w byłego selekcjonera, tylko czasem jesteś już zbyt mocno nasiąknięty krajowymi przekonaniami. Pewnie absolutna większość z nas nie widziała Świderskiego na poziomie kadry. Zawsze panowało przekonanie, że nie można go stawiać obok Milika albo Lewandowskiego. I drużyny narodowej wyżej nie wzniesie. A jednak okazał się wartością dodaną.
Można znacząco nie zgadzać się z pomijaniem Sebastiana Szymańskiego, który nie pasował Portugalczykowi personalnie, a nie piłkarsko, lecz Sousa kilka nazwisk „wymyślił” na nowo. Eksperymenty z napastnikami poniekąd zostały na nim wymuszone przez problemy zdrowotne, lecz zobaczmy chociażby, jakim składem zremisowaliśmy z Anglią: z Dawidowiczem, Puchaczem, Linettym, Buksą, Helikiem, Damianem Szymańskim, Frankowskim czy Świderskim. Czasem zamykamy się w retoryce, że przecież jest 15 dobrych nazwisk i specjalnie nie ma w kim wybierać, a w tym samym czasie reprezentacja przez rok zmieniła się nie do poznania.
Za Sousy w 2021 roku w reprezentacji zadebiutowali: Kacper Kozłowski, Jakub Kamiński, Nicola Zalewski, Kamil Piątkowski, Radosław Majecki, Bartosz Slisz, Tymoteusz Puchacz, Karol Świderski, Adam Buksa, Matty Cash, Michał Helik czy Rafał Augustyniak. To tylko pokazuje, jak wiele nowych twarzy można „odkryć” w trakcie roku. Sousa nie wymyślił ich z kapelusza, ale jednak wiele nazwisk forsował i dawał im szansę. Co jak co, ale sztuką było tak odważne postawić na nastoletniego, niepełnoletniego Kacpra Kozłowskiego, który nawet nie rozgrywał jeszcze pełnych meczów w Pogoni Szczecin.
Po czasie można mówić, że każdy wiedział o skali jego talentu. Przecież kluby takie jak Legia Warszawa czekały tylko na okazję. Ale wiedzieć o potencjale a postawić na kogoś w tak ważnych meczach to osobny temat. Z przerabianiem reprezentacyjnych problemów jest trochę jak z psychoanalizą: zwykle i tak będziemy rozpatrywać osobiste kwestie wedle tych samych schmatów i tych samych pomysłów na rozwiązania. Nawet z wielką świadomością możemy krążyć w kółko i powtarzać schemat. Dopóki ktoś nie wyjdzie z naszego ciała i naszej perspektywy, trudno jest odkryć nowe, nieznane wcześniej wątki, nie będąc skażonym podejściem, do którego zdążyliśmy się utwierdzić. Dlatego tak cenne czasem jest spojrzenie z zewnątrz nieskażone aż tyloma wpływami. Bo jakimiś Paulo Sousa na pewno został dotknięty.
INNA KULTURA DYSKUSJI
W końcu z perspektywy dziennikarskiej rozmowa o piłce jeszcze nigdy nie była na tak atrakcyjnym poziomie. To wynika z rosnącej i stale zmieniającej się świadomości, również całego społeczeństwa, ale też z otwartości Paulo Sousy, który zaraz po końcowym gwizdku chciał tłumaczyć swoje założenia taktyczne, podawać ocenę spotkania na gorąco, wchodzić w szczegóły przemyśleń. Fragmenty jego odpraw przedmeczowych oglądaliśmy na kanale Łączy nas Piłka, w końcu rozmawialiśmy o taktyce, a nie o mitycznych chęciach.
Zaraz po meczu mieliśmy porównanie swoich przemyśleń ze spojrzeniem selekcjonera. A później dość cierpliwie w rozmowach z dziennikarzami i w kolejnych wywiadach próbował przystępnie tłumaczyć konkretne założenia i pomysł na grę. Tłumaczył, dlaczego przesuwał wahadłowych wyżej w przerwie, czego mu brakowało w ruchach środkowych pomocników i dlatego zdejmował Modera, jak różnią się zadania napastników i dlaczego tyle zyskiwał Świderski albo dlaczego tak specyficznie zestawiał trójkę stoperów z Kędziorą na lewej stronie. Identycznie było z odwróconymi skrzydłowymi, mającymi zwiększyć margines błędów szwedzkich obrońców na Euro. Nie wyszło, ale wyjaśnił, dlaczego po głębokiej analizie postawił na taki koncept, zamiast odcinać się od tego. Mam wrażenie, że na poziomie samej rozmowy o futbolu wskoczyliśmy półkę wyżej. Chciałoby się życzyć każdemu trenerowi takiej otwartości. Ale wiadomo, że na końcu to aspekt, który bardziej interesuje samych dziennikarzy, niż całe społeczeństwo.
Była to jednak miła odmiana od Jerzego Brzęczka denerwującego się przed konferencjami i pozdrawiającego Michała Pola, dedykując mu zwycięstwo w Lidze Narodów. Nie oznacza to absolutnie, że Brzęczek jest gorszym taktykiem niż Sousa, ale ciśnienie również należy trzymać, bo jednak to funkcja mocno reprezentatywna. Tutaj Portugalczyk zawiódł na zupełnie innym polu – lojalnościowym.
