Donguralesko: „Wybieramy na liderów ludzi kiepskiej kategorii” (WYWIAD)

Donguralesko
tlenfoto.pl

Przy okazji premiery płyty Atlas jeden z najpopularniejszych polskich raperów mówi nam o tym, gdzie pracował podczas swojej pierwszej wizyty w Nowym Jorku, dlaczego odrzuca propozycje od reklamodawców i co myśli o aferze mieszkaniowej Karola Nawrockiego.

Jak w 1998 roku trafiłeś do Nowego Jorku?

Mam tam rodzinę, więc kiedy uzyskałem pełnoletność, poleciałem do Nowego Jorku do roboty na dwa miesiące. Może trzy – już dokładnie nie pamiętam. Pracowałem w stolarni po 12 godzin dziennie. Przelicznik dolara był dobry, więc za zarobione pieniądze zrobiłem sobie prawo jazdy i kupiłem fajne rzeczy – ubrania, sprzęt grający. Trafiłem do innego świata. Byłem zakochanym w rapie 18-latkiem, który wylądował w stolicy hip-hopu. Poczułem to, będąc już na lotnisku; na JFK. Wygląd ulic, samochodów – jeden wielki plan teledysku. W wolnym czasie zwiedzałem miejsca, które znałem z klipów i filmów. Dla mnie legendarnymi miejscówkami były na przykład jakieś popierdolone blokowiska. Odwiedzałem miejsca, do których nie zapuszcza się nikt przy zdrowych zmysłach. Miasto poznawałem na własną rękę. Grając w kosza z lokalesami, chodząc pieszo po dzielnicach i jeżdżąc metrem w odległe zakątki miasta.

Lokalna społeczność reagowała na ciebie pokojowo?

Nie zawsze było tam spokojnie, ale mnie nigdy żadna krzywda nie spotkała. Raz przypierdoliła się do mnie policja. Zadali mi pytanie: Co ty tu białasie robisz? Oczywiście, że zaczepiali mnie ludzie, bo byli zdziwieni, że poroszuam się po niektórych miejscach Brooklynu, ale kiedy im mówiłem, że przyjechałem do hip-hopowej mekki z końca planety, to mi dawali spokój, a wręcz pokazywali fajne graffiti i tak dalej. Hip-hop i koszykówka zawsze mi pomagały i łączyły z ludźmi, nie tylko w Ameryce.

Miałeś czas na imprezy?

Wtedy nie, bo byłem biednym pracownikiem fizycznym i jeśli gdzieś trafiałem, to raczej z przypadku. Szwendałem się to tu, to tam. Udało mi się zobaczyć na przykład kilka koncertów w sklepach z winylami. Będąc samemu, nie prowadziłem nocnego życia, bo musiałem się wyspać – w końcu zapierdalałem w robocie. Dzięki pracy w stolarni jeździłem w różne części Nowego Jorku i poznałem ludzi z całego świata – między innymi ciekawych Polaków, którzy byli konserwatorami zabytków. Moje imprezowe życie zaczęło się później, kiedy wróciłem do Nowego Jorku jako inny człowiek; jako raper z kilkoma płytami na koncie. Wtedy już mnie ktoś przyjmował, zapewniał atrakcje.

Niedawno rozmawiałem z Onarem o tym, jaką drogę przez ostatnie lata przebyła Polska. Mówię o tym, bo ty przecież leciałeś do Ameryki, kiedy trzeba było jeszcze stać w kolejce po wizę.

Żeby zdobyć wizę, pojechałem do Warszawy. Byłem umówiony na termin, ale kolejki były takie długie, że żeby stanąć w tej kolejce przed ambasadą, to przyjechałem dzień wcześniej i spałem w parku obok. Wyobraź sobie mnie, jak leżę na ławce w garniturze. O czwartej ustawiłem się w kolejce, żeby na pewno zdążyć. Zdobycie wizy do Ameryki wiązało się z wielkim stresem, niepewnością i trudno było się tam dostać takiemu chłopakowi jak ja. Teraz? Wsiadasz w samolot, osiem godzin i jesteś.

