13 najlepszych filmów od A24 (RANKING)

Zobacz również:Co łączy „Spring Breakers”, „Moonlight” i „Uncut Gems”? A24 to znak jakości współczesnego kina
Good Time
materiały promocyjne

Ewolucja tego przedsiębiorstwa to chyba najbardziej spektakularna historia w amerykańskim kinie ostatniej dekady. W 2013 roku byli jeszcze półanonimowi. Obecnie to marka, na której filmy chodzi się w ciemno.

Portret umysłu Charlesa Swana III. Tak nazywał się pierwszy film dystrybuowany przez A24, jego premiera odbyła się w lutym 2013 roku. Nakręcony przez Romana Coppolę obraz niemal od razu trafił na VOD, A24 zdecydowało się na dystrybucję tylko w wybranych kinach. Na Metacritic – 28% pozytywnych ocen. Rotten Tomatoes – 16% od krytyków, 25% od publiczności. Nie każdy jest Orsonem Wellsem, który zaczął od Obywatela Kane'a.

Ale równocześnie A24 przygotowywali sobie grunt pod premierę Spring Breakers Harmony'ego Korine'a, który postawił mur między krytykami a widzami. Ci pierwsi byli zachwyceni, drudzy pewnie oczekiwali komedii z Seleną Gomez i Vanessą Hudgens, dostali tumblrowo-gangsterskie dziwadło. Nie szkodzi. Pociąg ruszył, a razem z nim fama A24 jako tej firmy, która mniej ufa Excelowi, a bardziej twórcom. W kolejnych latach to dla nich Denis Villeneuve i Gus van Sant nakręcili najambitniejsze filmy w karierach. To oni zaprezentowali światu Ariego Astera, Roberta Eggersa czy braci Safdie. Zresztą o ideach, które przyświecają A24, szerzej pisaliśmy w tekście – historii tej firmy.

W kinach jeszcze możemy obejrzeć Mów do mnie!, na ekrany właśnie trafił film Medusa Deluxe, a już za moment, w październiku, zobaczymy Poprzednie życie. Wszystko to tytuły sygnowane logo nowojorskiego producenta i dystrybutora. A że do tego kilka miesięcy temu obchodziliśmy 10. rocznicę pierwszej premiery A24, to nie odmówiliśmy sobie zrobienia poniższego rankingu. Wrzuciliśmy do niego zarówno filmy produkowane, jak i dystrybuowane przez A24, bo chodzi nam o co innego – uchwycenie tego rodzaju kinofilstwa, które marka znalazła i u siebie, i u swoich widzów. Bo tu zawsze chodziło o zajawkę.

13
„Ghost Story”, reż. David Lowery (2017)
a ghost story.jpg
fot. archiwum dystrybutora

On i ona są bezdzietnym małżeństwem. Szczęśliwym – aż do momentu, w którym on ginie w wypadku samochodowym. I to jest preludium do jednej z najpiękniejszych, najbardziej osobnych love stories minionej dekady. Bo Ghost Story nie tyle jest o miłości, ile o jej zanikaniu, godzeniu się z powolnym zapominaniem o kimś; o tym, że nie da się mieć tego kogoś przy sobie, bazując wyłącznie na skrawkach wspomnień. Arthouse'owe Uwierz w ducha; wyjątkowo smutne, za to ze światełkiem w tunelu.

12
„The Disaster Artist”, reż. James Franco (2017)
the disaster artist.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Kulisy powstania The Room, najgorszej lub najlepszej produkcji w historii kina, zasługują na osobny film, bo na planie dział się regularny Meksyk. Dlatego Greg Sestero, człowiek, który grał tam jedną z głównych ról, spisał je i wydał jako książkę The Disaster Artist. A James Franco postanowił przenieść ją na ekran. I nawet mniej ważne jest to, że wyszła mu wyborna komedia. Między słowami The Disaster Artist maluje portret czystej miłości do kina, wyrażonej przez pragnienie stworzenia własnego filmu, który porwie miliony. Nawet jeśli Tommy Wiseau, autor The Room, to ta sama półka co Patryk Vega, Mariusz Pujszo i Neil Breen.

11
„Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii”, reż. Robert Eggers (2015)
czarownica.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Ani to bajka, ani folk-horror, a dramat z elementami nadprzyrodzonymi, bazujący na szeregu autentycznych podań i pamiętników z XVII wieku; podobno nawet dialogi są zaczerpnięte z tych źródeł. Niby retro, a jakim Czarownica jest powiewem świeżości w kinie grozy – żadnych jump scare'ów, a powolnie budowana atmosfera, która eksploduje dopiero pod sam koniec. Tą klimatyczną, doskonale poprowadzoną historią o rodzinie wydalonej ze wspólnoty religijnej Robert Eggers elegancko przywitał się z kinem. Pamiętajmy, to A24 stworzyło tego potwora.

