Niezależnie od okoliczności łagodzących, obiektywnych trudności, nieszczęśliwych splotów zdarzeń i dobrych momentów, jedno nie podlega dyskusji: Portugalczyk po Euro 2020 jest trenerem przegranym. Dyskutować trzeba jednak o tym, czy pokazał na tyle dużo, by pozwolić mu pracować dalej.
To absolutnie najgorszy efekt uboczny awansów Polaków na wielkie turnieje – trzeba po nich rozliczać winnych. Po przygaszeniu polskiego piekiełka meczem z Hiszpanią Portugalczyk znów zaczął się w nim smażyć. Władze polskiej piłki — obecne, ale przede wszystkim nowe — będą musiały zastanowić się, czy pozwolić selekcjonerowi spłonąć na stosie, czy jednak go z niego wyciągnąć. Sprawę utrudnia to, że jest bardziej złożona, niż sugerowałyby najczęściej rzucane przez jego zwolenników i przeciwników hasła typu: “wygrał tylko z Andorą” albo “wprowadził zmianę kulturową”. Każdy skomplikowany problem ma proste rozwiązanie. I zazwyczaj jest ono błędne. Ten tekst to próba uporządkowania tego, co Sousie można (a może trzeba) zarzucać, a co jest dla niego okolicznościami łagodzącymi.
Czy Sousa miał za mało czasu?
Argument podnoszony często przez zwolenników selekcjonera. Trudno jednak traktować go w pełni poważnie. Brak czasu to cecha wspólna wszystkich trenerów, a już zwłaszcza tych, którzy pracują w piłce reprezentacyjnej. Oczywiście, że moment zmiany selekcjonera był niefortunny i kieruje odpowiedzialność w stronę Zbigniewa Bońka. Jednak Paulo Sousa doskonale zdawał sobie sprawę z terminarza. Wiedział, że zacznie pracę od eliminacji mundialu, w tym dwóch arcyważnych meczów wyjazdowych. Wiedział, że za pięć miesięcy będzie musiał poprowadzić zespół na turnieju, mając przed nim jedynie dwa mecze towarzyskie. Wiedział, że będzie się od niego oczekiwać wyjścia z grupy. Skoro podjął się zadania, to znaczy, że uważał je za wykonalne. Czyli miał wystarczająco dużo czasu.
Czy Sousa dobrze wykorzystał ograniczony czas?
Selekcjoner od początku nie sprawiał wrażenia kogoś, kto ma mało czasu. Pracę rozpoczął jak trener klubowy, który przychodzi do klubu na początku okresu przygotowawczego i przeprowadza rewolucję. Nie chodzi tylko o to, że na pierwsze zgrupowanie powołał kilka nowych twarzy, pomijając podstawowego w czasach Jerzego Brzęczka Tomasza Kędziorę, czy że od razu wrzucił do pierwszego składu debiutanta Michała Helika kosztem wieloletniego lidera obrony Kamila Glika. Zachowywał się, jakby zastał coś, na czym nie da się budować i wypalił to, co zostawił poprzednik, do gołej ziemi. Przeszedł na hybrydowe ustawienie już w Budapeszcie, w meczu kluczowym dla losów eliminacji. Zamiast dokręcić poszczególne śrubki, rozmontował wszystko, co było i zaczął składać od nowa, odcinając się od przeszłości.
Choć selekcjonerzy zwykle poświęcają jedno zgrupowanie na poprawianie jednego aspektu – zazwyczaj stałych fragmentów gry, które u Sousy cały czas szwankują — potem szlifując miesiącami jeden pomysł na grę, Sousa otworzył kilka projektów naraz. W efekcie drużyna nie miała już atutów z czasów Brzęczka, czyli całkiem solidnej defensywy – niewiele traconych goli w eliminacjach oraz w przegranych starciach Ligi Narodów z silnymi rywalami; stracenie 14 goli, tylu, ile za Sousy, Brzęczkowi zajęło dwa lata — ale nie wyrobiła sobie dostatecznie dużo nowych. Na turniej pojechała z kilkoma rozgrzebanymi projektami, ale z żadnej strony nie wyglądała na gotową, skończoną konstrukcję. Zespół nie miał ustawień fabrycznych, do których mógłby wrócić i czuć się pewnie oraz bezpiecznie, w momencie, gdy coś mu nie wychodziło. Nie miał, bo Sousa wyrzucił je do kosza.
