„Atlanta”: drugiego takiego serialu nie było i nie będzie

Zobacz również:Hip-hopowo-serialowy miks - to jest 5 seriali z rapem w tle
Atlanta
FX

Nadszedł ten dzień. Żegnamy Paper Boia i ekipę Atlanty, a to oznacza koniec pewnej epoki. Donald Glover odcisnął za sprawą tego serialu niepodważalne piętno na amerykańskiej kulturze.

W pierwszym odcinku ostatniego sezonu niby nie ma nic szczególnego; trzy luźne epizody. Pierwszy: przychodzi facet do sklepu i chce zwrócić frytkownicę. Ludzie dookoła demolują witryny, plądrują pułki, wynoszą towary; looting podobny do tego, który miał miejsce po tym, jak policja zabiła George’a Floyda. Na oddanie frytkownicy nie ma szans. Facet chce wyjść, drogę blokuje mu kobieta na elektrycznym wózku, która bierze go za złodzieja. Do końca odcinka jeździ za nim i próbuje go zabić. Będzie go prześladować póki klątwa frytkownicy nie zostanie przekazana komuś innemu, jak w Coś za mną chodzi Davida Roberta Mitchella. Drugi wątek: para na zakupach w centrum handlowym. Na każdym kroku spotykają swoje byłe partnerki i partnerów. Mnożą się przed oczami, wyrastają spod ziemi, są wszędzie. Nie mogą się od nich uwolnić. No i trzeci: popularny raper słucha tracków innego popularnego rapera, zmarłego idola. Numery zaczynają układać się w kody i znaki. Są jak podprogowe wiadomości z zaświatów. Życie bohaterów wygląda, jakby coś się w nim zacięło. Jakby zostali zesłani do jakiegoś limbo, jakby wpadli w pętlę; w Dzień Świstaka. Odcinek nazywa się The Most Atlanta. I najpełniej oddaje o co chodzi w tym serialu.

Atlanta bywała już nazywana „Twin Peaksem” z raperami. Touré, amerykański prozaik i dziennikarz, określił ją ostatnio mianem The Blackest Show Ever. „Atlanta” to dziecko francuskiej nowej fali i kina Jordana Peele’a; „Pory na przygodę!” i starego Kanye. To serial tak bezpardonowo czarny, jak „Before I Let Go” zespołu Maze, wielkie afro, płótno Amy Sherald albo frunący pod koszem Michael Jordan – pisał na łamach New York Timesa.

Czy nadszedł czas, by powiedzieć, że przedstawieni przeze mnie na początku bohaterowie są Afroamerykanami, a limbo, w które wpadli, to po prostu Ameryka, w której wszyscy czarni mają przejebane?

Podróż do Atlanty

Miejsce akcji jest o tyle istotne, że Atlanta, stolica stanu Georgia, to kolebka czarnej społeczności. Ponad połowa mieszkańców to czarne obywatelki i obywatele. To właśnie tam w 1915 r., lata po zniesieniu niewolnictwa, reaktywował się Ku Klux Klan. Również tam, 14 lat później, urodził się Martin Luther King. James Baldwin, jeden ze swoich esejów z tomu Zapiski syna tego kraju, zatytułował Podróż do Atlanty. To opowieść o The Melodeers, gospelowym kwartecie z Harlemu. Muzycy pojechali na południe kraju, żeby wystąpić na trasie kampanii lewicowej Partii Postępowej. Kiedy zjawili się w Atlancie, sztab zapomniał, że mieli śpiewać w kościołach i wysłał ich do zbierania podpisów pod petycjami. Agitowali przez trzy dni, ale nie dawali występów. Kiedy zaczęli szukać jobów na własną rękę, ludzie z partii zagrozili, że za niesubordynację odbiorą im samochód i odeślą na nogach do Nowego Jorku (jakieś półtora tysiąca kilometrów). Seria niefortunnych zdarzeń, które są udziałem bohaterów, prowadzi w końcu do szczęśliwego rozwiązania. Band wraca koleją i obraca sytuację w żart. Zdaniem Baldwina jest to osobliwe dziedzictwo Afroamerykanów, którzy przyszli na świat z umiejętnością rozpraszania swoich trosk beką.

Nie wiem, czy Donald Glover miał kiedykolwiek w rękach ten konkretny tekst Baldwina, ale ta opowieść w pewnym stopniu rymuje mi się z jego Atlantą. I esej, i serial ilustrują pewne zjawiska, obecne w życiu czarnej społeczności – w formie anegdoty. W obu przypadkach bohaterowie są nękani poczuciem frustracji i drobnymi prozaicznymi niezręcznościami, do czego dojdziemy w swoim czasie. Na razie jeszcze jedna rzecz, która jest wspólna – i tu, i tu chodzi przecież o muzykę.

