Gdyby kluby były narodami, Schalke byłoby Serbem. Gdy lud Gelsenkirchen kocha, to na zabój. Gdy nienawidzi, to na śmierć. Gdy płacze, to rzewnie. A gdy świętuje, to z orkiestrą. Jeśli futbol to życie, Schalke całe przeżyło w rok.
Filmy o futbolu rzadko są dobre, bo dramaturgia wydarzeń zawsze wydaje się w nich przesadzona. Ludzie płaczący na trybunach. Hiobowe wiadomości spadające na zespół w nierealistycznym nagromadzeniu. Potem szczęśliwe sploty okoliczności, które też nie wyglądają przekonująco. Niespodziewane schody, gdy cel wydaje się już na wyciągnięcie ręki. Przezwyciężenie przeciwności pięknym strzałem w samo okienko. Ludzie wpadający sobie w ramiona. Na początku zespół zawsze jest nienaturalnie słaby. Pod wpływem prostych chwytów zmienia się w podejrzanie mocny. Kicz wylewa się z ekranu. Ale to, co działo się przez ostatnie miesiące w Gelsenkirchen, nie było filmem. A jeśli, to dokumentalnym. Spadek nie uszlachetnia. Zwykle tylko potęguje problemy. Czasem jednak, bardzo rzadko, przynosi niesamowite zmartwychwstania. Historia Schalke z przełomu dekady jeszcze długo będzie służyła za argument, że może czasem jednak warto spaść.
Nie wiadomo, w którym miejscu zacząć historię tego upadku. Nigdy nie wiadomo, czy przyczyn katastrofy szukać u tych, którzy bezpośrednio zawalili, czy cofać się do grzechów pierworodnych. Napomknijmy więc tylko, że Schalke z przełomu wieków przestało być po prostu jednym z dwóch głównych klubów Zagłębia Ruhry i zaczęło myśleć globalnie. W 1997 roku, jako wciąż ostatni niemiecki klub, zdobyło Puchar UEFA. Drużyna, zwana w klubowej mitologii “Eurofighters”, stała się symbolem nowych ambicji górniczego niegdyś klubu. W nowym stuleciu Schalke miało grać na supernowoczesnej Veltins Arenie, na której odbył się finał Ligi Mistrzów. W nowym stuleciu Schalke miało bić się z Bayernem o mistrzostwo Niemiec (przez cztery minuty nawet z powodzeniem). W nowym stuleciu Schalke miało być międzynarodową marką. Stąd klub stał się przedmiotem rozmów na najwyższym szczeblu. Kanclerz Niemiec załatwiał nawet z prezydentem Rosji skierowanie na Gelsenkirchen strumienia pieniędzy z Gazpromu. Schalke regularnie grało w Lidze Mistrzów, raz dotarło nawet do półfinału, co roku gościło w dwudziestce najbogatszych klubów świata. Schalke było globalną firmą.
Wtedy, w 1997 roku, Eurofighters zagrali o Superpuchar z Borussią Dortmund, która równolegle zdobyła Ligę Mistrzów, a Zagłębie Ruhry na chwilę stało się stolicą piłkarskiego świata. Borussia też miała globalne plany, ale szybciej zapłaciła za nie cenę. Już w 2005 roku była bankrutem i musiała się nauczyć skromnego życia. To, w jaki sposób się odrodziła, jak modna i dobra się stała, miało destrukcyjny wpływ na bogatszego sąsiada, który za wszelką cenę chciał dotrzymać jej kroku. Dlatego co chwilę miał nowego trenera, szukając swojego wcielenia Juergena Kloppa. Dlatego ciągle chciał rywalizować o największe talenty, choć wcale nie było go na nie stać, a finansowanie zapewniano z zapowiedzi przyszłych przychodów, jeśli uda się zrealizować sportowe cele – a coraz częściej się nie udawało. Dlatego ciągle próbował być drugą siłą w kraju, choć lata chaotycznego zarządzania sprawiły, że coraz trudniej było mu nadążyć nie tylko za Dortmundem, ale też za mocnymi finansowo i koncepcyjnie RB Lipsk czy Bayerem Leverkusen lub “piekącą mniejsze bułeczki” Borussią Moenchengladbach.
