Counter-Strike, szkoła życia i marzenie o domu w Częstochowie. „Jak masz 18 lat i pierwsze pieniądze, to włącza się tryb hulaj dusza” (WYWIAD)

Zobacz również:Znane powroty i potężne wzmocnienia. W PlusLidze nikt nie pracuje w trybie oszczędzania energii
Bartłomiej Lipiński
Fot. Kacper Kirklewski / 400mm.pl

Choć siatkówkę odkrył w późnym wieku, nie przeszkodziło mu to w szybkim rozwoju. W Częstochowie poznał brutalną rzeczywistość, a we Włoszech zaraził się tamtejszym stylem gry. Bartłomiej Lipiński, jedna z czołowych postaci obecnego sezonu PlusLigi w rozmowie z Michałem Winiarczykiem opowiada między innymi o dorastaniu w Spale, wyczekiwaniu na zwolnienie trenera i sekretach dobrej gry Trefla Gdańsk.

Michał Winiarczyk: Dlaczego nie rozmawiam z utalentowanym piłkarzem?

Bartłomiej Lipiński: Jako dziecko bardzo chciałem nim zostać. W pewnym momencie wystrzeliłem jednak mocno w górę. Zbyt mocno. Trener powiedział, że jestem fajnym chłopakiem, ale żebym lepiej zmienił dyscyplinę, bo w futbolu nie mam szans z tym wzrostem. Teraz uważam to za cenną radę, ale wtedy tego nie rozumiałem. Siatkówka nie przekonywała mnie. Dzięki tacie, który znał się z trenerem Metra, pojechałem na testy z wujkiem do Warszawy. Tam się przebiłem, później trafiłem do Spały, a dalej to już się jakoś do dziś toczy.

Efekt sportowej rodziny?

Spora część jest po AWF-ie, miałem od kogo czerpać wzorce. Tata próbował sił w koszykówce, ale babcia wybiła mu ją z głowy, bo bała się, że zejdzie na złe tory. Z kolei wujkowie do dziś związani są ze sportem, jeden przy piłce nożnej, drugi przy siatce. Siłą rzeczy trudno było nie zarazić się aktywnym stylem życia.

Futbol czy Counter-Strike? W czym jesteś lepszy?

Oj chyba w tym drugim. W piłce teraz łatwo byłoby mi o głupią kontuzję. W wolnej chwili lubię sobie siąść do „CS-ka” z kolegami. Uważam, to za fajną formę odpoczynku od siatkówki, którą widzę codziennie. To też świetna okazja do integracji.

Trzeba przyznać, że w szybko złapałeś, o co chodzi w „siatce”.

Regularnie zacząłem trenować w ostatniej klasie gimnazjum. Dojeżdżałem na treningi z Makowa do Warszawy. Szybko czułem, że idzie mi dobrze, trenerzy również na mnie stawiali. Po przeprowadzce do stolicy musiałem narzucić sobie większy reżim. Miałem sporo elementów do nadrobienia przez to, że zacząłem późno. Postawiłem sobie za cel grę w Spale, a żeby tam trafić, to trzeba się wyróżniać. Nie wiedziałem czego się spodziewać. Raptem przyszedł jeden, drugi turniej, a ja… zbytnio nie odstawałem od reszty. Patrzyłem na Olka Śliwkę, Artura Szalpuka, Janka Fornala. Trochę ich podziwiałem, ale w głowie miałem myśli, że nie jestem od nich dużo gorszy. Jak trafiłem do SMS-u, to zdałem sobie sprawę, że mogę szybko rozwinąć się na podobny poziom. Skłamałbym jednak mówiąc, że spodziewałem się takich kolei losu. Chciałem po prostu pracować, nie żądałem sukcesu od razu. Robiłem tylko i wyłącznie swoją robotę. To się do dziś odpłaca.

W Spale trafiłeś na czołówkę siatkarzy z twojego rocznika.

Słusznie określa się zawodników tej szkoły wybrańcami. To praktycznie najlepsi z najlepszych. Konkurencja jest ogromna, ale jednocześnie każdy napędza każdego do większej pracy. Ci, którzy dążą do prezentowania poziomu rówieśników mają motywację, by ich pokonać. Z kolei drudzy, nie chcą dawać nikomu forów.