Atlanta / FX
Atlanta / FX

To Glover jest autorem hasła, że Atlanta wynika z prostego rachunku: Twin Peaks + scena hip-hopowa. On sam funkcjonuje na niej od 2008 roku jako Childish Gambino. Pod swoim największym hitem, This is America, ma obecnie prawie 900 mln wyświetleń na YouTubie. Zaryzykować można stwierdzenie, że więcej zamieszania niż samym songiem – zrobił klipem. To o tyle znamienne, że za kamerą stanął Hiro Murai, reżyser 26 epizodów Atlanty. Razem z Gambino poszli na całość, opowiadając pół żartem, pół serio o problemach Afroamerykanów z systemowym rasizmem. W This is America rozebrany do pasa Glover skacze, tańczy, po chwili zmienia pozę i strzela komuś w głowę. Klip był pełen licznych aluzji m.in. do praw Jima Crowa, które podtrzymały skrajne nierówności na południu USA; do masakry w kościele w Charleston; do sprawy Philando Castile’a, który został zastrzelony przez policjantów na oczach czteroletniej córki, podczas kontroli drogowej. Ale wyraźne były też wpływy stricte muzyczne. Na zakończenie This is America pojawia się partia Young Thuga, wchodzą też ad-liby 21 Savage’a i Quavo. Każdy z nich pochodzi z Atlanty lub jej okolic.

Każdy odcinek Atlanty to pudełko pełne niespodzianek. Jakub Żulczyk napisał u siebie w socialach, że „nie widział drugiego serialu zrobionego z tak piękną pogardą dla skostniałych prawideł opowiadania”.

To nie pierwszy raz, kiedy Glover kreślił list miłosny do dziedzictwa rodzinnego miasta. Na mixtapie STN MTN / Kauai z 2014 roku umieścił sample z OutKast, Future’a czy Ludacrisa. Rewir ATL to również T.I., Gucci Mane, 2 Chainz, Killer Mike, Lil Yachty, Lil Baby. To, że Glover jest lokalnym patriotą i zależy mu na tym organicznie, słychać nie tylko na wydawnictwach, ale też w jego serialu. Atlanta nie ma jednego motywu przewodniego, każdy epizod otwiera inny numer, ale za każdym razem jest to rzecz dziesięć na dziesięć. Nie ma jednak żadnego przypadku w tym, że na pierwszy ogień szło One Time Migosów. Ani w tym, że w trzecim odcinku panowie zaliczyli cameo i zagrali dilerów z… meksykańskiego kartelu. Hey yo, what’d you call ya’ll group, man? – pyta Paper Boi. We the Migosss, he he.

Historia krąży wokół Paper Boia – lokalsa, którego tracki zaczynają najwyraźniej podbijać YouTube’a. Nim pod swojego skrzyłda zgarnie go wytwórnia – do akcji wkracza kuzyn Earn (w tej roli Glover) i zostaje jego managerem. Mniej więcej tak wygląda to przez cztery sezony: trzeba ustawić kilka wywiadów, rozesłać single po rozgłośniach, rozhulać tę karierę i zrobić MVP z ziomala z ośki. Od wyobrażeń do ich realizacji wiedzie jednak kręta droga. Atlanta od samego początku była serialem o looserach i potrzaskanych marzycielach. O ich porażkach i przestrzelonych pomysłach. Earna poznajemy jako etatowego przegrywa. Jest ojcem z doskoku. Matka dziecka zaczyna się z kimś spotykać i chce go wyrzucić z domu. Nie ma kasy. Rzucił studia na Princeton. Każdy kolejny rok kończy pod kreską. Paper Boi, przez pierwsze sezony, też koncertowo przepierdala życie. Dni spędza upalony na kanapie, a lata lecą i koksów z rapów nie ma. Nie sprzedaje się. Nie ma fanbazy. Może jest po prostu obibokiem i nie ogarnia? A może to przez to, że pochodzi z biednej Atlanty i nie jest biały? Jedno nie wyklucza drugiego, choć to drugie determinuje w znaczący sposób sytuację bohaterów.