Gdzie są dziś twoje ulubione miejscówki w Nowym Jorku?

Trochę pozmieniało mi się w głowie, więc wskażę Central Park. Dziś wolę jechać pod miasto, gdzieś w zieleń. A jeżeli ktoś chce zobaczyć hołd, jaki oddałem architektom hip-hopowej sceny, to niech odpali teledysk do kawałka Gankstaz Paradajs. Dla mnie hip-hop to wciąż kultura czterech elementów, więc ustawiam się tam przed graffiti dedykowanym raperom. Byłem pod muralem dla Big L'a pod kamienicą, gdzie mieszkał Notorious czy na Queensbridge. Wiem, że to jest chore, ale wciąż lubię klimat bloków. Blokowiska mnie pociągają, bo są pełne poezji. Nie chodzi o to, że szukam mocnych wrażeń, tylko o to, że wciąż są dla mnie natchnieniem. Ten klip, o którym ci wspominam kręciliśmy między innymi na osiedlu, na którym wychował się Nas. Wysiedliśmy z auta, muzyka sobie leciała, już mieliśmy kręcić, kiedy nagle podbili do nas goście z pytaniem: Co tu robicie? Powiedziałem, że jestem raperem z Polski i przyjechałem do miejsc, które są ważne dla historii hip-hopu. Ich reakcja była pozytywna. Siemanko, cześć, pokażemy wam klatkę od Nasa. Chodźcie tu, chodźcie tam. I taki jest właśnie dla mnie hip-hop. Może i pochodzę z kraju o biednej historii, który w ostatnich latach bardzo się rozwinął, ale wciąż jest bardzo homogeniczny. Lubię wielokulturowość, a Nowy Jork jest jej kwintesencją.

Wczoraj wszedłem sobie na twojego Facebooka i trochę się zdziwiłem, bo byłeś kiedyś na trasie koncertowej z samym K-Solo. To była ta trasa, kiedy do Polski przyjechali też PMD i DJ Honda?

Tak. Liroy ją organizował. Przejechaliśmy z nimi trochę kilomentrów po Polsce w jednym autokarze.

Są jakieś anegdotki z tej trasy?

Dużo jest anegdot w moim życiu, ale nie wszystkie nadają się do publikacji.

To ja bym właśnie taką jedną potrzebował.

Nie będę wchodził w szczegóły, ale byłem zaangażowany w umilanie pobytu DJ-owi Hondzie w Polsce. Był wtedy naprawdę poważnym graczem, miał nawet biura w Nowym Jorku i Tokio, ale nie do końca o tym. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś tyle jarał! Palił człowieku takie ilości stuffu, że dla mnie było to niewyobrażalne. Kiedy dostał od kogoś stówę, to zjarał ją, nim opuścił rogatki miasta. Pewnego dnia zaprosił mnie do swojego pokoju hotelowego. Wpadnij, zajaramy gibona, pogadamy. Miał takie długie pazury, jakieś szpadyzory i non-stop kręcił jointy. Kręcił je oczywiście w nowojorskim stylu. Miał filisy, które przekrawał żyletką, sypał do środka czyste zioło i rolował. Tak zwany mutol. Zjarałem w swoim życiu duże ilości tego gówna, ale on grał w zupełnie innej lidze. Jednego blanta palił, drugiego już kręcił. Miałem wrażenie, że tym się głównie zajmował, a dopiero przy okazji jadł i robił muzykę. Siedziałem z nim w tym pokoju z dwadzieścia minut. Zjarałem dwa gibony, a gdy kręcił trzeciego, to w głowie miałem tylko jedną myśl – wody! Ale wiesz, takie wydarzenia są przy okazji, to tylko dodatki. Najważniejszym przeżyciem był kontakt z tymi wszystkimi artystami. Do dzisiaj lubię ich muzykę. Mój mały synek słucha EPMD; lubi na przykład Da Joint. Pograłem sobie w koszykówkę z K-Solo, wystąpiłem na scenie z PMD – to dla mnie wielkie rzeczy. PMD w ogóle się nie przejmował tym, że na koncertach było mało ludzi... No bo dalej będę się upierał przy tezie, że kultura hip-hopowa nigdy nie była popularna w naszym kraju. Tego typu ksywy nie budziły wielkiego entuzjazmu. Dlatego też frekwencja na trasie była słaba. Nam było głupio z tego powodu, ale on zawsze powtarzał, że jest na misji i szukał pozytywów. Robię to, co kocham. Nagłośnienie było dobre – wiele mnie to nauczyło.

