Nie będziemy powtarzać, że Polska nie musi już z zazdrością patrzeć na to, jak też imprezowo robi się to na Zachodzie. Napiszemy po prostu, że byliśmy i bawiliśmy się świetnie.
I chociaż na co dzień słuchamy przede wszystkim rapu i pokrewnych, to tym chętniej wybraliśmy się na krakowską edycją Ballantine's x Boiler Room True Music, bo świeżym okiem mogliśmy popatrzeć na to, jak aktualnie wygląda przynajmniej wycinek globalnej sceny elektronicznej, zrzeszanej pod auspicjami tych brandów. Całość odbyła się w budynku dawnego hotelu Forum, położonym tuż nad Wisłą. Absolutnie niesamowita miejscówka - spacerując po jego wnętrzach można poczuć się trochę jak na wielkiej, rave'owej imprezie, a trochę jak na planie Twin Peaks. Plus socjalistyczny sznyt tego miejsca - goście z zagranicy musieli być zachwyceni.
Zaczęli nasi. Private Press w swoim secie nawiązali do tanecznych brytyjskich brzmień lat 90., a Olivia, bodaj najlepiej kojarzona z krakowskiej sceny elektronicznej postać, postawiła na nieco bardziej surową odmianę elektroniki, trochę ocierającą się o techno, trochę o industrial. I ona, i oni wypadli bardzo fajnie, więc jeśli transmitowany na cały świat Boiler Room może być dla nich przepustką do globalnej kariery, no to wyszło jak należy.
Dość eklektyczny set zaprezentował Martyn, holenderski didżej i producent, który w karierze zaczynał od drum'n'bassu, potem przerzucił się na dubstep, potem na house i techno, a gdzieś tam wszystkie te gatunki ładnie kleiły się ze sobą w jego secie. Rzecz w sam raz do tańczenia - w odróżnieniu od ludzi, którzy zastąpili go za konsoletą. Nazywają się SHXCXCHCXSH, pochodzą ze Szwecji i grają muzykę inspirowaną skandynawskim mrokiem. Aha - na scenie noszą białe, jednolite kaptury. Tak szczerze to byliśmy już na paru imprezach True Music i chyba pierwszy raz spotkaliśmy się z tak odklejonym od reszty, eksperymentalnym materiałem. Ci ludzie - sorry, nie uda nam się wymówić nazwy - grają ultrasurowe, minimalistyczne dźwięki, do tego przeszyte potwornym, metalicznym wręcz chłodem. Doskonale rozumiemy ludzi, którzy wynudzili się na ich secie jak mopsy, bo zdecydowanie nie jest to muzyka do tańca. Ale my zamknęliśmy oczy i po prostu pozwoliliśmy, żeby te beaty przez ponad pół godziny metodycznie wwiercały nam się w czaszki. Efekt? Niesamowity. To był chyba nasz ulubiony moment wieczoru.
I wreszcie gwiazdy wieczoru, czyli berlińczycy z FJAAK. Podobno na początku swojej kariery grali na żywych instrumentach, dopiero potem przerzucając się na czystą elektronikę. To czuć, bo pomimo tego, że ich set był bardzo mocny, trochę nawiązujący do ciężkiego, niemieckiego techno sprzed kilkunastu lat, to FJAAK byli na tyle melodyjni, że porwali do tańca praktycznie całą publikę. Czuć w nich artystyczny mecenat Modeselektorów, bo FJAAK to skład z ich labelu Monkeytown Records.
Chcemy więcej! Oby następna okazja nadarzyła się już niebawem, a na razie zobaczcie, jak to wszystko wyglądało na fotkach.