Afrosurrealizm

Jak to jest być w Ameryce czarnym? To nie tylko główne zagadnienie Atlanty, ale też zasada konstrukcyjna całego serialu, która staje się polem do eksperymentu. Bo mimo że Glover opowiada w nim o mechanizmach ucisku, dyskryminacji, nierówności i przemocy, to nie próbuje opisać tego wprost, za pomocą języka realizmu. Woli posłużyć się odrealnionym tonem, nonsensem, absurdalnym poczuciem humoru. Teoretycy ukuli dla tego ruchu nazwę Afrosurrealizm. No cóż – widocznie o absurdach i paradoksach związanych z byciem czarnym w rasistowskiej Ameryce, nie da się mówić o nich inaczej jak poprzez narracje surrealistyczne. Ten język Glover opanowała w Atlancie znakomicie.

Atlanta” oddaje surrealizm, jaki kryje się za życiem czarnych; to poczucie irracjonalności, które wypacza nasze dni – kontynuował Touré na łamach NY Timesa. Każdy czarny wie, że idąc ulicą, może wpaść w zapadnię, która zaprowadzi go do zwariowanego świata, w którym wszystko jest na opak. Możesz oglądać ptaki w Central Parku, a już po chwili biała kobieta zadzwoni na 911 i zgłosi, że jej grozisz. Nawet jeśli masz na sobie garnitur, mogą wziąć cię za przestępcę. Kiedy znajdziesz nową pracę, ludzie i tak powiedzą, że dostałeś ją nie dzięki kompetencjom, a akcji na rzecz różnorodności. Boję się gliniarzy bardziej niż przestępców. Nasze życie wygląda też jak gabinet luster. Sytuacja wydaje się rasistowska, ale kiedy spojrzysz ponownie, nie jesteś już do końca pewien. Nie możesz prześwietlić białych, więc kalkulujesz. Czy ten kasjer cię ignoruje, bo nie wierzy, że jako czarny masz wystarczająco pieniędzy, by cokolwiek kupić? Czy posadzili cię przy stoliku w rogu, bo restauracja nie chce, aby czarni siedzieli na widoku, czy może to naprawdę jedyne wolne miejsce? Nie dostałeś awansu przez rasizm, czy może młodszy, biały kolega faktycznie był lepszy? Ta analiza może doprowadzić do szaleństwa. Rasizm prześladuje przez cały dzień, jak potwór z horroru.

Atlanta jest próbą wyrażenia stanu umysłu czarnej społeczności w USA, a więc stanu nawracającej psychozy, ale przede wszystkim stanu, w którym my, biała publiczność, nigdy nie będziemy mogli się postawić. Żeby zrozumieć świat Atlanty trzeba zatem pogodzić się z tym, że serial jest ćwiczeniem. Przyglądamy się na ekranie opresyjności, której nie jesteśmy świadomi, której nie jesteśmy uczestnikami, a którą być może współtworzymy.

Atlanta / FX
Atlanta / FX

By oddać to poczucie Glover poszedł w epizodyczną konstrukcję. Każdy odcinek to osobna historia, każdy opiera się na podobnym patencie – na drobnym przesunięciu i wyolbrzymieniu w rzeczywistości. To sprawia, że nie wszystko w tym świecie wydaje się być na swoim miejscu, a zwykłe sytuacje społeczne czy towarzyskie odbiegają od naszego poczucia normalności. Na przykład odcinek Woods, wymieniany wśród najlepszych. Paper Boi, w rocznicę śmierci matki i po kłótni z dziewczyną, chce pobyć sam. Pieszo wraca do domu, gdzieś na obrzeżach miasta spotyka fanów. Napadają go znienacka, okradają, bohater ucieka w las. Między drzewami pojawia się niezrównoważony facet, który grozi, że zaszlachtuje go nożem do tapet, jeśli nie znajdzie wyjścia. Bliska codzienności sytuacja zmienia się w survival horror. Albo Teddy Perkins, też upiorny odcinek. Darius, kumpel Earna i Paper Boia, jedzie odebrać pianino, które znalazł w internecie. I tutaj haczyk – transakcja zamienia się w surrealistyczną makabreskę, sprzedawcą okazuje się być udręczony mężczyzna po serii zabiegów wybielania skóry, który chce złożyć Dariusa w ofierze.