Na twojej nowej płycie przez wszystkie przypadki odmieniane jest określenie prawdziwy rap. Czym więc on jest?

To muzyka dzika, zbuntowana, z pazurem. Brudna i pojebana. Dopóki taka jest, niech sobie będzie nawet w nowej odsłonie, bo nie każdy rodzaj współczesnego hip-hopu muszę rozumieć. Ważnym elementem jest też oryginalność. Rap, który mnie ukształtował był na maksa oryginalny. Albumy z lat 90. i 00. różniły się od siebie stylem, podejściem do tworzenia rymów, doborem sampli, flow raperów. Każdy chciał się wyróżniać. Teraz, w czasach serwisów streamingowych, wszystko stało się skrojone pod algorytmy i jest takie samo. Chujowe. To tylko handel i biznes, a pieniądze nie są trzonem tej muzyki.

Wobec czego ty się dzisiaj buntujesz?

Na przykład wobec tego, że ludzie obrażają się i skłócają za pieniądze. Robią dziś tyle pojebanych akcji za hajs, że mnie to przeraża. Te akcje nas od siebie odsuwają i rozsyłają złą energię. Kiedyś w polskim hip-hopie funkcjonowało takie słowo jak komercyjny. Spójrz, z jakim paradoksem mamy obecnie do czynienia. Ja walczyłem z tym słowem, bo bardzo nam przeszkadzało, że hip-hop – w złym znaczeniu tego słowa – był komercjalizowany. Nasz hip-hop był niezależny i robiliśmy sobie trochę pod górkę, bo nie mogliśmy się rozwijać. Byliśmy skażeni wschodnio-europejską gadką o tym, że pieniądze są ble. Niektórzy raperzy tacy jak Tede czy Gural z tym walczyli. I co wywalczyliśmy? Wszystko jest teraz komercyjne w tym złym sensie. Algorytm rządzi hip-hopem.

W ciągu ostatnich lat zmieniło się twoje podejście do zarabiania pieniędzy?

Wcześniej gadaliśmy o EPMD, więc pójdę w tę stronę. Widziałem, jakie samochody pokazywali na swojej okładce i też chciałem takie mieć. Oglądałem ich złote łańcuchy i piękne dziewczyny. W tym szarym i smutnym kraju to były tylko marzenia, bo mówimy przecież o gatunku muzycznym, który tu nie istniał. Egzotyka totalna. Amerykański sen. Idealizowaliśmy to bardzo. Ta muzyka nie przystawała do realiów naszego kraju, dlatego adaptowaliśmy ją na własnych zasadach. Dziś wyrósł z niej duży biznes, najpopularniejszy gatunek muzyczny, ale ja doskonale pamiętam ten cały proces, który zaszedł w moim muzycznym życiu. Od wysyłania kaset na poczcie lub dziesięć procent od płyty aż do dzisiaj. Po drodze dotknęło nas internetowe piractwo. Z czasem wytłumaczyliśmy ludziom, że kradzież muzyki nie jest spoko i w końcu wyszliśmy na swoje, ale to nie trwało długo, bo przyszedł streaming i przejął rynek – wszystko zaorał. Znowu będziemy musieli coś wymyślić, bo sztuka i rynek nie grają do jednej bramki. W pewnym momencie dochrapałem się i mam co do gara włożyć, ale nie należę do osób, które zajmują się tylko gromadzeniem pieniędzy. Trochę mi się pozmieniało, gdy stałem się tatą. Albo kiedy zwyczajnie nie miałem już problemu, czy mam na przysłowiową bułkę. Kiedy nie ma hajsu i należy się skupić na przetrwaniu, to nie ma też czasu na rozkminki pod tytułem ekologia i dbanie o wyższą świadomość. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

Odrzucałeś propozycje od majorsów i reklamodawców?