Czy Sousa eksperymentował zbyt dużo?
Niestabilność personalną składu Sousy potęgowały pechowe okoliczności, które go prześladowały. W ciągu kilku miesięcy sytuacja zmuszała go do gry bez Roberta Lewandowskiego (z Anglią), Grzegorza Krychowiaka (z Hiszpanią), Mateusza Klicha (z Węgrami i Anglią), Jakuba Modera (ze Szwecją), czy Arkadiusza Milika, Krzysztofa Piątka i Arkadiusza Recy (całe Euro). Kilku piłkarzy brakowało też z powodów zdrowotnych w ostatnim starciu przed Euro przeciwko Islandii. To wszystko utrudniało wykrystalizowanie i zgranie jednego składu, co przy nowym i niełatwym systemie byłoby szczególnie ważne.
Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że Sousie też zbyt dużo czasu zajęło wypracowanie jasnej hierarchii na niektórych pozycjach. Zawodnicy, których na jednym zgrupowaniu nie widział wcale, później odgrywali nadspodziewanie dużą rolę (Tymoteusz Puchacz). Tomasz Kędziora przeżył huśtawkę emocjonalną, od całkowitego pominięcia, przez rozegranie dwóch meczów w podstawowym składzie tuż przed Euro, po przesiedzenie całego turnieju na ławce. Karol Linetty w marcu w ogóle nie był potrzebny, w sparingach odegrał marginalną rolę, po czym wyszedł w podstawowym składzie na Słowację, spisał się dobrze i... znów został zmarginalizowany. A jednym z pierwszych zmienników na Euro był Przemysław Frankowski, który najpierw nie mógł przylecieć na zgrupowanie, a potem wchodził na różne pozycje – do ataku albo na wahadło. Nie dość, że sytuacja nie sprzyjała stabilizacji, Sousa jeszcze potęgował wrażenie chaosu.
Czy Sousa próbował dopasować styl do piłkarzy, czy odwrotnie?
Wielu mówi o selekcjonerze jako o dogmatyku, który zawsze, za wszelką cenę, nie bacząc na to, jakich ma zawodników, chce grać w swój ulubiony sposób, czyli hybrydą trójki i czwórki obrońców. Wielu zarzuca mu też, że robi to, nie mając wykonawców. Kalkulacja Sousy, by zrobić z reprezentacji Polski drużynę ofensywną, mogła mieć jednak pragmatyczne, a nie idealistyczne podłoże. W momencie, gdy obejmował kadrę, widział z przodu dwóch napastników solidnej klasy europejskiej – Arkadiusz Milik i Krzysztof Piątek u naszych grupowych rywali, pewnie pomijając Hiszpanię, graliby w podstawowym składzie — oraz jeszcze jednego wybitnego. W linii defensywy widział piłkarzy przeciętnych w skali Europy.
Zbudowanie drużyny w taki sposób, by uwypuklić jej atuty, zamiast opierając ją na potencjalnych słabych punktach, nie było co do zasady złym pomysłem. Granie w fazie ofensywnej wahadłowymi też mogło się obronić, bo taki system zmniejsza liczbę zawodników potrzebnych do gry na bokach. Żaden z polskich skrzydłowych w skali europejskiej nie znaczy nic, a Reca, Puchacz czy Bereszyński (choć Jóźwiak niespecjalnie), są przyzwyczajeni do gry na wahadłach. Taki system, przenoszący część odpowiedzialności za boczne strefy na środkowych pomocników, też mógł się sprawdzić, bo Polska ma w tej chwili znacznie lepszych piłkarzy w centralnych strefach niż w bocznych. Być może Sousa miał zapędy, by ustawiać zespół w ten sposób, ale akurat całkiem nieźle zgrało się to z sytuacją personalną, którą zastał w zespole — średni stoperzy, nieźli środkowi pomocnicy, dobrzy napastnicy i bardzo przeciętni piłkarze na bokach.
Czy Sousa myśli zbyt ofensywnie?