SIŁA NASZEJ LIGI
Na koniec należy jeszcze poruszyć kontrowersyjny wątek ekstraklasy. Można się obrażać, jak była traktowana przez portugalskiego selekcjonera, jak otwarcie opowiadał o jej brakach i niedoskonałościach. Przecież to stamtąd wywodzi się większość czołowych postaci drużyny narodowej, więc można w niej wypatrzeć zdolnych graczy z perspektywami rozwoju. Zamiast jednak oburzać się, że nam wolno krytykować rozgrywki, a innym już nie bardzo, warto byłoby pozostać ze słowami o brakach ekstraklasy. Lech może od święta wejść do Ligi Europy, Legia tak samo, ale to nadal wychylenia destabilizujące całe projekty, a nie popychające do przodu.
Zamiast się tak drastycznie oburzać, należy pamiętać, że mówimy o 28. lidze Starego Kontynentu. Takiej z dolnej połówki Europy, a nie górnej. I tu powinno się wykonać największą pracę, aby gonić pozostałych i aby reprezentacja nie była jedyną, najczęstszą próbą kontaktu ze światowym futbolem.
Bo samo podejście Sousy to jedno, ale słowa Roberta Lewandowskiego zbyt mocno nie wyłamują się z tej narracji: „Myślę, że w ostatnich latach często zdarzało się, że piłkarz zagrał dwa-trzy mecze, strzelił gola i wszyscy już go chcieli widzieć w reprezentacji. Żeby wejść na poziom międzynarodowy, należy się wyróżnić w polskiej lidze bardziej niż np. 3 golami czy 5 dobrymi meczami. Ten poziom trzeba ustabilizować na dłużej, zwłaszcza jeśli chce się wyjechać później do zagranicznego klubu. Aby tam odgrywać ważną rolę, trzeba mieć minimum jeden sezon w polskiej ekstraklasie z lepszymi statystykami niż kilka goli i asyst. Czasami młodzi zawodnicy są zbyt szybko chwaleni i zbyt szybko pchani na poziom, na który nie są jeszcze gotowi”. Skoro Portugalczykowi już nie wolno, to chyba kapitanowi reprezentacji Polski bardziej przystoi spoglądać na ligę polską krytycznym okiem.
MOŻNA SIĘ OBRAZIĆ ALBO ROZWIJAĆ
Nie zamierzam przekonywać, że Paulo Sousa wprowadziłby nas na mistrzostwa świata czy stał się zbawcą polskiej piłki. Na pewno nie, co zobaczyliśmy po samym jego podejściu do trzymania się posady. Idzie za karierą tam, gdzie jest lepsza koniunktura i możliwości wybicia się. Patrzy na własne dobro. Nie zamierzał umierać za Maccabi Tel Awiw, mając ofertę z Basel. Nie zamierzał osiadać w Szwajcarii, mając na horyzoncie Fiorentinę. Nie zamierza również walczyć o lepsze jutro polskiej reprezentacji, skoro może zostać trenerem największego klubu w Ameryce Południowej. O potędze Flamengo słuchał już jako dzieciak. Idzie tam, gdzie może się wybić i gdzie dają więcej. A że zostawia spaloną ziemię tak często, to pewnie odbije się na nim prędzej czy później, gdzie taki research okaże się decydujący. Flamengo też ma być bardziej krótkoterminowym strzałem, niż związkiem na dłużej niż rok. Naiwny jest ten, kto wyobraża to sobie inaczej, skoro regularnie w Brazylii trenerzy odchodzą po sukcesie lub po jego braku. Po prostu kręcą karuzelą szybciej niż inni. Cuca zdobył mistrzostwo z Atletico Mineiro i też zaraz go nie ma.
W tej całej złości na Paulo Sousę i emocjonalnym linczu chciałbym, abyśmy nie zapomnieli o tym, co wydarzyło się w ostatnim roku. Straciliśmy jeden duży turniej, ale dostaliśmy wiele pozytywnych sygnałów, z których możemy korzystać w przyszłości. Robienie z niego najgorszego selekcjonera XXI wieku zakrawa o śmieszność. A zapominania o zmianie mentalnościowej i celowego pomijanie zupełnie nowego podejścia do drużyny narodowej tym bardziej nie rozumiem. Może kadry Sousa nie zbawił, ale pokazał, że można patrzeć nieco inaczej na reprezentację niż jako na dziedziców sztuki kontrataku oraz 4-4-2.
Zamiast odcinać się grubą kreską od portugalskich wątków, może lepiej pomyśleć, co można zrobić dalej na bazie tych doświadczeń. Można też zaakceptować, że nie ma u nas kreatywnych piłkarzy, obrażać się na ich grę z piłką przy nodze i nie wychodzić ponad najprostsze środki. Można odwoływać się do klasyki gatunku i patrzeć, jak świat pędzi dalej. Ale można też schować dumę do kieszeni i z roku Paulo Sousy wyjąć kilka wartościowych lekcji dla przyszłości polskiego futbolu.