Najlepsze jak dotąd spotkanie Euro 2020 zobaczyliśmy w Amsterdamie. Wahadłowy Denzel Dumfries uczestniczył przy trzech golach Holendrów (3:2), Wout Weghorst przedstawiał się szerzej Europie, Memphis Depay bawił grą, a piłkarze Andrija Szewczenki bez kompleksów grali piętkami i odrobili dwie bramki straty, pokazując, że w tej szerokości geograficznej można grać widowiskowy futbol. Chociaż kandydaci na czarnego konia turnieju na razie w ogóle nie punktują, bo z zerowym dorobkiem pozostaje Turcja, Dania i Ukraina, to ci ostatni najbardziej rozbudzili apetyty, aby czekać na ich kolejne spotkania.
Chociaż zobaczyliśmy w Amsterdamie pięć bramek, to było spotkanie z gatunku tych, w których nawet brak goli nie przeszkadzał. Wystrzelali się dopiero po przerwie, ale już pierwsza odsłona była doskonałą zabawą z ofensywnym nastawieniem od pierwszej minuty. Zwykle pierwszy mecz na dużym turnieju jest bardzo zachowawczy, to wręcz kalkulacja, by nie runąć w przepaść lekkomyślnością, ale zarówno Holendrzy, jak i Ukraińcy wyszli, jakby stęsknieni byli ofensywnych fajerwerków.
Kiedy po godzinie gry zawodnicy Franka de Boera prowadzili 2:0, większość wieściła przedwczesny finisz meczu, ale 20 minut później Ukraińcy świętowali wyrównanie na 2:2. Ruslan Malinowski pokazał, że ma jedną z najlepiej ułożonych nóg w Europie, a Andrij Jarmołenko że obudzony w środku nocy dokręciłby piłkę lewą nogą w samo okienko. Ale oni tylko potwierdzili, że nasi wschodni sąsiedzi absolutnie nie mają się czego wstydzić na tym turnieju.
Z potencjalnych czarnych koni turnieju wypadli najlepiej, mimo że dorobek punktowy wskazuje zero. Trudno ocenić, czy Turcja była takim rozczarowaniem, czy Italia tak potężnym rywalem, dlatego znacznie łatwiej stwierdzić, że Ukraina na Euro 2020 może namieszać. Pięć lat to w piłce przepaść, bo wystarczy przypomnieć sobie, jak prezentowali się w bezpośrednim meczu z nami na ostatnich mistrzostwach Europy.
Mówimy o sytuacji abstrakcyjnej, bo legenda kraju i pomnik ukraińskiej piłki jako selekcjoner wcale nie ma pełnego poparcia. Andrij Szewczenko jest kwestionowany, lecz nie z powodów sportowych, a chociażby dlatego, że nie mówi po ukraińsku. Wiemy, jak delikatna jest to sytuacja w kraju, gdzie spora część komunikuje się po rosyjsku. Szewa jest powiewem Zachodu dla drużyny narodowej i jak sam mówi: mieszka w Londynie, domy i część jego życia są w Mediolanie, więc to skomplikowana sprawa. Zadeklarował już naukę ukraińskiego, lecz nawet postać o skali Roberta Lewandowskiego dla Ukrainy może w taki sposób dzielić.
Natomiast na popularności powinno zyskiwać hasło „Szewaball”, jeżeli Ukraińcy dalej będą tak grać w piłkę. Jest coś imponującego w tym, że grają piętkami i atakują bez kompleksów z Holandią, że kapitan Jarmołenko pakuje bramkę tuż pod ladę – jak powiedzieliby piłkarze, na środku obrony gra 18-letni Illa Zabarny, a Zinczenko i Malinowski są inspiracją dla pozostałych i powiewem świeżości. Ile razy słyszeliśmy, że na tej szerokości geograficznej nie gra się technicznie ani widowiskowo, bo to nie leży w tutejszym DNA. Ukraińcy podczas pierwszego występuje udowodnili, jaka to bzdura. I niezależnie, jak daleko zajdą, kandydują na tę drużynę, za którą postronni sympatycy mogą trzymać kciuki.
I chociaż tyle ciepłych słów adresujemy naszych wschodnim sąsiadom, mając nadzieję że wpiszemy się w podobne trendy, to najtrudniejszy grupowy mecz na swoją korzyść rozstrzygnęli Holendrzy. Po niezłym dreszczowcu, bo zupełnie nieoczekiwany MVP spotkania Denzel Dumfries z PSV wpakował gola na 3:2 w ostatnich minutach. Nie ma wymowniejszego obrazka, niż szalona radość Króla Niderlandów Wilhelma-Aleksandra. Inni oficjele wpatrywali się w niego, a ten dał się ponieść chwili – w końcu Holandia wróciła na wielki turniej i znów w swoim stylu rozkręca zabawę. Dopóki nie grają Holendrzy, nie ma radochy, o czym przekonaliśmy się w Amsterdamie.