Ten medal ma jednak drugą stronę. O ile chętnie oglądalibyśmy reprezentację Polski grającą bardziej ofensywnie niż wcześniej, tendencje w europejskiej piłce są raczej odwrotne. Ostatnie dwa wielkie turnieje wygrały zespoły, które — mimo olbrzymiego potencjału z przodu — charakteryzowało przede wszystkim myślenie ostrożne i defensywne. Didier Deschamps też ma w reprezentacji Francji znacznie mocniejszy przód niż tył, a jednak ciągle trzyma piłkarzy na smyczy, tylko od czasu do czasu luzując ją którejś z największych gwiazd. Przykłady zespołów pokroju Szwecji z poprzedniego mundialu i tegorocznego Euro pokazują, że także jeśli jest się ekipą przeciętną w skali kontynentu, łatwiej osiągnąć sukces, budując żelazną obronę, nawet złożoną ze średnich piłkarzy. O ile więc pomysł Sousy brzmi obiecująco, nawet dobrze wykonany nie musiałby przynieść sukcesu. Piłka reprezentacyjna, nawet mimo jak dotąd nadspodziewanie efektownego Euro, promuje raczej szczelne defensywy, a nie wybuchowe ataki.
Czy Sousa to bajerant, który nic w zawodzie nie osiągnął?
Fani poszczególnych lig prześcigają się we wspomnieniach, jak słabo Sousa poradził sobie w Bordeaux czy w Leicester. Jednak to dość oczywiste. Gdyby poradził sobie dobrze, pracowałby w Paris Saint-Germain lub Chelsea. Piłka reprezentacyjna zwykle nie jest dla wielkich trenerów atrakcyjna. Obecnie pracuje w niej tylko jedna prawdziwa gwiazda trenerska, czyli Luis Enrique. Za moment dołączy do niego druga, czyli Hansi Flick. Mówimy jednak o największych reprezentacjach na świecie, celujących w wygranie każdego turnieju. Świetne opinie zbiera ostatnio Roberto Mancini, postać wielka i utytułowana, która jednak pracowała ostatnio w Zenicie Sankt Petersburg, czyli już na peryferiach największej piłki. Roberto Martinez, stawiany za selekcjonerski wzór, na siedem sezonów spędzonych w Premier League, sześć kończył poza pierwszą dziesiątką. Frank De Boer, selekcjoner Holendrów, to postać przegrana w piłce klubowej. A gdy Bayern Monachium szukał nowego trenera, nikomu nawet przez myśl nie przeszło, żeby zadzwonić do Joachima Loewa, przecież mistrza świata i utytułowanego selekcjonera. Deschamps selekcjonerem Francuzów zostawał po zajęciu dziesiątego miejsca z Olympique Marsylia. A Gareth Southgate też nie jest wspominany w Middlesbrough z wielkim sentymentem.
Tak wygląda ten świat. To, że Sousa okazał się niezdolny do wygrywania z największymi trenerskimi gwiazdami na świecie, nie oznacza, że nie może sobie poradzić z reprezentacją. Tutaj ma ogrywać Stefana Tarkovicia i Jannego Anderssona. Marco Rossi, do którego po tym Euro tylu polskich kibiców wzdycha, przed reprezentacją Węgier prowadził Dunajską Stredę, zdobywając z nią mniej punktów niż Peter Hyballa. Trenerskie CV Sousy nie jest zbyt małe na reprezentację Polski. Jak na federację formatu Polski jest nawet zaskakująco bogate. Albo po prostu normalne. Żadna to historia o Nikodemie Dyzmie, w którego ktoś uwierzył, bo ma ładnie przyprószoną siwizną głowę.
Czy Sousa tylko mówi o zmianach, a w rzeczywistości nic nie zrobił?
Trzeba mieć bardzo wiele złej woli albo naprawdę nie znać się na piłce, by nie dostrzegać, że coś z tego, o czym mówi, Sousa jednak zrobił. Reprezentacja Polski strzeliła pod jego wodzą kilka bramek po atakach pozycyjnych (Węgry, Rosja, Islandia, Słowacja, Hiszpania), co wcześniej zdarzało się jej bardzo rzadko. Zaczęła grać wyższym pressingiem i sprawiać w ten sposób problemy rywalom (Anglia, Węgry, Hiszpania). Udowodniła, że jedynym sposobem zdobycia punktów z silniejszym przeciwnikiem nie musi być wcale głęboka defensywa przez 90 minut. Sam Sousa potrafił bez żadnych obaw wpuszczać do gry 17-latka, uznając, że na to zasługuje i naprawdę robić z Polski zespół prowadzący grę. Do Budapesztu Polacy pojechali narzucać warunki gry, potrafili to robić w większości meczów z rywalami podobnej klasy. Wspomnienia meczów z Austrią, w których to przeciwnicy, rozgrywając piłkę, wyglądali jak zespół z jakiejś bardziej rozwiniętej kultury, wydają się mimo wszystko odległe. Ślad tego, co Sousa mówi, jest widoczny także, gdy popatrzy się na Roberta Lewandowskiego, którego atuty wreszcie zostały wyeksponowane na wielkim turnieju. Polska już dawno miała zostać zespołem ciągniętym na mistrzostwach przez gole Lewandowskiego. Została dopiero za czwartym razem.