Każdy odcinek Atlanty to pudełko pełne niespodzianek. Jakub Żulczyk napisał u siebie w socialach, że nie widział drugiego serialu zrobionego z tak piękną pogardą dla skostniałych prawideł opowiadania. Faktycznie Glovera nie interesuje tendencyjnie ukierunkowana, linearna fabuła. Zamiast podążać za wątkiem głównym, co chwila wpada w boczne korytarze opowieści. Te prowadzą go do najróżniejszych miejsc, w różne stylizacje i konwencje. Mamy tu horror, sitcom, komedię, parodię mockumentu i reklam telewizyjnych, dystopię w stylu Black Mirrororaz farsę zbudowaną z wielopiętrowych dziwności. Farsę polegającą też na tym, że fatum ciążące nad bohaterami jest twardą opoką rzeczywistości i nie da się od niego uciec. Ratunek zwiastował sezon trzeci – bohaterowie wyruszyli w trasę po Europie, z dala od przemocowej Ameryki, ale tam też z całą mocą dopadł ich omen. W jednym z odcinków, Sinterklaas is Coming to Town, bohaterowie włóczą się po Amsterdamie. Na ulicy spotykają faceta przebranego za św. Mikołaja. Prowadzi rower. Z siodełka macha do nich chłopiec z pomalowaną na czarno twarzą. Czy w dzisiejszych czasach można wybronić blackface? Holenderskie dzieci przebierają się za pomocnika Mikołaja, który wpadł do komina. Wygląda jak jego niewolnik, ale szacun za próbę rebrandingu – kwituje Earn. Na wieczorny koncert przychodzi tłum ludzi umalowanych czarną farbą. Jak widać w Europie rasizm też ma się całkiem dobrze. U nas co tydzień w piątek na Polsacie.

Kiedy ogląda się Atlantę, pierwsza myśl, jaka pojawia się w głowie jest taka, że to naprawdę „The Blackest Show Ever”, bo nikt wcześniej nie nadał problemom, z jakimi zmagają się Afroamerykanie, takiej intensywności emocjonalnej.

Ten serial jest tak bardzo zabawny i jest dramatyczny, tak bardzo z dystansem i na poważnie zarazem, bo wiemy, że bohaterowie z tego stanu nigdy się nie wyrwą. Bycie czarnym to nie rurki z kremem. To nieusuwalne piętno. To mierzenie się z hydrą, której wyrastają kolejne głowy. Finał trzeciego sezonu – odcinek o Val (była Earna i matka jego dziecka), która wyjeżdża do Paryża i próbuje zmienić swoje życie w Amelię Jean-Pierre’a Jeuneta – był w jakimś sensie opowieścią o próbie ucieczki od tego wszystkiego. Po powrocie niewiele się zmienia, choć niektóre osobiste rozterki bohaterów w finałowym sezonie ewoluują. Earn, ten dupowaty i nieporadny menago, dostaje ofertę pracy w LA, ale w Atlancie trzyma go rodzina. W takich momentach serial wypada nadzwyczaj poważnie. Mówi o tym, jak rujnujemy i próbujemy posklejać nasze relacje. A potem wchodzi odcinek, w którym Paper Boi zostaje kupiony przez dzianego białasa, którego syn bawi się w rap za fortunę tatusia. To kolejny krąg piekielnego multiwersum, do którego Glover zsyła bohaterów. W nim czarni raperzy, starzy załoganci, którzy nie przeskoczą już najlepszych albumów, mogą być co najwyżej gońcami dobrze urodzonych białych dzieci. Znamienne, że finał całego serialu nosi tytuł It Was All a Dream. Niekiedy trudno stwierdzić, gdzie w Atlancie kończy się sen, a zaczyna koszmar na jawie, z którego nie można się wybudzić.

Nikt nie jest czarniejszy niż ten, który został postrzelony przez policjanta. To najczarniejsza rzecz, jaką można w życiu zrobić – słyszy w jednym odcinku czarny nastolatek, który starał się o stypendium i dostaje od dyrektora czek w nagrodę. Kiedy ogląda się Atlantę, pierwsza myśl, jaka pojawia się w głowie jest taka, że to naprawdę The Blackest Show Ever, bo nikt wcześniej nie nadał problemom, z jakimi zmagają się Afroamerykanie, takiej intensywności emocjonalnej. I druga myśl. Atlanta nauczyła nas, że bycie czarnych jest fundamentalnie odmienne od bycia białym. Dla mnie ten serial był bezpieczną przestrzenią – pisał, cytowany po raz trzeci, Touré. Dla mnie był lekcją.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Mateusz Demski – dziennikarz, krytyk, bywalec festiwali filmowych. Pisze dużo o kinie na papierze i w sieci, m.in. dla „Przekroju”, „Przeglądu”, „Czasu Kultury” i NOIZZ.pl. Ma na koncie masę wywiadów, w tym z Bong Joon-ho, Kristen Stewart, Gasparem Noé i swoją babcią.