KONIEC ŚWIATA
Katastrofa, na którą pracowano przez lata, nadeszła nagle. Clemens Toennies, nielubiany i kontrowersyjny, ale bogaty magnat branży rzeźniczej, który rządził klubem autorytarnie i ciągle wplątywał go w kolejne afery, w lecie 2020 roku wreszcie został obalony. Euforię szybko dogoniła jednak twarda rzeczywistość. Pozbawiony prowadzenia i mający do dyspozycji mniejsze pieniądze klub całkowicie podupadł sportowo. Rozegrał rok jak z koszmarów. Nie wygrał meczu ligowego przez trzydzieści kolejek, będąc o krok od pobicia nietykalnego rekordu wszech czasów najgorszej w historii Bundesligi Tasmanii Berlin. Schalke nie tyle spadło z ligi, ile wyleciało z niej z hukiem słyszalnym w całych Niemczech. Obrazka klubu jako siedliska wszelkiej patologii dopełniło ganianie przerażonych piłkarzy po klubowym parkingu przez wściekłych kibiców. Jeśli Hamburg, klub o nie mniejszym potencjale, a pochodzącym z wielkiej i bogatej metropolii, a nie, jak Schalke, z jednego z najbiedniejszych i najszybciej wyludniających się miast w Niemczech, miał takie problemy z powrotem do elity, były podstawy, by martwić się, że to spadek na długie lata. W Schalke wszystko natychmiast nabiera biblijnych rozmiarów, więc i spadek nie wyglądał po prostu jak spadek, lecz jak koniec świata.

WIĘCEJ ZA MNIEJ
Gdyby w czerwcu 2021 roku powiedzieć Rouvenowi Schroederowi, że dobrze się stało, bo spadek to szansa na oczyszczenie, nowy dyrektor sportowy śmiałby się do rozpuku. 46-latek, który kilka lat wcześniej uchodził w skali kraju za talent i był zatrudniany przez Werder Brema, a później FSV Mainz, też musiał zejść do zawodowego czyśćca. Równolegle z Schalke spaść miała równie beznadziejna Moguncja, będąca jego autorskim dziełem. Po wyrzuceniu Schroedera i oczyszczeniu jego kadry FSV jednak cudownie ożyło, utrzymując się w lidze. Były uzasadnione obawy, czy ktoś taki będzie w stanie poradzić sobie z zadaniem, przed którym stanęło Schalke. Mając dwieście milionów euro długów, musiał ciąć koszty, by klub nie miał problemów z uzyskaniem licencji. Kadrę musiał zbudować od nowa, za znacznie mniejsze pieniądze, bo ci, którzy odeszli po spadku, przynieśli na rynku transferowym ledwie dziewiętnaście milionów euro. Jednocześnie musiał ją zestawić tak, by zespół od razu był konkurencyjny w najsilniejszej drugiej lidze wszech czasów: Schalke o awans miało rywalizować z niemal bundesligowymi firmami – Werderem, HSV czy Norymbergą. Siedemnastu nowych zawodników Schroeder ściągnął za łącznie dwa miliony euro. Kadrę uzupełnił nielicznymi graczami z rezerw i drużyny do lat 19., niegdyś dumnej, produkującej talenty formatu Leroya Sane, Manuela Neuera czy Juliana Draxlera, w latach poprzedzających spadek całkowicie zaniedbanej.
ZMIANA TRENERA I SPONSORA
Gdyby wszystko od razu wyszło znakomicie, byłoby za prosto. Przecież filmowa historia potrzebuje dalszej dramaturgii. W połowie II-ligowego sezonu wybuchła wojna. Zainicjował ją ten, z którym kiedyś Gerhard Schroeder wynegocjował dla klubu tak korzystną finansowo, a tak niewygodną marketingowo umowę sponsorską. Po 24 lutego występowanie z logiem Gazpromu na koszulkach i obklejanie nim całego stadionu w środku zachodnioeuropejskiego miasta było już nie do utrzymania. Schalke musiało wyplątać się z kontraktu, co wizerunkowo było łatwe, ale finansowo ekstremalnie trudne. Bo klub, który i bez tego miał trudności finansowe, nagle musiał z własnej woli zrezygnować z kontraktu wartego dziewięć milionów euro rocznie, czyli zdecydowanie wykraczającego poza drugoligowe realia. Drużyna była wówczas poza miejscem premiowanym awansem. Gdy obsunęła się na szóste miejsce, trzeba było zmienić trenera. Po raz siódmy w ciągu pięciu lat.