Czy Sousa ma prawo mówić, że jego zespół zasłużył na więcej?
Problem z oceną meczów, a już zwłaszcza turniejów, polega na tym, że wielką rolę odgrywa przypadek, a nieszczęśliwe epizody podczas mistrzostw bardzo trudno odwrócić. Polacy jak dotąd notorycznie osiągali znacznie gorsze wyniki, niż wskazywałaby na to jakość tworzonych sytuacji. Tracili bramki często w zupełnie nieprawdopodobnych okolicznościach (Słowacja), gdy dochodziło do kumulacji pecha i trudnych do przewidzenia zdarzeń, jak pierwsza czerwona kartka Grzegorza Krychowiaka w 81. występie w reprezentacji. Marnowali świetne sytuacje jak choćby dwie poprzeczki Lewandowskiego ze Szwecją. Metryka spodziewanych goli, choć czasem wyśmiewana, bardzo często przekłada się jednak długofalowo na wyniki. Czyli kto najlepiej wypada w spodziewanych golach, ten zwykle naprawdę lepiej gra. Ze Szwecją Polacy wygrali w niej 1,9 do 1, ze Słowacją 1,4 do 0,4, z Islandią 2,1 do 0,81. Jedynie z Hiszpanią Polacy zdobyli punkt szczęśliwie. Zdecydowanie częściej zdobywali mniej, niż wynikałoby z przebiegu gry. Sousa ma prawo mieć poczucie, że w niektórych momentach zwyczajnie nie miał szczęścia.
Czy Sousa powinien zostać?
To kwestia do indywidualnego rozsądzenia. Nie ma gwarancji, że wyznaczony przez niego ambitny kierunek kiedykolwiek zadziała. Dyskusja nie powinna się jednak toczyć po osi trener zagraniczny kontra polski, lecz konkretny trener zagraniczny kontra konkretny trener Polski. Wojciech Szczęsny w “Foottrucku” zwrócił niedawno słusznie uwagę, że polskiemu trenerowi trudniej zarządza się postacią formatu Lewandowskiego. Nie ze względu na jego charakter, lecz status. To nie znaczy jednak, że nikomu na pewno by się to nie udało. Jednak tak naprawdę pytanie powinno brzmieć, czy ktoś większego formatu niż Sousa w ogóle chciałby prowadzić reprezentację Polski. Zwłaszcza gdy nie będzie już na niego mógł działać czynnik Zbigniewa Bońka namawiającego go do podjęcia pracy, a telefon będzie wykonywał ktoś kompletnie nieznany w skali międzynarodowej.
Reprezentacja przeżyła w ostatnim czasie kilka rewolucji. Jako że nie wydaje się, by Sousa stracił szatnię i nie miał zaufania zawodników, raczej miałoby sens pozostawienie go przynajmniej do końca mundialowych eliminacji. Zwłaszcza że akurat w nich sytuacja nie jest wcale tak trudna, jak się o niej mówi. Zamiast patrzeć na stratę do Węgrów, którzy sześć z siedmiu punktów zdobyli na Andorze i San Marino, lepiej patrzeć na to, że z najgroźniejszym rywalem Polacy uzyskali na wyjeździe wysoki bramkowy remis, czyli wynik pozwalający pozytywnie myśleć o osiągnięciu korzystnego bezpośredniego bilansu. Za kilka miesięcy, po zakończeniu eliminacji, a przy tym kontraktu Sousy, będziemy o tyle mądrzejsi, że zobaczymy, które z tendencji w dłuższej perspektywie wybiją się na pierwszy plan: te niepokojące czy te wlewające nadzieję.