Jak wspominasz czas spędzony u trenera Nawrockiego? Przychodził do SMS-u po bogatych doświadczeniach w Bełchatowie.

Bardzo miło zapamiętałem jego pracę. Myślę, że nie tylko ja cieszę się z tego, że trafiłem na takiego człowieka na swojej drodze. Zwracał uwagę nie tylko na aspekty sportowe. Ważna dla niego była nauka i rozwój osobisty. Wpajał nam amerykańską mentalność. Chciał uczynić z nas zarówno świetnych sportowców, jak i dobrych mężczyzn. Wysyp świetnych zawodników z roczników 1995-97 to w dużej mierze zasługa trenera Nawrockiego.

Pod koniec przygody z juniorską siatkówką pojechałeś na mistrzostwa świata juniorów.

Zapamiętam to jako pierwszy poważny turniej na arenie międzynarodowej. Indywidualnie dał mi wiele, ale patrząc przez pryzmat zespołu turniej nie wyszedł nam. Artur Szalpuk pojechał na zgrupowanie dorosłej kadry, z kolei Olek Śliwka wrócił z niej mocno zmęczony. Pokładano w nas duże nadzieje. Byliśmy uważani za rocznik, który może osiągnąć coś dużego. Dlaczego się nie udało? Trudno odpowiedzieć. Byliśmy fajną, dobrze przygotowaną ekipą, ale już w fazie grupowej trafiliśmy na Amerykanów i Rosjan, późniejszych triumfatorów.

Czuliście ciężar oczekiwań?

Nikt głośno nie mówił, ale każdy wiedział, że z boku czai się presja. W środowisku krążyła o nas opinia jako o młodych, zdolnych, a zarazem już doświadczonych w PlusLidze. Sami nie nakręcaliśmy się tak bardzo. Trzy pierwsze spotkania wyszły nam słabo. Morale spadło, bo nie mogliśmy już walczyć o nic poważnego.

Czułeś przeskok po przejściu do dorosłej siatkówki?

Pamiętam pierwszy trening w AZS-ie Częstochowa. Mówiłem sobie: Gdzie ja jestem? Pierwsze treningi nie przypominały tych z topowych zespołów. Z perspektywy czasu wiem, że ten klub nie był dobrym wyborem dla zawodnika w moim wieku. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, z czym co się je w seniorskiej siatce. Dopiero z czasem zdałem sobie sprawę z wielu czynników charakterystycznych dla słabszych drużyn. Jeśli chodzi o poziom sportowy, to nie zszokował mnie mocno. Wcześniej rywalizowałem z najlepszymi zawodnikami w kraju na poziomie juniorskim. Musiałem przyzwyczaić się do innego tempa czy stylu, ale mając bagaż doświadczeń z wcześniejszych lat było trochę łatwiej. Pierwsza dwa sezony uznaje za czas adaptacji do rywalizacji z seniorami.

Powiedziałeś, że Częstochowa nie była wówczas dobrym miejscem dla młodego siatkarza.

Szczerze? Od samego początku nie brakowało w klubie problemów. Przychodziłem z nastawieniem, że jak podpisujesz umowę, to pieniądze dostajesz co do dnia. Jak umowa stanowiła, że pieniądze przyjdą dziesiątego, to spodziewałem się ich o tej porze. Trochę się zdziwiłem… Przyszły dwie pierwsze wypłaty, a później przez kilka miesięcy nie otrzymałem ani grosza. Wiesz jak to jest. Wychodzisz ze Spały i masz w portfelu kilkaset złotych. Później dostajesz większe pieniądze i pozwalasz sobie na więcej. Zakładasz, że zaraz dostaniesz przelew i wszystko się będzie dobrze układać. Dziś wiem, że było to kompletnie złudne myślenie. Gdybym mógł przekazać coś tamtemu chłopakowi, to kazałbym mu oszczędzać, bo pieniądze nie zawsze będą przychodzić na czas. Wiem, że istnieje wiele klubów, które nie płacą na czas. Trzeba uważać z wydatkami, bo nigdy nie wiesz, czy nie trafisz na zespół niepłacący w terminie.

Masz pomysł, jak można by uniknąć podobnych sytuacji? Opóźnienia albo braki wypłat są niestety powszechne zarówno w męskiej, jak i żeńskiej siatkówce.