10
„Pokój”, reż. Lenny Abrahamson (2015)
room.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Złote, a skromnePokój jest jak ten bon mot Janusza Gajosa z Kleru. Kameralny, mocno zdyscyplinowany formalnie, a jednak nie wychodzi z głowy tygodniami. Irlandzkiemu reżyserowi z polskimi korzeniami, Lenny'emu Abrahamsonowi udało się w klaustrofobicznej scenerii przeciąć dwa portrety psychologiczne: matki, która porwana i więziona przez psychopatę straciła kilka lat swojego najlepszego życia i jej synka, który nie zna innego świata niż ten w ciasnym pokoju. Oprawca nie jest tu istotny, bo Pokój interesuje się tylko jego ofiarami. I może przez to jest tak przeraźliwie smutny.

9
„Lady Bird”, reż. Greta Gerwig (2017)
lady bird.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Dzisiaj, po oszałamiającym sukcesie Barbie, Greta Gerwig stała się najgorętszym reżyserskim nazwiskiem w kinie. Ale to ludzie z A24 jako pierwsi uwierzyli, że ta aktorka charakterystyczna (paradoksalnie, mało kto pamięta ją dziś z bycia po drugiej stronie kamery) umie kręcić filmy. I weszli w dystrybucję jej fantastycznego debiutu, ironicznej, zabawnej i szczerej opowieści coming-of-age o małolacie z bohemiarskimi zapędami, którzy niczego nie chce tak bardzo jak tego, żeby wyjechać z Kalifornii do Nowego Jorku, bo tam na każdym kroku spotyka się intelektualistów. Ta beka z nastoletniego snobizmu została przepracowana przez Gerwig z poważnym zrozumieniem. Chyba dlatego ten niełatwy temat tak dobrze się tu przyswaja.

8
„Moonlight”, reż. Barry Jenkins (2016)
moonlight-diner.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Adaptując sztukę Tarella Alvina McCraneya o dorastającym dzieciaku, który musi mierzyć się nie tylko z wszechobecnym socjalnym hardkorem, ale też własną seksualnością, Barry Jenkins odważnie zamachnął się na klisze, często eksploatowane w fabułach z getta; zrobił LGBTQ movie, jakiego wcześniej nie było i poruszającą historię z gatunku coming-of-age, stanowiącą rewers tej samej monety, co Boyhood. Powinniśmy sobie wszyscy życzyć doczekania czasów, kiedy Moonlight będzie można puścić w polskiej szkole i nikt nie zrobi z tego afery. To także pierwszy Oscar za najlepszy film dla obrazu wyprodukowanego przez A24.

7
„Aftersun”, reż. Charlotte Wells (2022)
aftersun.jpeg
fot. archiwum dystrybutora

W tej subtelnej historii relacji zbyt młodego ojca ze zbyt szybko dorastającą córką reżyserce Charlotte Wells udała się rzecz niebywała; praktycznie każdy, kto ogląda Aftersun, interpretuje go inaczej. Każdy. Zobaczcie, jak odebraliśmy go w redakcyjnym duecie z Filipem Kalinowskim. Druga sprawa – warto było zaufać Paulowi Mescalowi i pozwolić mu odpiąć metkę tego gościa z Normalnych ludzi. Jeśli tu będzie taka kariera, jaką mu się przewiduje – Aftersun będzie dla Mescala tym, czym dla Marlona Brando Na nabrzeżach, a dla Roberta De Niro – Ojciec chrzestny 2. Pierwszą przebytą pomyślnie kontrolą jakości w branży.

6
„Ex Machina”, reż. Alex Garland (2014)
ex machina.jpeg
fot. archiwum dystrybutora

Na ekranie są trzy osoby: słynny milioner, programista, który wygrał los na loterii i może pracować dla swojego majętnego bossa oraz kobieta-android. A potem już zaczyna się klasyczna historia, w której jeden z bohaterów odkrywa, że stał się pionkiem na planszy innego. Na szczęście sztampą nie wieje ani na chwilę, bo Ex Machina – chociaż w swojej wizji przyszłości dość okrutny – to przede wszystkim obraz, w którym każdy kadr kipi od emocji. A przecież cały czas mówimy o raczej odhumanizowanym uniwersum. Świetne science-fiction, które pokazuje, że w fantastyce naukowej jeszcze nie powiedziano wszystkiego. I tylko szkoda, że Alicia Vikander trochę zniknęła z radaru.

5
„The Lighthouse”, reż. Robert Eggers (2019)
lighthouse.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Jedna latarnia, dwóch mężczyzn i pochłaniająca ich paszcza szaleństwa, a wszystko to w klimatach horroru H.P. Lovecrafta i przedwojennej kinematografii ekspresjonistycznej. No i tak – jak już wspomnieliśmy o ekspresjonizmie, to warto króciutko przypomnieć, o co w nim chodziło. Czarno-biała taśma, zakrzywione pomieszczenia, gra cieni, mocno złowroga atmosfera. 100 lat temu ekspresjonizm oddawał niespokojnego ducha Europy pomiędzy I a II wojną światową. W The Lighthouse jest wyrazem stopniowego obłędu bohaterów. A poza tym reżyser Robert Eggers chciał, żeby czerń i biel podkreślała nieprzyjemną, wręcz zatęchłą atmosferę w tytułowej latarni. Czyli i nawiązanie do historii, i element scenariusza.

4
„Wszystko wszędzie naraz”, reż. Daniel Kwan, Daniel Scheinert (2021)
Everything-Everywhere-All-at-Once-film-still.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Gdyby reżyserzy Dan Kwan i Daniel Scheinert skupili się tylko na tym, żeby ich bohaterka, Evely nie pogubiła się przy skakaniu pomiędzy multiwersami, to Wszystko wszędzie naraz można byłoby sprowadzić do super efektownej błyskotki. Ale w tej historii o właścicielce podupadającej pralni, której każde działanie ma swoje odbicie w alternatywnych wszechświatach, jest coś jeszcze – to chyba najbardziej humanistyczna premiera sezonu. Evelyn nie boi się zmiany na lepsze, nawet jeśli mąż macha papierami rozwodowymi, córka jej nie akceptuje, a biznes siada. Czy superbohaterka to odziana w pelerynę zbawicielka świata, czy też jedna z tych kobiet, które urabiają się po łokcie, żeby przetrwać jakoś do pierwszego i utrzymać w ryzach rozchodzącą się rodzinę? Tych drugich jest pełno, a jakoś mało chętnie poświęcamy im uwagę. Wolimy czcić fikcyjne superbohaterki, które nigdy nie istniały – mówią Kwan i Scheinert w rozmowie z Vogue. I taki to jest film – totalnie odrealniony, a przy tym boleśnie życiowy. Nigdy dotąd blockbuster i arthouse nie szły tak mocno pod rękę.

3
„Midsommar”, reż. Ari Aster (2019)
midsommar.jpg
fot. archiwum dystrybutora

W tej halucynacji o wyprawie amerykańskiej młodzieży na nordycką Noc Kupały Ari Aster, który zasłynął świetnym Hereditary, ponownie igra z gatunkami, serwując przy tym folklorystyczno-kwasiarskie igrzyska. Zajmuje w ten sposób miejsce przy stole z najwybitniejszymi wizjonerami kina, którym udało się wypracować autorski kod wizualny. Dodajmy jednak klasyczny polski akcent - w Midsommar robi to do spóły z polskim operatorem, Pawłem Pogorzelskim. Film wydaje się karkołomną próbą połączenia ognia z wodą – psychologicznej wiwisekcji głównej bohaterki, Dani z wątkiem obyczajowym, który obejmuje jej relacje z chłopakiem oraz wycieczkę do Szwecji w gronie znajomych. Tam wszystko skręca już w kierunku slashera, zamienionego przez amerykańskiego reżysera w kataryczne inferno. Mindfuck pogłębiony zostaje ponadto za sprawą złamania jednej z podstawowych reguł stylu. Tutaj karuzela okropieństw kręci się w pełnym słońcu!

2
„Spring Breakers”, reż. Harmony Korine (2012)
spring breakers.jpg
fot. A24

Pierwsza naprawdę głośna premiera z dystrybucją A24. Na nobliwym festiwalu w Wenecji Spring Breakers wywołał ogromne zamieszanie i chociaż nie otrzymał żadnej z najważniejszych nagród, mówili o nim wszyscy, którzy uczestniczyli w tej imprezie. Naprawdę wszyscy. Ciekawe jak na film, którego fabułę można streścić w jednym zdaniu: cztery uczennice jadą na Florydę, gdzie poznają lokalnego gangstera i wplątują się w ogromne tarapaty. Harmony Korine w większym stopniu opowiada tu obrazami niż fabułą; ogląda się to jak superefektowny ciąg zrzutów z Instagrama i Snapchata. Jest jednak tak zdolnym reżyserem, że mimo tej ryzykownej formy potrafi trzymać narrację w ryzach. Warto spojrzeć na Spring Breakers jako rodzaj przeszczepienia fabuły gry video na kinowy ekran: misja do wykonania, bohaterki odpadają jedna po drugiej. To, że później nikt nie podjął rzuconej przez Korine'a rękawicy, świadczy tylko o tym, jak trudno jest zrobić dziś dobry kinowy film tak silnie inspirowany nowymi mediami.

1
„Good Time”, reż. Benny Safdie, Josh Safdie (2017)
good time.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Niebywale intensywna rzecz, łącząca sacrum z profanum, pulp ze sztuką wysoką, Roberta Pattinsona z amerykańskim niezalem. Zdecydowaliśmy, że to będzie miejsce pierwsze, bo zasługuje, a nie jest oczywistym wyborem, ale i dlatego, że bracia Josh i Benny Safdie naprawdę zaproponowali tu narrację, jakiej dotąd w kinie nie było. Perfekcyjnie oddali przebodźcowanie współczesnego świata, sytuując bohaterów tej dość prostej historii o nieudanym napadzie na bank w samym środku dźwiękowo-wizualnego koszmaru. Nowy Jork, milczący bohater filmu, przytłacza swoim hałasem i wszechobecnymi neonami, przygniata kakofonicznym ciężarem; swoją drogą bracia Safdie znakomicie powtórzyli ten patent w Nieoszlifowanych diamentach (to też A24). To naprawdę jest kino naszych czasów.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0