DUCH EUROFIGHTERS
Jednym z członków drużyny “Eurofighters” był Mike Bueskens, który rozegrał dla niej jedenaście sezonów. Kiedy razem z kolegami podbijał Europę, wcale nie miał w otoczeniu wspaniałych techników, imponujących umiejętnościami i dominujących nad rywalami. Tamta drużyna awanse do kolejnych rund wyszarpywała niemal siłą woli. Biegała, drapała, kopała, aż w końcu się udało. Robiła to, co lubią kibice niemal wszystkich klubów na świecie, ale co kibice w Gelsenkirchen lubią jeszcze bardziej niż gdzie indziej: wychodziła na boisko, by pracować fizycznie. Zatrudnienie na osiem kolejek przed końcem akurat jego, klubowej legendy, cały czas pracującej w klubie w roli asystenta, było ze strony Schroedera chwytaniem się brzytwy. Bo to rozwiązanie tanie. Bo było na miejscu. Bo Bueskensa wszyscy szanują, więc nikt nie będzie go krytykował. Bo Huub Stevens, który zwykle w takich sytuacjach obejmował drużynę, ma już prawie 70 lat.
LEWANDOWSKI 2. LIGI
Wydarzyło się coś dziwnego. Ta klejona naprędce kadra, najmniej zgrana w lidze — średnio zawodnik Schalke spędził w tym klubie 394 dni, o dwieście mniej niż przedostatniego w tej klasyfikacji zespołu — zaczęła się zachowywać, jakby wychowywała się w kurzu i pyle Gelsenkirchen. Schroederowi wcale nie udało się zbudować zespołu z miejscowych chłopaków. Uznał ich za zbyt słabych. Postawił na solidnych drugoligowych najemników. Ich liderem był Simon Terodde, najlepszy strzelec w historii 2. Bundesligi, nazywany Robertem Lewandowskim zaplecza elity, który nigdy nie sprawdził się w Bundeslidze. W sezonie strzelił rekordowe 29 goli i w wielu momentach indywidualną klasą ratował zespół.
ZAKOCHANI NAJEMNICY
Ale nie był jedynym. Dominick Drexler dobrze znał już ligę z lat występów w Kolonii i Kilonii. Marcin Kamiński udowodnił w Stuttgarcie, że na drugim poziomie jest panem piłkarzem. Danny Latza, Ralf Faehrmann czy Salif Sane wnosili ogranie z Bundesligi. Otoczył ich zawodnikami odrzuconymi w innych miejscach. Rodrigo Zalazar, strzelec zwycięskiego gola w decydującym meczu z FC St. Pauli, to niedawny niewypał z Korony Kielce. Pomocnik Florian Flick był niedoceniany w III-ligowym Waldhofie Mannheim. Wszyscy oni w ostatnich dwóch miesiącach ligi zaczęli grać jak o życie. Jak “Eurofighters”. Wygrali siedem z ośmiu meczów. Awans przyklepali na kolejkę przed końcem w sposób symboliczny dla całego sezonu: starcie z St. Pauli zaczęli od straty dwóch goli, ale niczym niezrażeni atakowali dalej, odwracając wynik. A potem, tonąc w objęciach fanów. Istniejąca od dwudziestu lat Veltins Arena, na której grano naprawdę wielkie mecze, przeżyła pierwsze w historii masowe wbiegnięcie fanów na murawę. Najemnik Terodde, który ma 34 lata i dla którego Schalke jest ósmym klubem w karierze, płakał jak bóbr. Cała ta grupa zakochała się w Schalke. Bueskens, który rok wcześniej widział, jak piłkarzy ganiano po parkingu, teraz oglądał, jak tłum nosi ich na rękach.