Nie wiem czy jestem odpowiednią osobą, by wypowiadać się na ten temat. Wydaje mi się, że sytuacja w lidze poprawia się w tym względzie. Zespoły są sprawdzane na koniec sezonu czy są wypłacalne, od tego zależy ich przyszłość w rozgrywkach. Nikt się tym wcześniej nie interesował – to duży progres. Inna sprawa, to podejście zawodników. Jak masz osiemnaście lat i dostajesz pierwsze pieniądze, to w głowie włącza się tryb „hulaj dusza”. Odbijasz sobie za wszystkie czasy, czujesz się dorosły. Pozwalasz sobie na wiele drogich, niepotrzebnych rzeczy, bo uważasz, że złapałeś Pana Boga za nogi.

Dorosła siatkówka zmieniła cię jako człowieka?

Na pewno spokorniałem, stałem się trochę inną osobą po dwóch pierwszych sezonach. Nabrałem także świadomości swojego ciała, jak najlepiej nad nim pracować. Nie szukam problemów u innych. Duże znaczenie dla zmian w życiu miało poznanie narzeczonej w Częstochowie. Cieszę się, że poznałem taką osobę. Pokazała mi, że oprócz siatkówki jest też inne życie. Siatkówka jest wrednym sportem, grasz dzisiaj dobrze, a jutro masz kontuzje, albo lądujesz poza składem. Dobrze mieć wsparcie bliskiej osoby w trudnych momentach.

Bielsko-Biała też była mocną lekcją życia? Nie nadawaliście na tych samych falach z Miroslavem Palgutem.

Zgadzam się w stu procentach. Przychodziłem po sporych problemach w Częstochowie. Z perspektywy czasu wiem, że ja też nie zachowywałem się jak profesjonalny sportowiec. W Bielsku było trudno z innej przyczyny. Wiedziałem, że prezentuję dobrą formę. Nie miało to jednak znaczenia dla trenera Palguta. Otwarcie powiedział mi, że nie da mi grać, bo będzie stawiał na siatkarzy, których on wziął. Przez osiem kolejek nie powąchałem parkietu. Wpuścił mnie w następnym meczu przy stanie 23:15. Doskonale pamiętam szczegóły, bo czułem się potwornie załamany. Wszedłem na zagrywkę i ją zepsułem. Usłyszałem, że nie wykorzystałem szansy, jaką mi dał. Nie będę ukrywał, wyczekiwałem jego zwolnienia. Opowiadał, że grać będą ci, co na treningach prezentują się najlepiej. Każdego dnia sprawdzałem statystyki i widziałem, że jestem najlepszy. Nie zmieniało to jednak nic w kontekście gry. Przełom nastąpił wraz ze zmianą trenera, poczułem ulgę. Gdy przyszedł Rastislav Chudik wszystko rozpoczęło się od nowa. Powiedział, że posadzenie mnie na ławce, to olbrzymi błąd poprzednika. Grałem cały czas, a o relacjach z nowym szkoleniowcem niech świadczy fakt, że do dziś utrzymujemy ze sobą dobry kontakt.

Gdy z niewiadomych przyczyn nie grałeś, pojawiały się myśli: co ja w życiu złego zrobiłem?

Wychodziłem z założenia, że czekam na swój moment, robię swoje na treningach, a prędzej czy później mój czas nadejdzie. Miałem wbite do głowy, że kiedy przyjdzie okazja do gry, muszę być w pełni formy, aby uciąć zbędne dyskusje. Na niektóre rzeczy nie miałem wpływu, co miałem na to poradzić? Bielsko-Biała mocno mnie zahartowała. Wyjechałem z niej jako inna osoba.

Skąd zrodził się pomysł na zmianę pozycji?

Od początku przygody z siatkówką stawiano mnie na przyjęciu. Gdy trafiłem do Spały, nie należałem do rocznika prowadzącego. Konkurencja w postaci Szalpuka, Śliwki czy Janka Fornala robiła swoje. Trener Nawrocki powiedział, że jeśli chcę grać, to muszę przejść na atak. Wychodziło mi to. W kadrze i w I lidze grałem na ataku, ale jak wracałem do Metra, to występowałem na przyjęciu. Później przyszli młodsi – Kwolek czy Tomek Fornal i znów trudno było o miejsce na tej pozycji. Jako atakujący grałem mniej więcej do końcówki sezonu w Częstochowie. Szło mi w miarę dobrze, ale wiedziałem, że mogę osiągnąć więcej na innej pozycji. Trener Bąkiewicz zaczął na mnie stawiać, a idąc do BBTS-u byłem już pełnoprawnym przyjmującym. Teraz wiem, że podjąłem bardzo dobrą decyzję.