Stadion imienia Johana Cruyffa idealnie nadawał się do tego rozbudzającego apetyty widowiska. Bez wyczekiwania na kontry i stałe fragmenty gry, tylko z konkretną intensywnością i myślą o uwypukleniu ofensywnych możliwości. Wijnaldum pokazał, że w reprezentacji regularnie notuje liczby, co w klubie byłoby zaskoczeniem, Depay imponował lekkością bytu, Wout Weghorst dominował w szesnastce (o kulcie tej postaci przeczytacie w tekście Michała Treli), a Denzel Dumfries wykorzystywał słabości rywali. Byle więcej takich rywalizacji na tym Euro i wtedy nawet z liczby bramek nie trzeba będzie rozliczać obu reprezentacji.
***
Goran Pandev zabrał nas do wehikułu czasu. To cudowne, że pierwszy w dziejach gol Macedończyków na mistrzostwach Europy należy do 37-latka. Kiedy debiutował w kadrze w 2001 roku, świadomie nie widziałem jeszcze żadnego meczu piłkarskiego. Pierwsze przebłyski to mundial rok później, a Goran już hasał na międzynarodowej arenie. Pandev niesie ze sobą kolejne, mijające epoki. Karierę miał kończyć już dwa lata temu, ale chciał jeszcze wprowadzić drużynę narodową na wielki turniej. Dla nich punkt nie musi być sukcesem. Już mają, za co dziękować Goranowi. Nikt inny nie mógł tego trafić.
***
Kalvin Phillips olśnił nas w meczu Anglików, chociaż wszyscy wpatrzeni byli w Mounta, Fodena i Kane'a. Dał popis, co to znaczy zdominować grę na całym boisku. Swoim występem napisał definicję „murderball” wpajanego przez Marcelo Bielsę. A akcja bramkowa i asysta pomocnika Leeds była benchamarkiem, jak powinni grać nowocześni pomocnicy. W idealnym świecie tego samego od swoich rozgrywających wymaga Paulo Sousa. Wielokrotnie zwraca uwagę na ruchliwość pomocników i inteligentne poruszanie się w wolne sektory. Phillips dał książkowy przykład, jak poszukać wolnej przestrzeni, zgłosić się po piłkę, mądrze zwrócić z nią w kierunku bramki i posłać zabójcze podanie. Występ do pokazywania w kółko innym. O tym marzyłbym Portugalczyk w wykonaniu Zielińskiego oraz Klicha.
***
Jak już przy Anglikach jesteśmy, skoro oglądać mecze, to w taki sposób jak Jesse Lingard – z koszulką kolegi Declane'a Rice'a oraz z papugą na ramieniu w jednym z barów w Stanach Zjednoczonych.
***
Jude Bellingham został najmłodszym zawodnikiem w historii mistrzostw Europy, mając 17 lat i 349 dni w momencie wejścia na murawę. Pobił Jetro Willemsa z Euro 2012, ale na tym turnieju ten rekord może ustanowić jeszcze Polak. Nie ma młodszego wśród powołanych, niż Kapcer Kozłowski. A Paulo Sousa niekoniecznie musi mu dać grać pod publiczkę, bo 17-latek z Pogoni rzeczywiście zasługuje na minuty. Czekamy na rekordzistę ze Szczecina i oby to nie były jedyne dobre wieści w kontekście naszych rezultatów.
***
A jeśli mało wam piłki, to pamiętajcie, że wystartowało Copa America, gdzie Brazylijczycy – gospodarze na jednosobowe życzenie prezydenta kraju Jaira Bolsonaro – w meczu otwarcia ograli Wenezuelę osłabioną brakiem 12 graczy z powodu zarażenia koronawirusem. W Ameryce Łacińskiej szczególnie niełatwo jest opanować pandemię. I dlatego, o ironio, turniej zabrano Kolumbii oraz Argentynie, a organizuje go kraj najbardziej dotknięty wirusem. O czym my jednak mówimy, skoro tam władze stanowe nakładają lockdowny i restrykcje, a głowa kraju apeuje, żeby żyć normalnie i zająć się czymś poważnym. Witamy w Ameryce. Jeśli jednak lubicie zarywać noce, to warto, bo to zupełnie inna piłka, niż ta europejska, zdyscyplinowana, do jakiej przywykliśmy. Tam naprawdę można się dobrze bawić.