Telewizyjne dramy mają się świetnie, i bardzo dobrze!

Zobacz również:W mordę jeża! „Świat według Kiepskich” ma zejść z anteny po 23 latach
Keeping Up with Kardashians
Kevin Mazur/Getty Images for Yeezy Season 3

Jeszcze jakiś czas temu reality shows były uważane za zapowiedź końca czasów, swoistego rodzaju dowód na upadek obyczajów i telewizji. Gwiazdy tych programów mogły się łatwo wypromować, a że nie było aż tak dużej konkurencji, jak teraz – równiez skupić na sobie hejt i pogardę, szczególnie z pozycji kultury wyższej.

Ekipa z Jersey Shore, czy pramatka współczesnego influencingu, Kim Kardashian z rodziną, byli wrogami publicznymi numer jeden. W pionierskich czasach reality shows sława była czymś reglamentowanym, osiągalnym przez przejście kontrolowanymi kanałami. Tego typu programy były widziane jako wykroczenie przeciwko ustalonemu porządkowi, bo jak to tak, promować kogoś w zasadzie za nic? Przewijamy czas do 2022 i warholowskie piętnaście minut sławy jest na wyciągnięcie ręki każdego, kto ma w miarę porządnego smartfona. Platformy streamingowe, które miały prowadzić nas do świetlanej przyszłości, zdominowanej przez wysokojakościowe seriale odzwierciedlające złotą epokę tej formy rozrywki, przyczyniły się do renesansu reality shows. Ba, nawet znienawidzona rodzinka Kardashianek wbrew zapowiedziom nie kończy swojego monumentalnego dzieła na tym polu. Co prawda Keeping Up With Kardashians zniknęło z E!, ale Hulu zapłaciło 100 milionów dolarów, żeby produkować The Kardashians. Ta zmiana nazwy jest dość symboliczna – za Kardashiankami nie trzeba już nadążać, one tu po prostu są. O dziwo teraz, w przeciwieństwie do pierwszego boomu na reality shows, głosów rozdzierających szaty nad zmierzchem cywilizacji jakby mniej. Za to pasja do oglądania tych programów łączy pokolenie Z i milenialsów, osoby pracujące w kulturze i normalsów z korporacji. Popularność platform streamingowych to niejedyny powód popularności tego zjawiska, trudno również poważnie traktować argumenty o ogólnym ogłupieniu społeczeństwa.

Mimo wszystko zacznijmy od streamingów. Wojna platform wskoczyła na nowy etap. O ile na początku rzeczywiście próbowano walczyć jakością, idąc ścieżką prestiżowych seriali na modłę HBO, tak teraz po prostu rzuca się jak największą liczbę produkcji, z nadzieją, że to wystarczy, żeby przekonać do subskrypcji. Każdego kwartału Netflix proponuje około 100 pozycji, inne platformy nie zostają bardzo w tyle. Potencjalnych odbiorców jest zresztą coraz mniej, bo – szczególnie w Stanach Zjednoczonych – samych streamingów jest coraz więcej. Walczy się nie tylko o nowych użytkowników i użytkowniczki, ale i o zatrzymanie starych, a nawet podebranie ich konkurencji. Sławetne setki milionów dolarów za Friends czy The Office to inwestycja kosztowna, ale opłacalna.

Natomiast reality shows – czy produkowane przez same platformy, czy licencjonowane od kablówek – to tani sposób na zapchanie oferty contentem. Keeping Up With Kardashians trafiło na polskiego Netfliksa, sama platforma wyprodukowała m.in. Selling Sunset – o agencji nieruchomości w Los Angeles, która obraca domami za grube miliony baksów – i Byron Baes, o influencerach z australijskiej wersji odzianej w boho i okadzonej paczuli Kalifornii. Inny content także często sięga po patenty znane z reality shows – tu brylują produkcje skupione na rywalizacji w jakiejś dziedzinie, np. ogrodnictwie, pieczeniu deserów czy rzemiośle, do których dosypuje się szczyptę osobistej lub interpersonalnej dramy. Nie da się ukryć, że gdyby nie taka obfitość, a także różnorodność oferty reality shows, ta forma przyciągałaby mniej ludzi. Mimo tego, że ich budowa jest wręcz bliźniaczo podobna, a zabiegi stosowane przez producentów są w zasadzie wszędzie takie same, to znalezienie wersji, która bardziej rezonuje z naszą osobowością – od hociaków z Too Hot To Handle po nawiedzonych przez pop duchowość influencerów z Byron Baes – znacząco powiększa atrakcyjność tych produktów.