A historia z transferem do Włoch?

Dzieło przypadku. Nie chciałem wyjeżdżać z Polski, ale sytuację skomplikował były menedżer. Po fajnej drugiej części sezonu w Bielsku kilka z klubów wyrażało zainteresowanie, ale zamiast do mnie odzywali się do niego. Niestety z tych telefonów nic nie wynikało. Okno transferowe zostało przespane, nie było w Polsce wolnych miejsc w zespołach. Jedyną rozsądną opcją, która gwarantowała rozwój był wyjazd do Włoch. Sezon za granicą był wielką szkołą. Nabrałem dużej pewności siebie. Gdy kontraktują cię z myślą, że będziesz czołową postacią zespołu, od razu czeka duża odpowiedzialność. Nauczyłem się życia w innym kraju, poznałem języka. Zrozumiałem też, dlaczego zagraniczni siatkarze są dobrze traktowani w Polsce, bo we Włoszech ja byłem takim zawodnikiem. Samochód, obiady, mieszkanie – wszystko dla mnie zorganizowano.

Co cię dziwiło we włoskiej siatkówce?

Przede wszystkim to, że zawodnikom nie chciało się trenować rano. Zaskakiwało mnie także lenistwo. Jeśli ktoś z klubu obiecywał, że coś załatwi, to potrafiłem czekać po dwa, trzy tygodnie. Ich podejście na początku irytowało, ale później odkryłem, że daje to komfort. Człowiek miał czas na odpoczynek, nie było „napinki”. Jak dobrze grasz i są wyniki, to fajnie. Jak się nie uda? Trudno, masz jeszcze następne mecze. Włochy dużo nauczyły pod względem technicznym. To kluczowy aspekt ich gry. Wcześniej byłem typem zawodnika grającego siłowo. Italia przekazała mi tajniki mądrej gry. Nie musisz iść na całość, może splasuj albo nabij piłkę, to może przynieść większe korzyści – tak teraz myślę.

Zabrałeś coś z tego stylu życia do Polski?

Sjestę. Podobało mi się, że Włosi odpoczywają po obiedzie. Teraz po posiłku lubię położyć się na chwilę i zrelaksować.

Jakbyś porównał poziom drugiej ligi włoskiej do naszych rozgrywek?

Myślę, że cztery czołowe zespoły mogłyby walczyć z najsłabszymi klubami PlusLigi. Reszta nie prezentowała wybitnych umiejętności, choć czasem występowali w nich wyróżniający się siatkarze. Zarówno polski, jak i włoski drugi szczebel rozgrywkowy stoi na podobnym poziomie. Przy czym muszę podkreślić, że ostatni raz w I lidze grałem w 2013 roku. Podejrzewam, że od tego czasu sporo się poprawiło.

Korciło cię na powrót do kraju?

Dużej chęci nie miałem, ale wiedziałem, że kolejny sezon w A2 byłby stagnacją. Byłem chyba najlepiej punktującym przyjmującym ligi. Niestety z A1 nie przyszło zbyt wiele ofert, a jeśli były to nie przekonywały warunkami. Uznałem, że to czas by wrócić i rozegrać pełen sezon w Polsce. Nie żałuję tego ruchu, dziś postąpiłbym tak samo.

Zastanawiają mnie twoje częste zmiany klubów. Czemu co sezon trafiasz do innego zespołu?

Jestem człowiekiem lubiącym zmiany. Moje dotychczasowe wybory podyktowane były chęcią najczęstszego grania. Okej, możesz iść do topowego zespołu i siedzieć na ławie dwa, trzy lata. Nie chciałem takiego scenariusza. Potrzebowałem częstych występów, impulsów. Z każdego klubu, w którym grałem miałem propozycje przedłużenia umowy. Lubiłem wchodzić do nowego środowiska. Nikt mnie nie znał, od początku musiałem budować pozycję, zaufanie trenera, relacje z kolegami. Nawiązałem dzięki temu wiele ciekawych znajomości. Teraz jestem w zespole, gdzie wszystko jest poukładane. W poprzednich zespołach zawsze czegoś brakowało, co mogłoby zatrzymać mnie na dłużej.

