Do polskich kin trafił jeden z najlepszych dokumentów muzycznych w historii (RECENZJA)

moonage daydream cover.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Wybierzcie największe z kin, w których grają Moonage Daydream. A już na pewno takie z najlepszym nagłośnieniem. Rząd dowolny – byle miejsce było w środku. Instrukcje jak przy oglądaniu blockbustera, ale to trochę jest taki dokumentalny blockbuster. Nie bez powodu można go złapać w IMAX–ach.

Nie widzieliście jeszcze takiego docsa. W czasach, gdy platformy streamingowe wypuszczają filmy o wykonawcach z pojedynczą płytą w dorobku i kiedy każda z tych produkcji wygląda jak kręcona od sztancy, a Biggie miesza się z Bille Eilish, Lil Peepem czy Johnem Coltranem – amerykański dokumentalista Brett Morgen serwuje coś, co definiuje gatunek na nowo. Bez gadających głów. Bez kadrów z dzieciństwa. Bez udziału wszystkich tych ludzi, którzy albo się kiedyś z bohaterem przecięli, albo ich inspirował i trzeba pozapychać czasówkę ich wypowiedziami. Narracja linearna, ale fragmentaryczna; żadnej Wikipedii. Jest tylko on, David Bowie.

moonage daydream.jpeg
fot.archiwum dystrybutora

Kluczem jest tytuł. Moonage Daydream, czyli sen na jawie; piosenka pod tym tytułem pojawiła się zresztą na obchodzącej w tym roku 50. urodziny płycie The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars. Tam jako składowa, opisująca Ziggy'ego Stardusta, wymyślonego na potrzeby tego krążka alter ego Bowiego; tutaj sen na jawie jest chwytem stylistycznym. Film rzeczywiście ogląda się tak, jakby wejść do głowy Bowiego, który – kto wie, może już z nieba, co sugerował w ostatnim wydanym za życia singlu, Lazarus – patrzy przekrojowo na swoją karierę. Dlatego jedynym narratorem jest on sam. Bowie mówi o muzyce, filozofii, sztuce, podróżach. I nie aż tak wiele o sobie samym – celowo w filmie wykorzystano fragmenty stareńkich talk-shows, gdzie pytania prowadzących oscylują wokół stilo dziennikarki Radia Koszalin podczas kultowej rozmowy z Wojciechem Waglewskim. To wyczerpuje temat. Ale i wskazuje na inny trop: bardziej interesujące jest to, jak Davida Bowiego odbierają inni niż on sam.

Skoro nie jest to tradycyjny dokument, to co? Coś pomiędzy wizualną impresją a dwuipółgodzinnym teledyskiem, w którym kluczowy jest montaż. Poszczególne sekwencje przenikają się ze sobą, wchodząc w klimat snu, w którym z jednego miejsca niespodziewanie przenosimy się w drugie, pozornie nieprzystające do poprzedniego. Razem z Bowiem przeskakujemy ze sceny na ulicę, potem do studia nagraniowego, potem znowu na scenę, potem jeszcze gdzie indziej. Tutaj słówko o rejestracjach koncertów, bo nawet w tym aspekcie Moonage Daydream dowozi coś niebywałego. Kamera niemalże wchodzi w interakcję z ruchami Bowiego, splatając się z nim w niekończącym się tańcu. Brzmi patetycznie do bólu zębów, ale proszę wierzyć, że to tak naprawdę wygląda. Transowość Moonage Daydream oszałamia – tak tripowa, neonowa, atakująca zmysły produkcja nie trafia się często. Fani estetyki Nicolasa Windinga Refna będą zachwyceni, a przecież cały czas mówimy o dokumencie.

Wszystkie te cuda dzieją się po to, żebyśmy mieli wrażenie, że to sam David Bowie zstąpił z nieba i zaprasza do wspólnych wspomnień. Ta boska metafora wydaje się bardzo na miejscu, bo i też film jest o fetyszyzacji idola. Bowie zostaje momentami przedstawiony jak bóstwo, otoczone morzem wyznawców, marzących o tym, żeby dotknąć kosmyka jego włosów; kilka ujęć pokazuje, że kult idoli, jakim otoczeni są dziś topowi artyści pokroju BTS, jest niczym w porównaniu z beatlemanią lat 60. i bowiemanią, która eksplodowała dekadę później. Ważny jest też kontekst czasów – Moonage Daydream przypomina, że gwiazdor wybił się w ponurych dla Wielkiej Brytanii latach, gdy Wyspami targały konflikty społeczne, zamieszki na tle rasowym i postępujący kryzys, dotykający zwłaszcza klasę robotniczą. I w całej tej szarzyźnie za największą gwiazdę uchodził androgyniczny typ, wyglądający, jakby spadł z innej planety. Zresztą o tym mówiło jego alter ego. W końcu Ziggy Stardust przybył z Marsa, śpiewał piosenki o końcu świata, propagując jednocześnie pacyfizm i hasła wolnościowe. Bohater, którego potrzebowano i o jakiego walczono.

I muzyka, która w Moonage Daydream tętni przez cały czas. Od glamu lat 70., przez fascynacje popem i disco, skąpane w progresywnej elektronice lata 90., gdy Bowie wkręcił się w drum'n'bass, aż po XXI wiek, kiedy zwrócił się w stronę stricte piosenkowej formy. Jakby tego było mało, całą tę odyseję dopełniają fragmenty ikonicznych zarówno dla Bowiego, jak i danych epok tekstów kultury; czego jak czego, ale fragmentów Siódmej pieczęci czy 2001: Odysei Kosmicznej trudno było się w tym dokumencie spodziewać. To podkreśla wszechstronność i erudycję głównego bohatera – przecież Bowie sięgał i po kino, i malarstwo, pisał wiersze, projektował ubrania... Coś niesamowitego, że w sercu – wciąż liżącej powojenne rany, wystraszonej groźbą konfliktu nuklearnego – Europy narodził się tak piękny kosmita.

moonage daydream 2.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Coś niesamowitego jest w tym, że wszystkie te najważniejsze biografie bohaterów masowej wyobraźni nagle doczekują się tak dobrych, dokumentalnych hołdów. Tylko na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy dostaliśmy i znakomite Velvet Underground, i zbudowaną na wybitnym researchu Dianę. The Princess, I ten eksperymentalny, zupełnie nieprzystający do jakiegokolwiek innego pełnometrażowego docsa Moonage Daydream. Wspaniały jest to rok dla dokumentów, nie zapomnę go nigdy.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0