Jeszcze dekadę temu w kulturze popularnej obowiązywała kategoria obciachu i guilty pleasure. Szczelnie owinięci w pancerze ironii, mogliśmy mówić, że jasne, lubimy jakiś szczególnie śmieciowy przejaw masowej rozrywki, ale robimy to dla beki. Dzisiaj obie kategorie zostały niemal zupełnie unicestwione i dobrze się stało. Rozliczanie kogoś za to, że po ciężkim dniu woli odpalić szczebiotanie Kardashianek o tarocie, niż trudny film artystyczny stało się czymś zupełnie jałowym, czy nawet naznaczonym złym smakiem.

Rozejrzyjmy się wokół: każdy dzień przynosi nienajlepsze wieści, nasza planeta rozpada się na wielu poziomach, a pandemia uświadomiła wielu, jak niewiele trzeba do zupełnej dystopii. W tym kontekście udawane czy przesadzone dramy z reality shows to odprężenie, dekompresja w fikcyjnej siatce ochronnej, w której czynniki świata zewnętrznego są zupełnie wygaszone. Problemy i zasady rządzące tym światem są proste i powierzchowne, dalekie od ciężaru skomplikowania rzeczywistości, sukcesywnie coraz większego. Nie wątpię, że dla części publiki ma to również wymiar aspiracyjny i trudno się temu dziwić – na pierwszy rzut oka robota influencera czy influencerki bije na głowę piekło większości tradycyjnego rynku pracy. Kolejnym czynnikiem większej akceptacji reality shows jest większa dostępność sławy, rozrost rynku influencerskiego i powszechność mediów społecznościowych.

Dzisiaj brylowanie w socialach i personal branding to nie przejaw próżności, albo marnowanie czasu, ale naturalny element codzienności. Na ocenę takiego stanu rzeczy jeszcze przyjdzie czas – chłodna ocena rzeczywistości, w których się żyje, jest raczej nieosiągalna – ale to także czynnik, który oswoił ludziom reality shows. Dawniej gwiazdki tych programów mogły awansować do wyższych rejestrów sławy, bo nie było zbyt wiele konkurencji. Dzisiaj to ogromny biznes, który mieli dosłownie setki, jeśli nie tysiące osób przy każdym sezonie. Persony znane z ekranu są w tym kontekście kolejnymi followanymi kontami na socialach, a nie wrogami publicznymi, których robiono z nich jeszcze dekadę temu. Reality shows nie wyróżniają się negatywnie na tle szerszego krajobrazu kultury masowej, bo ta przyswoiła i oswoiła wartości i zachowania rodem z tych programów. Nie czujemy resentymentu do osób, które zyskują namiastkę sławy, bo to dzisiaj w zasadzie nic nie znaczy. Za to chętnie patrzymy na ich perypetie, bo wiemy, że stawka jest za niska, żebyśmy czuli się szczególnie lepiej, lub szczególnie gorzej na ich tle.

Wartościowanie kultury masowej było dość przypałowym, jałowym działaniem. Pogarda okazywana reality shows i ich uczestnikom nie przekuwała się w żaden sposób na dowartościowywanie kultury wyższej względem telewizyjnego śmiecia. Dzisiaj jesteśmy poza tymi ograniczeniami, jest wiele osób, które w weekend chodzą do teatru, czy do muzeum, a wieczorami po pracy odpalają Kardashianki, albo kibicują kolejnym ruchom agentek nieruchomości z Selling Sunset. Odbiór kultury i rozrywki się zróżnicował, zatomizował i wyszedł mocno poza opozycję wyższe – niższe. Coraz więcej osób dostrzega, że wybory człowieka kulturalnego mogą być bardzo eklektyczne, a nawet sprzeczne ze sobą.

Platformy streamingowe to łatwo dostępna, egalitarna rozrywka. Sąsiadują na nich głębokie, wstrząsające emocjonalnie i intelektualnie produkcje i frywolne głupoty – wszystko widzimy z poziomu jednej aplikacji, która nie segreguje treści według dawnych kryteriów oceny kultury. Oczywiście, na podsumowanie skutków współczesnych trendów przyjdzie czas, stanie się to raczej za dekadę, niż za rok, czy dwa. Nie sądzę, że rozdzieranie szat nad upadkiem kultury w kontekście reality shows to sensowny krok. Szczęśliwie, coraz mniej ludzi sięga po takie zabiegi. Być może dlatego, że mają do obejrzenia kolejny sezon Love Island. I to nawet mimo książki Szczerka na nocnej szafce.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz, muzyk, producent, DJ. Od lat pisze o muzyce i kulturze, tworzy barwne brzmienia o elektronicznym rodowodzie i sieje opinie niewyparzonym jęzorem. Prowadzi podcast „Draka Klimczaka”. Bezwstydny nerd, w toksycznym związku z miastem Wrocławiem.
Komentarze 0