Alan Uryga: Przeżywam sytuację Wisły. Nakładam na siebie dużą presję (WYWIAD)

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Wisła Kraków
Krzysztof Porębski/Pressfocus

- Naszym problemem było, że wielu zawodników nie mogło zdać sobie sprawy, że walczymy o utrzymanie. Nie byliśmy na to nastawieni jako zespół, większość piłkarzy też tego nie zakładała i w nie miała z tym w karierze do czynienia. Zanim otrząsnęliśmy się z szoku, uciekło nam kilka meczów - mówi wracający po długiej kontuzji obrońca “Białej Gwiazdy”.

Pana powrót do Wisły traktowano w Krakowie jak hit transferowy. Tymczasem drużyna walczy o utrzymanie, a pan rozegrał ledwie trzy mecze. Sezon jak z koszmarów?

Alan URYGA: - To prawda, cały rok jest dla mnie bardzo trudny. To nowość w mojej przygodzie z piłką. Zazwyczaj grałem regularnie, byłem przyzwyczajony do dużych obciążeń. Najgorsze, że przytrafiło się to zaraz po powrocie do Wisły, z którym były związane duże nadzieje. Sam nakładałem na siebie dość dużą presję. Chciałem, żeby ten powrót był dla wszystkich zadowalający. Dlatego przechodziłem te kontuzje podwójnie ciężko. Nie dość, że nie byłem przyzwyczajony do tak żmudnego wracania po urazach, to jeszcze miałem z tyłu głowy oczekiwania, których dotąd nie byłem w stanie spełnić.

Zrekonstruujmy wydarzenia. Komunikat o pana kontuzji napłynął w okresie urlopowym. Doznał pan urazu podczas gry w siatkonogę.

- Specyficzne okoliczności doznania tej kontuzji były kolejną trudnością. Wiedziałem, że będę się musiał zmierzyć z opiniami, że wróciłem z urlopu z kontuzją. To się rzeczywiście zdarzyło. Nie podczas zajęć piłkarskich, tylko podczas zwykłej aktywności sportowej. Rehabilitacja po złamaniu kości wydłużyła się o kilka tygodni, a ja sam nakładałem na siebie presję. Nie chciałem dalej zawodzić ludzi, więc starałem się jak najbardziej przyspieszyć powrót. To pewnie był błąd. Te trzy mecze i niektóre treningi jesienią odbyłem na lekach przeciwbólowych. Liczyłem, że z czasem przejdzie, tymczasem pojawiła się kontuzja mięśniowa. Organizm zbyt szybko wszedł na obciążenia meczowe. Przed 90-minutowym występem z Górnikiem Zabrze rozegrałem tylko 45 minut w sparingu z Glinikiem Gorlice. Było wtedy w drużynie dużo urazów, zachorowania na COVID, więc była potrzeba, bym krótko potem wyszedł w podstawowym składzie. Finalnie to była moja decyzja, którą biorę na siebie.

Nie odczuwał pan żadnych nacisków z klubu, czy ze sztabu?

- Nie mam czegokolwiek do zarzucenia nikomu w klubie. Pracowaliśmy rzetelnie. Jestem wdzięczny sztabowi medycznemu, że poświęcił mi tyle czasu. Dla samych jego członków nie było to pewnie łatwe, bo czasem pewnie myśleli, że to oni coś robią źle. Sam powrót zależał ode mnie. Od poprzedniego sztabu trenerskiego dostawałem zapewnienia, że nie powinienem sobie nakładać dodatkowej presji na szybki powrót. Nikt mnie nie popędzał. Sam zdecydowałem się wejść w większe obciążenia.

Kiedy uraz się odnowił, od razu pan wiedział, że przerwa będzie trwała aż pół roku? Wówczas komunikowano raczej, że to drobna sprawa.