STERTA PROBLEMÓW
Jeśli futbol to życie, to nie jest koniec tej historii. Po najgorszym końcu świata zawsze jest kolejny dzień. Po największej euforii też trzeba wstać. Awans to dopiero początek. Schalke wraca do elity z kadrą o średniej wieku ponad 26 lat, czyli jedną z najwyższych w lidze. Wielu zawodników było tylko wypożyczonych, co oznacza konieczność wydania pieniędzy na ich wykupienie. Na lepszych warunkach. Zwolnionemu Gramozisowi kontrakt przedłużył się automatycznie o rok, z trzykrotną podwyżką. Wielu z zawodników nie sprawdziło się już w Bundeslidze i niekoniecznie jest to przypadek. Także teraz może się okazać, że tak ważni w tym sezonie Kamiński czy Terodde po awansie nie będą już gwarantować niczego. Wiele meczów Schalke wygrało nie przemyślaną taktyką, lecz siłą woli i indywidualną klasą zawodników, która wśród najlepszych nie będzie już na nikim robiła wrażenia. Problemy finansowe, wraz z awansem, nie znikają. A sam awans był mniej przekonujący, niż niektórzy chcieliby go widzieć: w większości przypadków 62 punkty, które zapewniły Schalke powrót, nie wystarczyłyby do miejsca w czołowej dwójce. Konkurencja też miała mnóstwo problemów. Wreszcie klub nie ma nawet trenera. Bueskens zrobił swoje i znów usuwa się w cień, Schroeder musi znaleźć rozwiązanie docelowe. A to nie jest łatwe. Bo w tym klubie poległ w ostatnich latach każdy. Nawet jeśli później okazywał się całkiem dobrym trenerem.
NIEPOKOJĄCE PRZYKŁADY
Przeciwko Schalke przemawiają też przykłady innych dużych firm, które niedawno przeżywały to samo: na jednym spadku zwykle się nie kończy. Stuttgart w ostatnich ośmiu latach spadał już dwa razy, teraz jest zagrożony po raz trzeci. Kolonia nie zdołała przetrwać w lidze dłużej niż cztery sezony z rzędu. Fortuna Duesseldorf i Hannover 96 wytrzymały dwa lata, Norymberga tylko rok. Ostatnim klubem, który naprawdę może nazwać spadek wypadkiem przy pracy, był SC Freiburg, który właśnie zapewnił sobie siódmy z rzędu sezon w elicie. Ale SC Freiburg to niemiecki synonim stabilności, spokoju, harmonii. Czyli wszystkiego tego, czym Schalke nie jest. Bo gdyby kluby były narodami, akurat Freiburg byłby Szwajcarem.
ZNÓW ŚWIECI SŁOŃCE
Tym wszystkim nie chcą się jednak w Gelsenkirchen przejmować. Nie teraz. Teraz trwa serbskie wesele. Huczą trąbki i puzony, ludzie tańczą, piją rakiję i strzelają w niebo. Nie świętują awansu. To tylko produkt uboczny. Świętują odzyskanie swojego klubu. Na piersiach nie widzą logo Gazpromu, lecz lokalnej firmy z Gelsenkirchen. Na boisku widzą piłkarzy, którzy wiedzą, dla kogo grają. Nazwiska prezesa rady nadzorczej nie znają, bo nie muszą, robi swoje w zaciszu. Nie myślą o Lidze Mistrzów. Są beniaminkiem. Ich Ligą Mistrzów jest Bundesliga. Jej półfinałem derby z Bochum. Finałem z Borussią Dortmund. Pierwszy raz od 2010 roku wszystkie trzy największe kluby regionu zagrają w Bundeslidze. Zagłębie Ruhry nie jest stolicą europejskiego futbolu, ale jakoś tak nagle znów trochę lepiej się tam żyje. Dzień po awansie juniorzy zdobyli mistrzostwo Niemiec U-17. Nad Gelsenkirchen znów świeci słońce. A ostatnie wersy klubowej pieśni o Schalke, które nigdy nie zginie, brzmią jakby mocniej niż zwykle.