Ten film już w Leicester City grali. W poprzednim sezonie Lisy zajmowały miejsce w TOP4 przez 33 z 38 kolejek Premier League, ale gdy liczył się końcowy rozrachunek, spadły na piątą pozycję na finiszu i nie zagrały w Lidze Mistrzów. Teraz scenariusz może się powtórzyć. Jeśli tak się stanie, okoliczności będą nawet bardziej spektakularne.
Poprzedni sezon dało się w Leicester City podzielić na dwie wyraźne części – przed porażką z Liverpoolem 0:4 w Boxing Day i po niej. Do tego spotkania Lisy zajmowały bowiem drugie miejsce i wydawało się, że pewnym krokiem zmierzają do Champions League. Później jednak The Reds pokazali im miejsce w szeregu i zaczął się zjazd. Kilka kontuzji i wpadki ze słabszymi drużynami sprawiły, że Leicester City zupełnie straciło formę. W tabeli obejmującej tylko drugą połowę sezonu, drużyna Brendana Rodgersa zajęłaby tylko 13. miejsce. Jej przewaga nad grupą pościgową topniała z każdym tygodniem i choć jeszcze w ostatnim meczu z Manchesterem United wygrana mogła dać Lisom grę w Champions League, to szansy nie udało się wykorzystać.
Piąte miejsce może nie było złe z perspektywy sprzed sezonu, ale dobrze wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. To dlatego do rozgrywek 2020/21 Rodgers i jego piłkarze podchodzili podrażnieni. Tym razem mieli zrobić kolejny krok do przodu i awansować do Ligi Mistrzów. Wydawało się, że realizują ten plan, jednak ostatnie tygodnie dołożyły dużo wątpliwości. Powtórka scenariusza sprzed roku staje się coraz bardziej realna.
Obecny sezon układał się dla Lisów nawet lepiej niż ostatni, dlatego znalezienie się na koniec poza TOP4 byłoby jeszcze bardziej spektakularnym wydarzeniem niż wtedy. Leicester City bowiem jak do tej pory jeszcze ani razu nie znalazło się po żadnej kolejce poza czwórką. Ba – w pierwszej części sezonu bywało nawet liderem po raz pierwszy od pamiętnego sezonu 2015/16. Mimo odejścia kolejnego ważnego piłkarza, tym razem Bena Chilwella, Lisy prezentowały wysoki poziom. Były takie zwycięstwa jak 5:2 z Manchesterem City, 4:1 z Leeds czy po 2:0 zarówno z Tottenhamem, jak i Chelsea. Strzelał Jamie Vardy, znów czarował James Maddison, a obrona spisywała się dobrze mimo ciągłych kontuzji. Tym razem nic miało się nie zepsuć.
W ostatnich tygodniach widać jednak spore załamanie w grze Lisów. Znów – podobnie jak przed rokiem – moment zwrotny nastąpił w połowie sezonu. Od 20. kolejki Leicester City wygrało w lidze pięć spotkań, trzy zremisowało i cztery przegrało. Od końcówki lutego zespół Rodgersa stracił punkty z Burnley (1:1) i przegrał z Arsenalem, Manchesterem City i z West Hamem. Pokonać umiał tylko Brighton 2:1 dzięki bramce w samej końcówce meczu i Sheffield United, które przyjechało świeżo po zwolnieniu Chrisa Wildera i zostało rozbite 5:0. W tym czasie wciąż udało się Leicester City utrzymać w TOP4, ale to już tylko dwa punkty przewagi.
Niedzielna porażka z West Hamem w tym kontekście martwi najbardziej. Młoty wskoczyły do czwórki przed tygodniem i dla obu ekip to był ważny mecz, tymczasem Lisy przez ponad godzinę były kompletnie zdominowane. Rodgers cały czas musi sobie radzić z kontuzjami – z różnych powodów zagrać nie mogli James Maddison, Harvey Barnes, Caglar Söyüncü, Ayoze Perez czy James Justin – ale mimo tego słaba gra jego drużyny była dużym zaskoczeniem. Ostatecznie dwa gole Kelechiego Iheanacho trochę naprawiły to wrażenie i dały nadzieję na uratowanie remisu, jednak fakt jest taki, że czwórka znów wymyka się Leicester City z rąk.
Różnica w porównaniu z poprzednim sezonem polega na tym, że rywalizacja jest bardziej wyrównana. Dopóki nie odjechał Manchester City, to właściwie cały czas ścisk był tak duży, że w dwie kolejki wiele mogło się zmienić. W poprzednim sezonie największy zapas, jaki Leicester City miało ponad piątą drużyną wynosił 13 punktów. W obecnym to tylko pięć. Nawet prowadząc w tabeli podczas listopadowej przerwy reprezentacyjnej przewaga nad piątym miejscem to były tylko trzy oczka.
Po porażce z Młotami ten zapas stopniał do dwóch punktów. Lisy niby są wciąż trzecie (56 pkt), jednak dalej jest West Ham (55), a swoje mecze wygrały również Chelsea (54) i Liverpool (52). Oddech na plecach czuć już wyraźnie, dlatego najbliższe tygodnie będą kluczowe. Leicester City, aby uniknąć powtórki sprzed roku, muszą wykorzystać to, że przed nimi seria nieco łatwiejszych spotkań. Terminarz skonstruowany jest tak, że Leicester zagra z West Bromem, Crystal Palace, Southamptonem oraz Newcastle, by potem zakończyć sezon trzema kolejnymi spotkaniami z Manchesterem United, Chelsea i Tottenhamem. Nie jest to żadna kontrowersyjna teza, jeśli ktoś stwierdzi, że Lisy muszą wygrać cztery najbliższe mecze, by nie martwić się w końcówce.
Aby tak się stało, potrzebna jest jednak poprawa. Iheanacho to tak naprawdę jedyny jasny punkt drużyny w ostatnich tygodniach. Po kontuzjach Barnesa i Maddisona mocno ucierpiała kreatywność w ofensywie. Rodgers zaradził na to, stawiając na dwóch napastników, ale tylko jeden jest w formie. Iheanacho strzelił siedem goli w pięciu ostatnich spotkaniach i już wyrównał swój życiowy wynik w Premier League, czyli osiem bramek w jednym sezonie.
Nie wspomaga go za bardzo Jamie Vardy. Owszem, zalicza asysty, jednak stracił swoją skuteczność. Na przełomie stycznia i lutego Anglik przeszedł zabieg przepukliny i po powrocie na boisko stracił formę. Przed nim udało mu się zdobyć 11 bramek w 19 kolejkach. Od tego czasu jednak Vardy trafił tylko raz – w wygranym 3:1 spotkaniu z Liverpoolem, kiedy wykorzystał fatalny błąd w defensywie. To jego jedyna bramka od Boxing Day, czyli w 14 ostatnich występach w Premier League. Poprzedni sezon miał ten sam wspólny mianownik. Wtedy też forma Vardy'ego pogorszyła się w drugiej części, a wraz z nią wyniki całej drużyny.
Rodgers ma o czym myśleć. Menedżer Lisów wierzy, że powroty pozwolą uniknąć powtórki z minionych rozgrywek. Maddison już miał być gotowy do gry, ale złamał procedury covidowe, dlatego z West Hamem go zabrakło. Leczy się Barnes i powinien wrócić na finisz. Söyüncü czekał z kolei na negatywny wynik testu, by mógł wrócić do Anglii. Leicester City przez cały sezon musi radzić sobie z różnymi absencjami, jednak te zespół odczuł najmocniej, gdy wiosną większość graczy już odczuwała zmęczenie.
Przypilnowanie miejsca w czwórce to dla Rodgersa sprawa honoru. Menedżer Lisów nie chce bowiem, by na dobre przylgnęła do niego łatka człowieka, który często jest bliski dużych osiągnięć, ale ostatecznie te przechodzą mu obok nosa. W 2014 roku prawie zdobył mistrzostwo z Liverpoolem, w 2020 prawie był z Leicester City w Lidze Mistrzów i w tym znów może wypaść z czwórki. Łatwo sobie bowiem wyobrazić scenariusz, w którym mecze z Chelsea i Tottenhamem w ostatnich dwóch kolejkach bezpośrednio decydują o tym, czy Lisy będą w TOP4. Jeżeli znów im się to nie uda, ból będzie jeszcze większy niż rok temu.