Nikt nie był oszukiwany. Ja też nie wiedziałem od razu, że przede mną kolejne kilka miesięcy rehabilitacji. Pierwsza diagnoza mówiła, że po dwóch-trzech tygodniach powinienem być gotowy do gry. Pod koniec rundy jesiennej miałem rozegrać jeszcze kilka spotkań. Na horyzoncie była listopadowa przerwa na kadrę, która miała sprawić, że opuszczę tylko derby Krakowa, a po meczach reprezentacji wrócę do gry. Okazało się, że potrzeba było jednak znacznie więcej czasu. Dokładaliśmy po tygodniu, potem po dwa, a nawet trzy do zakładanego czasu. Problem był bardziej skomplikowany, niż się wydawało na początku. To było naderwanie przyczepu mięśnia dwugłowego i pośladkowego. Okazało się, że goi się dużo dłużej niż inne mięśniowe sprawy. To słabo ukrwione miejsce, a po kolejnych badaniach wyszło, że już wcześniej miałem w tym miejscu jakieś mikrourazy i starsze blizny, które nie pomagały w leczeniu. W końcu sam nie byłem w stanie nawet najbliższym powiedzieć, kiedy wracam i jak długo to jeszcze potrwa.

Wisła Kraków
Krzysztof Porębski/Pressfocus

Mentalnie łatwiej przygotować się na wiele miesięcy rehabilitacji, czy żyć ciągle odkładaną nadzieją?

Można na to różnie patrzeć. Z jednej strony cały czas żyłem nadzieją, że za dwa-trzy tygodnie wszystko będzie dobrze, przez co kontuzja nie była aż takim ciosem. Gdybym po moim letnim złamaniu usłyszał, że czeka mnie kolejne pięć miesięcy rehabilitacji, pewnie trudno byłoby mi to znieść. W ten sposób przynajmniej mogłem żyć naiwną nadzieją. Było to męczące, ale nie miałem momentu załamania, który często następuje po poważnej kontuzji.

Przed obecną przerwą na kadrę pojechał pan z drużyną do Szczecina, ostatnio zagrał pan w sparingu z Puszczą Niepołomice. Teraz wszystko jest już w porządku?

Biorę udział w każdych zajęciach od trzech tygodni. Wytrzymuję sto procent obciążeń. Wiadomo, że po dłuższych przerwach i urazach nie wszystko jest idealnie. Zawsze jest jakiś dyskomfort, na który nakłada się niepewność. Dobrze się złożyło, że mogłem najpierw mieć przetarcie w meczu towarzyskim, gdzie jest mniejsza presja. Mieliśmy wszyscy z tyłu głowy, żeby tym razem nie popełnić takiego błędu jak jesienią i nie wypuścić nieprzygotowanego w stu procentach organizmu na głęboką wodę. Nie było też jednak żadnego przeciągania powrotu. Wszystko wyszło naturalnie.

Jest w panu obawa, że problemy mogą powrócić?

Z jednej strony przy jesiennym powrocie towarzyszyły mi podobne myśli, z drugiej nigdy nie ma idealnego momentu. Czasami naprawdę wydaje się, że wszystko jest ok, a po kilku mocniejszych treningach coś zacznie się odzywać, choć wcześniej nic się nie odczuwało. Dalsze odwlekanie powrotu byłoby teraz dziwne. Czasem piłkarz ma tak, że odczuwa jakieś mniejsze dolegliwości, dyskomfort i to trening jest dla niego szansą, by pozbyć się małego bólu i przyzwyczaić organizm do obciążeń. Nie ma dobrego książkowego momentu, do którego nikt nie mógłby się przyczepić. Dlatego teraz mam po prostu nadzieję, że wszystko już za mną i nie będę się musiał mierzyć z kolejnymi problemami.

To, jak sportowo układa się ten sezon, sprawiało, że jeszcze trudniej było wytrzymać poza boiskiem?

Już jesienią, kiedy wracałem po raz pierwszy, widząc przeciętne wyniki zespołu, chciałem jeszcze szybciej wrócić. Docierało do mnie sporo głosów wyczekujących, kiedy wreszcie Uryga wróci i pomoże drużynie. To w dużym stopniu determinowało moją decyzję o powrocie na boisko. Z perspektywy czasu, sytuacja drużyny nie była wtedy aż tak zła, bo nie byliśmy w strefie spadkowej, nie musieliśmy nikogo gonić. Teraz dużo się zmieniło. Jest gorzej niż jesienią. Bardzo ciężko zniosłem ostatnie miesiące i chciałem jak najszybciej wrócić. Zostało osiem kolejek, każdy tydzień sprawia, że meczów na wyjście z trudnej sytuacji będzie coraz mniej. To też jest aspekt, który sprawił, że podwójnie docisnąłem z rehabilitacją, podejmując ryzyko. Bo póki nie przetrwam na dużych obciążeniach, to zawsze ryzyko.