Odrzuciłem dużo ofert finansowych. Z dwóch powodów. Nie były tak lukratywne, jak je sobie wyobrażałem, a po drugie – zawsze ceniłem sobie niezależność. Brałem kartkę, długopis i liczyłem. Wychodziło mi, że po co mi taka współpraca, skoro mogę wydać album samemu, a i tak zarobię więcej. Co do reklam – poziom obciachu był tak duży, że nie dałbym rady robić pewnych rzeczy. Dla mnie przypałowe byłoby namawianie kogoś do jedzenia hamburgera czy opierdalanie komuś kredytu. Wiem, że dzisiaj młodzi ludzie myślą inaczej – wystąpienie w reklamie jest super, bo dzięki temu można budować swoją karierę muzyczną. Ja jestem z czasów, gdy było na odwrót. Po rapowych sukcesach zgłaszali się do mnie reklamodawcy, a ja najczęściej mówiłem nie, bo to zazwyczaj były słabe propozycje. Sam zarobię więcej, niż wy mi tu dajecie. Miałem na tyle umiejętności, że wiedziałem, jak zarobić hajs. Byłem buńczucznym młodym człowiekiem i zawsze powtarzałem, że pieniądz jest jak pies – gwizdnę i sam przybiegnie. Wiesz, ja na przykład widzę różnice między tym, że Kizo sam robi swoje batoniki, akurat to w pewnym sensie jest hip-hopowa akcja, a sprzedawaniem czyichś produktów. Mam udawać, że mi coś smakuje, bo mi płacą? No nie.

Powiedziałeś kiedyś, że muzyka rapowa ma na celu stawianie społecznych diagnoz i czasem robi to z dużym wyprzedzeniem. Dalej się pod tym podpisujesz?

Oczywiście, że tak. Hip-hop zawsze taki był. Opowiada o tym, co widzi i reaguje najszybciej. Nie tylko hip-hop, ale i film, malarstwo, teatr. Problem polega na tym, że jeśli już ktoś odkryje przekaz w rapowych kawałkach, to się na niego obraża. Diagnozy bywają niewygodne, a ludzie chcieliby usłyszeć coś miłego, przyjemnego. Nikt nie chce słuchać, że jesteśmy zamknięci w sobie, niechętni do pomocy, do rozwoju czy pracy nad sobą. Ludzie nie chcą, by ktoś inny był lepszy od nich, miał więcej osiągnięć. Wybieramy na liderów ludzi kiepskiej kategorii. Doświadczamy właśnie rewolucji w krzywym zwierciadle. Nie ma być żadnych elit. Trump na przykład z jakiegoś powodu postanowił zaorać wszystkie uniwersytety, na których Ameryka od dawna buduje swoją potęgę. Może to robić, bo Amerykanie go wybrali na prezydenta, a wybrali go właśnie dlatego, że jest... taki chujowy. Przejdźmy na nasze podwórko. Podam ci przykład. Kiedy wybuchła afera mieszkaniowa z Nawrockim, to od razu pomyślałem, że bardzo mu to pomoże.

Dlaczego?

Dlatego, że Polacy podświadomie pomyśleli sobie, że on jest taki obrotny i cwany – przecież to nic złego. Jeżeli takie słowa mówi się na głos, to ludzie mają pretensje nie do Nawrockiego, ale do osoby, która to powiedziała. Więc niektórzy dwa razy się zastanowią, nim coś takiego powiedzą publicznie. A tu już dochodzimy do autocenzury, która jest skuteczniejsza niż cenzura z zewnątrz.

To niezły paradoks, bo przecież rap zawsze był uznawany za muzykę prawdy.

No tak, ale wszystko jest oparte na paradoksach. Życie jest paradoksalnym procesem, dlatego nie zapominajmy o podświadomości czy nieświadomości.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz