Kiedy stajesz się częścią takiej chwili jak ta z udziałem Alissona Beckera w końcówce meczu na The Hawthorns, natychmiast przypominasz sobie, dlaczego zakochałeś się w futbolu, co on ci może dać, ile jesteś w stanie czerpać z niego emocji. Gol strzelony przez bramkarza Liverpoolu był jak dywidenda wypłacona za zmęczenie tym długim sezonem, za zwątpienie, że piłka może być jeszcze świętem. Sceny z meczu w West Bromwich i to co oglądaliśmy po ostatnim gwizdku finału Pucharu Anglii są dowodem, że nawet w piłce zbudowanej na miliardach jest miejsce na dziecięcą radość.
Nie ukrywam, że ostatnie tygodnie są jak sunąca taśma z kolejnymi meczami. To taki moment sezonu, że jako ktoś zajmujący się tym zawodowo masz duży kryzys. Czujesz, że w baku już sucho, a trzeba jakoś dojechać do mety. Trudno to sobie wyobrazić komuś, kto zna futbol tylko z pozycji widza, sprzed kanapy. I może sobie wybrać jeden, dwa mecze w weekend. Rzucić okiem na ulubioną drużynę plus ewentualnie jakiś hit. Tymczasem ty musisz oglądać praktycznie wszystko i to jest jak jedzenie ulubionej potrawy każdego dnia.
Miałem taki moment w środku ubiegłego tygodnia, po drugim podejściu do Bitwy o Anglię, że wróciłem do domu o pierwszej w nocy, otworzyłem sobie piwo i patrzyłem w wyłączony telewizor. Człowiek nie może spać, adrenalina po telewizji zawsze jest duża. Ale jednocześnie ogarnia cię zmęczenie. To dziwny stan. Wszystkie obejrzane mecze zlewają się w jeden. Od początku tego roku ponad sto razy wszedłem do dziupli komentatorskiej i do studia telewizyjnego lub radiowego. Kocham swoją pracę, ale nawet w największej miłości zdarzają się kryzysy.
I wtedy przyszedł z pomocą ten weekend. Najpierw oglądaliśmy przepiękne sceny po finale FA Cup, zwycięskim dla Leicester City, gdy piłkarze zawołali syna zmarłego tragicznie właściciela klubu, pana Vichaia, czyli Topa, jak mówią na niego na King Power Stadium, by razem z nim świętować sukces. Słuchałem angielskich komentatorów i ich słowa idealnie opisywały to co wszyscy czujemy – dysonans pomiędzy krwiożerczymi kapitalistami, chcącymi zakładać Superligę a bardzo bogatym człowiekiem cieszącym się szacunkiem drużyny i kibiców.
Leicester City to żywy przykład tego, że zagraniczny właściciel nie musi być z automatu zły. Nie musi traktować piłki jako fabryki kasy, jest w stanie zbudować z podwładnymi ludzkie relacje. Mistrzowska drużyna Claudio Ranieriego dała tajskiej rodzinie chwile wielkiej dumy. Reakcja na śmierć bossa Lisów, nie tylko klubu, ale całego miasta, pokazała, że więź, jaką udało się stworzyć, wykracza daleko poza futbol. Zdobycie Pucharu Anglii to jakby przedłużenie marzeń człowieka, który przed laty zainwestował w klub, a jego syn kontynuuje dzieło w naturalny sposób.
Futbol jest okrutny, ale i piękny. Alisson Becker popędził w pole karne WBA w ostatnich sekundach doliczonego czasu, w meczu, w którym jego drużyna wykonywała kolejny rzut rożny i rozpaczliwie potrzebowała gola, w sezonie, w którym on sam zawalił kilka bramek, a na dodatek przeżył tragedię osobistą – tak jak Top z Leicester stracił ojca. Po meczu z trudem powstrzymywał łzy, kiedy opowiadał, jak z tatą grali w piłkę, gdy był jeszcze dzieciakiem Brazylii.
Rzadko angażuję się emocjonalnie w coś konkretnego w Premier League. Po latach pracy trochę stygniesz, stajesz się maszyną, przygotowujesz notatki do meczu, jedziesz windą do dziupli, starasz się popełnić jak najmniej błędów i wykonać po prostu dobrze swoją pracę. Ale w niedzielę coś we mnie pękło. Darliśmy się z Andrzejem Twarowskim jak opętani, ale zarazem to naturalny wypływ emocji z wnętrza kogoś, kto kocha tę ligę, ale czasem na moment może o tym zapomnieć. Dziękuję Alissonowi i piłkarzom Leicester, że mi o tym przypomnieli.
Nie wiem, czy kiedykolwiek podczas ponad 15-letniej pracy komentatora jakaś sytuacja tak mnie wzruszyła. Gdybym w moje ręce trafił taki scenariusz, uznałbym go za banał nad banałami. Oto bramkarz strzela gola i los oddaje mu to co zabrał przez cały sezon. Myślisz, że widziałeś w piłce już wszystko, ale ona rzuca wtedy: – Hej, stary, ale popatrz na to.
Życie komentatora meczów reprezentacji Polski to może być fala uniesień. Życie komentatora zagranicznej ligi to rutynowa jazda, dążenie do perfekcji, której nigdy się nie osiągnie. Ciągłe oskarżenia kibiców, że komuś sprzyjasz albo jesteś przeciwko komuś innemu. Rzadko, raz na kilka lat, fani konkretnego klubu pokochają cię, bo skomentujesz takiego gola ich drużyny. Uznają może nawet, że skoro jesteś częścią tego, to jakoś pomogłeś. To niesamowite, jak żywa jest ta tkanka i jak mocno pulsuje. Od jednych i drugich stanów musisz się odciąć.
Chciałem zostać dziennikarzem sportowym, by przeżywać takie emocje. Bramka Wayne’a Rooneya, cztery gole Andrieja Arszawina strzelone Liverpoolowi, comeback The Reds w Stambule, nokautujące ciosy Manchesteru United w finale Ligi Mistrzów na Camp Nou, raz na jakiś czas piłka nożna wyciąga ze swojej kolekcji nowy diament. I to się nigdy nie skończy. Dlatego nie wolno nam w nią zwątpić. Przepraszam, że to zrobiłem.