Moment na powrót po długiej przerwie jest niełatwy. Trzeba od razu zacząć funkcjonować na wysokim poziomie, bo każdy błąd może się okazać katastrofalny w skutkach. Jak pan się na to przygotowuje?

Jak mówi modne powiedzenie, czeka nas osiem finałów. W teorii najtrudniejsze mecze, te z czołówką, są już za nami, ale podchodzę do tego bardzo ostrożnie. Wiemy, jak się gra w naszej lidze i jak bardzo różne są wszystkie mecze. Przed starciami ze Stalą Mielec i Górnikiem Łęczna u siebie wszyscy zastanawiali się, czy zdobędziemy sześć punktów, czy będzie rozczarowanie i sięgniemy tylko po cztery. Skończyło się na jednym. Mecz meczowi nierówny. Niedawno byliśmy kilka sekund od wygranej z Lechem, choć przed meczem każdy nas skreślał. Nastawiam się na trudne mecze. W teorii powinno być łatwiej niż z Lechem i z Pogonią, ale nie sądzę, że w praktyce tak będzie. Plusem jest, że mamy mecze u siebie, ale oglądając niedawno to, jak Górnik zagrał w Grodzisku Wielkopolskim, pomyślałem sobie, że na pewno nie zagrają tak z Wisłą w Krakowie. Drużyny, przyjeżdżając do nas, wznoszą się na wyżyny. Atmosfera naszego stadionu sprzyja graniu w piłkę. To duży obiekt, z głośnym dopingiem. Więc taki Górnik, przyjeżdżając do nas, zagra pewnie na maksimum możliwości. I na osiem takich starć się nastawiam.

Wobec pana są oczekiwania nie tylko piłkarskie, ale też w kwestii dowodzenia drużyną. Przez cały sezon przewija się, że drużynie brakuje liderów i że gdyby był Alan Uryga, wszystko wyglądałoby inaczej. Jest pan na to gotowy?

Zdaję sobie z tego sprawę. W wielu rozmowach sugerowano mi, że jestem potrzebny nie tylko na boisku. W szatni od początku starałem się taką rolę odgrywać, ale szybko utrudniłem sobie zadanie. Bo nie ukrywam, że przekonałem się na własnym przykładzie, że trudno być liderem w szatni, kiedy nie można być z drużyną na co dzień na treningu, na zgrupowaniu przedmeczowym i na samym meczu. Trudno w stu procentach wywiązywać się z zadań lidera. Jak bardzo mogłem, starałem się to robić, ale to nie to samo. Kiedy rzeczywiście na chwilę jesienią wróciłem, zaczęło się to układać lepiej, ale potem kolejna przerwa sprawiła, że wróciłem do punktu wyjścia. Po meczu w Grudziądzu mieliśmy w szatni poważną rozmowę. Kilka osób przemawiało przed drużyną. Rozmawialiśmy między sobą o tym, że co by nie było, czy jest się na boisku, czy nie, trzeba włożyć wszystkie siły w przywództwo i bycie liderem. Wydaje mi się, że od tamtej pory wywiązuję się z tej roli nieźle, co było o tyle łatwiejsze, że chwilę później wróciłem do treningów, więc największa bariera zniknęła. Liczę, że teraz już, będąc wspólnie w szatni, będziemy skonsolidowani.

Wyniki niezbyt się poprawiły, ale od meczu w Grudziądzu widać, że ten zespół zaczął żyć. W szatni też da się odczuć?

