„Bracia ze stali”, czyli „Ostatnia rodzina”, ale po amerykańsku (RECENZJA)

Zobacz również:Co łączy „Spring Breakers”, „Moonlight” i „Uncut Gems”? A24 to znak jakości współczesnego kina
Bracia cover-kopia.jpg
kadr z filmu "Bracia ze stali"

Na początek najważniejsze – przed seansem nie czytajcie niczego o prawdziwej historii von Erichów.

W ten film trzeba wejść zdezorientowanym. Dać się pociągnąć historii tak samo, jak senior rodu von Erichów, Jack Adkisson, ciągnął za sobą synów, którym wymyślił kariery wrestlerów. Co z tego, że nie musieli widzieć się w tych rolach. Papa von Erich wiedział, co dobre. Bezustanna rywalizacja; już w trailerze Braci ze stali oglądamy scenę, w której mówi, że na ten moment jego ulubionym synem jest Kerry (Jeremy Allen White – tekst o tym, jak dostał się do aktorskiej ekstraklasy znajdziecie tutaj), potem Kevin (znakomity Zac Efron), David (Harris Dickinson) i Mike (Stanley Simons) – ale przecież to za chwilę może się zmienić; wrestler jest wrestlerem cały czas, nie tylko na ringu. Fundamentem tej rywalizacji jest lojalność; bracia nie mogli zapominać, kto stworzył z nich zawodników i komu są winni dług wdzięczności aż do końca. Jego albo ich. Wielkich muskularnych chłopów, które w najdrobniejszej konfrontacji z papą Adkissonem marniały w oczach.

Bracia 1.jpg
fot. kadr z filmu "Bracia ze stali"

Adkissonem czy von Erichem? No właśnie. Ta historia jest prawdziwa, urodzony w 1929 roku Jack Adkisson po wojnie trenował futbol amerykański, ale bez większych sukcesów. Przebywając w kanadyjskim Edmonton poznał Stu Harta, słynnego wrestlera, który zrobił z niego Jacka von Ericha – zaprosił go do własnej agencji zapaśników i wymyślił mu pseudonim, nawiązujący do nazistowskich Niemiec; Adkisson miał walczyć w parze z niejakim Walterem Sieberem, ukrywającym się pod nickiem Waldo von Erich. Razem stworzyli duet złych niemieckich braci, choć w rzeczywistości ani jeden, ani drugi nie mieli z tą nacją niczego wspólnego. Enturaż komiksowy, natomiast takie zabawy były dość ryzykowne w Ameryce, która ledwie siedem lat wcześniej toczyła ciężkie walki podczas II wojny światowej. Nowa tożsamość i wykorzystywanie nazizmu jako elementu show miały sprawić, że na Jacka i resztę rodu von Erichów spadła klątwa, której efekty oglądamy na ekranie.

I można czepiać się Braci ze stali, że starannie ukrywają emocje targające rodzeństwem. Można, a nawet trzeba. Reżyser Sean Durkin (do polskich kin trafiły przedtem jego thrillery Gniazdo oraz Martha, Marcy, May, Marlene) stawia przed widzem mleczną szybę. Nie drąży prywatnych dramatów, nie wyjaśnia, skąd to rodzinne sekciarstwo. Jest chłodny i obojętny, stąd równie chłodny odbiór krytyków, rozczarowanych uczuciową pustką Braci ze stali. Ale Durkin, wychowany na oglądanych w telewizji zawodach wrestlerskich, wjeżdża w film mniej jako reżyser a bardziej dokumentalista amerykańskiej popkultury przełomu lat 70. i 80. Jeśli czuć ogień – to wtedy, kiedy rekonstruuje wrestlerskie programy telewizyjne, kiedy podąża za bohaterami po tanich, małomiasteczkowych knajpach, gdzie chłopaki przyjeżdżają pick-upami na rock’n’rollowe koncerty i parę Bud Lightów. Zdjęcia – znakomite, autorstwa Węgra Matyasa Erdely’ego, operatora m.in. Syna Szawła – to jak wystawka współczesnych gladiatorów; kamera z lubością bada każdy kawałek ciał przypakowanego rodzeństwa. I dokładnie tak samo wyglądało to w rzeczywistości.

Bracia.jpg
fot. kadr z filmu "Bracia ze stali"

Chwalę Braci ze stali, bo rozumiem Seana Durkina. Kto pamięta WCW, czyli Wszystkie Chwyty Dozwolone, emitowany w latach 90. na Polsacie 2 program – wybór najbardziej spektakularnych wrestlerskich walk zza Oceanu? Ja za małolata oglądałem z wypiekami na twarzy. Może Hollywood Hogan, Diamond Dallas Page, Kidman czy Raven nie wywoływali aż takich emocji jak ówczesne gwiazdy futbolu czy NBA, w końcu nawet dwunastolatkowie na kilometr czuli, że to regularna ustawka, ale do wrestlingu przyciągała cała ta amerykańskość, która była szczególnie silnym magnesem dla nas, dzieciaków wczesnego kapitalizmu. To oczywiście inny odbiór niż dorastającego za Oceanem Durkina, natomiast fenomen WWE da się wyjaśnić tym samym kluczem, jaki jest potrzebny do zrozumienia dzisiejszego Fame’a – chodzi o tanie show. I rozumiem Seana Durkina, który potrzebował wyjść z czasów małolactwa, żeby zrozumieć, ile ludzkich tragedii kryje się za tym obwoźnym cyrkiem. Dowiedzieć się o samobójstwach, przedawkowaniach czy niespodziewanych atakach serca topowych zawodników. Poznać smutne losy Eddiego Guerrero, Chrisa Benoit, Owena Harta czy Bam Bam Bigelowa. Dla zainteresowanych polecam wygooglowanie listy najważniejszych zapaśników, którzy zmarli zbyt szybko. Jej objętość jest przerażająca.

Dlatego Bracia ze stali są tak chłodni. Sean Durkin wiedział, że nie pozna swoich bohaterów, bo ich zawód wymagał całodobowego wcielania się w inne postacie. Dlatego z chirurgiczną precyzją portretuje upadek patriarchalnego mitu, jakim przez lata karmił się wrestling i jaki wpajał swoim synom tata von Erich. A im jest w tym więcej dystansu, tym bardziej czuć kontrast pomiędzy rzeczywistością a ekstatycznymi turniejami zapaśniczymi, o których opowiada. Ten facet wie, że ktoś go kiedyś w dzieciństwie oszukał. Nie ma co szukać winnych, bo odpowiadają za to dziesiątki, setki Jacków von Erichów. Ale wszyscy działali tak samo.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.