Twoje podejście nie jest raczej regułą wśród siatkarzy. Wielu woli zostać na lata w środowisku, które znają na wylot.

Kwestia osobowości. Nie przeszkadzały mi przeprowadzki co sezon. Nowe miasto, nowi ludzi, nowe relacje – to fajny dodatek do kariery. Jestem otwartą osobą, szybko nawiązuje kontakty. Fajnie wiedzieć, że po całej Polsce ma się znajomych.

Trefl Gdańsk też jest przystanią na sezon?

Muszę przyznać, że wspaniale się tu czuje. Klub jest świetnie zorganizowany, dokonuje świetnych transferów. Cieszy też to, że mieszkam tylko 500 metrów od plaży. Mogę pójść na spacer i pooddychać świeżym powietrzem. To wszystko ma pozytywny wpływ na ocenę. Nic mi w tym zespole nie brakuje, ale czy w przyszłym sezonie będę tutaj? Tego nie wiem. Chciałbym bardzo, ale sezon jeszcze trwa. Nie mówię tak, nie mówię nie.

To prawda, że już pod koniec lutego byłeś dogadany z zespołem? Ponoć nie chciałeś myśleć o innych ofertach.

Po sezonie w Lubinie odzywały się inne zespoły, ale zdecydowałem się na Gdańsk. Nie ukrywam, że gra w tym mieście była moim marzeniem. Po Częstochowie istniał temat przenosin, ale szybko się urwał. Nie ma lepszego miejsca do gry niż tutaj. Wszystko jest dobrze zorganizowane. Masz morze, piękną halę, fajnych kibiców. Gdy w innych klubach po porażkach następuje zmasowana fala krytyki, tutaj fani kulturalnie podchodzą do wspierania zespołu. Non stop czujemy ich wsparcie.

Jakie to uczucie gdy twoim kolegą z zespołu jest Mariusz Wlazły, a trenerem Michał Winiarski – postacie, które znałeś już będąc dzieckiem?

To był jeden z aspektów, który sprawia, że czuje się tu świetnie. Cieszę się, że prowadzi mnie trener Winiarski, z sukcesami grający przed laty na mojej pozycji w reprezentacji. Już po pierwszym telefonie miałem poczucie, że warto tutaj przyjść i współpracować z nim. Byłem przekonany, że może mi pomóc wejść na jeszcze wyższy poziom sportowy. Poza tym świetnie się z nim dogaduję. Gdy ma coś do przekazania, to bierze na stronę i cierpliwie tłumaczy. Opowiada o błędach, jakie popełniał po to, żebym ich nie powtórzył. W żadnym klubie nie spotkałem się z takim podejściem. Trener był niesamowitym siatkarzem, kontuzje mocno pokrzyżowały mu plany. Teraz w pełni spełnia się w roli szkoleniowca. On żyje zespołem, jest siódmym zawodnikiem na parkiecie. Możesz zobaczyć, jakie emocje towarzyszą mu podczas spotkań, gdy stoi tuż przy linii boiska. O jego relacjach z zespołem można wypowiadać się tylko w samych superlatywach.

Kadra Vitala Heynena w perspektywie roku czy dwóch lat to jeszcze odległy temat?

Specjalnie tego nie oczekuję. Jeśli pojawi się powołanie, to fajnie, z wielką chęcią pojadę. To byłby owoc pracy, jaką przez lata wykonywałem. Nie będę jednak mocno przeżywał, gdy nie dane mi będzie w niej zagrać. Staram się skupiać na rzeczach, które mogę sam poprawić. Wiem, że jestem w gronie zawodników, którzy wyróżniają się w PlusLidze.

Jak widzi siebie Bartłomiej Lipiński po zakończeniu kariery?

Już ci mówię. Mam przed oczami dom w Częstochowie z dużą działką, żoną i dziećmi. To mój wymarzony widok. Chcę zamieszkać w tych rejonach, bo świetnie się tam odnajduję i stamtąd pochodzi rodzina Oli. Narzeczona nieraz pyta się, co chcę w życiu osiągnąć. Odpowiadam, że po to gram, by urzeczywistnić tę wizję.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.