Gołym okiem widać to w atmosferze w szatni i w zachowaniu każdego zawodnika z osobna. Pojawiła się nowa wiara. Wszyscy zaczęli czuć, że ta drużyna potrafi grać w piłkę i będzie umiała wygrywać mecze. Nie było wprawdzie jeszcze zwycięstwa w 2022 roku, ale rozmowa po Grudziądzu miała wpływ na wyraźną zmianę mentalną. Myślę, że ten wstrząs i porozmawianie między sobą dłuższą chwilę jak mężczyźni, bardzo nam pomogły. Dodałbym do tego przyjście Marko Poletanovicia, którego gra od razu wiele do nas wniosła. Widać po nim, że jest świetnym piłkarzem. Po odejściu Aschrafa potrzebowaliśmy kogoś takiego, a na pewno stanowi dla nas wzmocnienie, bo to jeszcze bardziej kompletny piłkarz. Pozwoliło nam to uporządkować grę w środku pola, przez co jako drużyna wyglądamy lepiej. Skoro czuć progres, jest też wiara. W Szczecinie przytrafił się nam wprawdzie słabszy mecz, ale nie było to spotkanie z gatunku tych z początku rundy, z Mielcem czy z Rakowem. Dlatego nie zwiesiliśmy głów i wiemy, że jeśli wszyscy będziemy w stu procentach nastawieni na walkę, jak z Lechem, na pewno zaczniemy wygrywać.

Mówi się często, że drużyny, które niespodziewanie wplątały się w walkę o utrzymanie, muszą mieć moment, w którym uświadomią sobie, o co grają. Wy macie ten moment już za sobą?

Gra o utrzymanie to zupełnie inne emocje. Widać to po drużynach, które nie były typowane do górnej połowy tabeli, ale kiedy wypracowały bezpieczną pozycję, mimo teoretycznie niezbyt dużego potencjału, zaczynają grać zupełnie inaczej, bo nie mają wielkiej presji. Wiedzą, że jeśli coś nie pójdzie, świat się nie kończy i będzie kolejny mecz. Gra o utrzymanie sprawia, że trzeba wszystko przewartościować. Używać bardziej bezpośrednich środków. Wypracować inny rodzaj zaangażowania. Częściej grać prosto. Przerywać faulami, wybijać piłkę. Gdybyśmy z Lechem wnieśli do gry trochę więcej cwaniactwa, pewnie wygralibyśmy ten mecz. Przez moment było naszym problemem, że wielu zawodników nie mogło zdać sobie sprawy z tego, że walczymy o utrzymanie. Nie byliśmy na to nastawieni jako zespół, większość zawodników też tego nie zakładała i w nie miała z tym w karierze do czynienia. Zanim otrząsnęliśmy się z tego szoku, uciekło nam kilka meczów. Mam nadzieję, że to już jest za każdym z nas i wszyscy poukładali sobie w głowie, w jakiej sytuacji jesteśmy.

Wraca pan też do zespołu z innym trenerem. Jerzego Brzęczka zna pan z Płocka. To ułatwia zadanie, że nie musi się pan od nowa uczyć jego metod?

Nie ukrywam, że w sytuacji, w której trener zmienia się w trakcie rundy, w kryzysowym momencie, gdy trwa walka o życie, trochę mi ułatwiło, że nie musiałem poznawać trenera i sztabu całkowicie od zera. To na pewno w naszej sytuacji pomocne, że mam za sobą sezon przepracowany z trenerem i jego ludźmi.

Jest pan jednym z nielicznych krakowian, wychowanków Wisły w kadrze. To sprawia, że jeszcze trochę inaczej niż reszta zespołu patrzy pan na zagrożenie, że ten klub po prawie trzydziestu latach spadnie z ligi?

Jestem człowiekiem, który sporo analizuje. Trudno mi w tak poważnych sytuacjach odrzucić wszystko na bok i myśleć tylko o najbliższym meczu. Należę do ludzi, którzy jednak mocno odczuwają, co się dzieje wokół nich. Jestem w życie tego klubu mocno zaangażowany mentalnie, więc nie ma co ukrywać, że mocno przeżywam obecną sytuację. Jestem pewny, że jest to związane z tym, że jestem wychowankiem, wiślakiem i czuję się po części... winny. To złe słowo. Ale czuję, że mam dług przez to, że nie mogłem pomagać drużynie od początku sezonu, choć chciałem to robić. Dlatego, jeśli będzie mi dane, chciałbym pomóc jej wyjść z tej sytuacji. Tak, jest to dla mnie dodatkowa presja.

Rozmawiał Michał Trela.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Komentarze 0