Bez bramki, bez numeru dziewięć, bez wielkich wrażeń artystycznych, ale Robert Lewandowski zadebiutował w barwach Barcelony i poczuł przedsmak El Clasico (1:0), bo piłkarze obu zespołów zdążyli sobie nawet skoczyć do gardeł. Z tego sparingu publika bardziej zapamięta Raphinhę, ale chęć pokazania światu Polaka była na tyle wielka, że wyszedł w pierwszym składzie kosztem awizowanego Aubameyanga. O takich sparingach mówi się, że to większa przyjemność dla trenerów przygotowania fizycznego, niż pierwszych menedżerów, ale patrząc na mobilizację polskich kibiców, budziki nastawiane na 5 rano i masowy entuzjazm, obserwujemy początki wielkiego boomu na jednego zawodnika.
Debiut Roberta Lewandowskiego w Las Vegas naprawdę należy traktować jako symboliczną przystawkę przed poważniejszymi wyzwaniami. Nierozsądnym byłoby wyciąganie daleko idących wniosków z pierwszego sparingu Realu Madryt, w którym brakowało Karima Benzemy, a Królewscy nie oddali ani jednego celnego strzału. Ale kilka rzeczy można już zaobserwować. Przede wszystkim, że chęć pokazania Lewandowskiego była wielka, bo zagrał w pierwszym składzie po dwóch treningach z drużyną. Pierwotnie miał wejść po przerwie za Aubameyanga, ale w klubie uznali, że nie ma co zwklekać – należy od razu budować zainteresowanie.