Kobik: polski south, dzieci brudnej gleby. Rozmowa z najbardziej niedocenionym polskim raperem

Zobacz również:Hotel Maffija, wypad na Krowodrzę, calcio TUZZY. Topka polskich albumów pierwszego kwartału 2022 roku
image00001.jpg
fot. materiały prasowe

Na krajowej liście najbardziej niedocenionych MC’s, krakowski reprezentant BOR zajmuje miejsce w ścisłej topce. Jaki ma wpływ na hip-hop? Rozmawiamy z Kobikiem przy okazji premiery Soulja Life/Małopolski Stan.

I’m an 80’s baby; uczyniłem rówieśnikom trap przystępnym – nawija Kobik w bonus tracku ze swojego zeszłorocznego albumu Soulja Life / Małopolski Stan, utworze Krawiec, do którego powstał właśnie nowy teledysk. Podobne stwierdzenie w Polsce – która przez lata traktowała południowy rap z mieszanką niechęci i pobłażliwości – brzmi nieco paradoksalnie, bo przeważająca większość hiphopowców urodzonych w latach osiemdziesiątych wychowała się na binarnej opozycji East Coast – West Coast. U nas nie słuchało się wtedy rapu z Południa, bo był zbyt… przaśny i za mało „życiowy”; nie sposób było się z tym utożsamiać. Ludzie woleli Nowy Jork, bo tam rapowali o tym, że pada śnieg, nie ma hajsu i jest ciężko, albo Los Angeles, gdzie świeciło słońce, ale też nie było hajsu i było ciężko – mówi Kobik, siedząc u siebie na balkonie i odpalając towarzyszącego naszej rozmowie jointa.

Szara i chmurna krakowska aura wielu skłoniłaby do puszczenia w podkładzie któregoś klasycznego nagrania ze Wschodniego Wybrzeża, bo przez lata sam poruszałem się głównie po tej binarnej opozycji: gdy przychodziło lato (w mieście), to leciał Ghetto Bird Ice Cube’a, a przez resztę roku Wu-Tang, Mobb Deep i D.I.T.C.

Spora część muzyki z Południa to brutalny, ciężki gangsta rap, ale słychać w nim nieporównywalnie więcej zabawy i blichtru, głupoty bądź naiwności. Mamy za duże koszulki, zmieniamy pasy, jesteśmy najlepsi i popijamy syrop – o tym często mówiły numery, których od małolata słuchałem i świetnie rozumiem, że większość ludzi woli sobie odpalić coś, co im bardziej wprost koresponduje z rzeczywistością, ale ja tak nie miałem. Jak był słoneczny dzień, to nie słuchałem numeru, o tym, że topi się asfalt, tylko o tym, że Slim Thug wyjeżdża właśnie na miasto swoim nowym, dojebanym, candy painted cadillaciem i wszyscy się na niego gapią – kontynuuje krakowski MC, który w 2012 roku wypuścił swój debiutancki krążek, wyprodukowaną w całości przez Lanka Pierwszą taką płytę. Tam rzeczone inspiracje przepuścił przez pryzmat życia na Podgórzu, dorastania w hiphopowej kulturze przełomu milleniów i realiów polskiego rynku rapowego tego czasu. To ona uczyniła rówieśnikom Kobika trap przystępnym, bo cała wprost tętniła południowym klimatem, a jednocześnie w wypełniających ją wersach trudno było znaleźć wspomnianą tu zabawę i blichtr, głupotę bądź naiwność. Na to małopolski raper miał sobie pozwolić dopiero w kolejnych latach, kiedy już południe Polski ochrzcił mianem naszego lokalnego, nadwiślańskiego southu.

Nie patrzę na resztę (ciągle)

Jak byłem nastolatkiem, Jacek „Gołota” Pawłowski był dla mnie ucieleśnieniem deskorolkowego sukcesu, a później został moim kolegą i powiedział mi kiedyś, że: ludzie powinni pamiętać o tym, że te wszystkie współczesne dzieciaki, które tak bezpośrednio odnoszą się do Stanów, są poniekąd twoimi chrześniakami. Bo przed tobą było wielu oryginalnych raperów ale to między innymi ty pokazałeś wszystkim, że można wziąć jakieś rzeczy ze Stanów i zrobić to po swojemu. Kiedy ta bariera wstydu opadła, od razu było czuć, że poziom skoczył. Bo to jest tak, jakby ktoś jeździł na desce i mówił, że nie robi nowych tricków, które robią w Stanach, bo… nie! – cytując słowa człowieka, który przez długie lata był deskorolkową wizytówką Poznania swoje dokonania na polu promocji southside culture podsumowuje Kobik.

I choć pobrzmiewa w tej wypowiedzi tak bardzo rapowe samochwalstwo, to jednocześnie jest to prawda: krakowski MC nie dość bowiem, że jest jednym z pionierów południowego brzmienia w Polsce, to jednocześnie jest też raperem, który przez lata swojej działalności nadał mu swój autorski, lokalny sznyt i zawsze dbał o świadomość swoich słuchaczy. I nie będzie pierdolił mi tu jakiś harcerzyk / Bo znaczy dla mnie tyle, co raperzy bez wiedzy – rapuje K-O-B na swojej zeszłorocznej płycie, w numerze Wbrew sobie, a słowa te mogą służyć za dowód na jego małolacki hiphopowy wychów; dyplom z kultury, która przez długie dekady wiedzę postrzegała jako niepisany piąty element.

Graffiti maluję od dziesiątego roku życia, więc nie zacząłem tego jako nastolatek czy młody dorosły, tylko jako dziecko i… to jest cały mój świat – zaznacza Kobik, który przez długie lata dużo bardziej aktywny był na ścianach i panelach, niż na mikrofonie I wiadomo, że mam rodzinę i „normalnych” znajomych, którzy nie mają z tym światem nic wspólnego, ale… nie jest ich wielu. Całe moje życie zbudowałem na kanwie tej kultury – malowania, rapowania i tego wszystkiego, z czym to jest związane.

I tu wracamy do wspomnianej na początku binarnej opozycji East Coast – West Coast, w której polskie środowisko hiphopowe tkwiło przez cały swój pionierski okres i w pojawiających się w tamtych latach, pierwszych reklamach Cash Money w The Source kultury nie widziało za grosz. Zamiast breakdance’owych figur były tam bowiem prawdziwe helikoptery, zamiast graffiti – słowa wyłożone z diamentów na złotym grillu, a zamiast DJ-a – wielki sub w bagażniku. Otoczeni tym raperzy nie byli więc postrzegani jako reprezentanci tej samej kultury, ba, wielu widziało w nich wręcz zdrajców tej jedynej słusznej, prawdziwej szkoły.

Southside culture tymczasem rządziło się innymi regułami, jednak prawdziwe być może było wręcz dłużej niż wschodnie i zachodnie ośrodki hiphopowe, bo przez długie lata nie cieszyło się przychylnością ogólnokrajowych mediów i branży. Kiedy natomiast Nowy Jork i Los Angeles usłyszały wreszcie, co Południe ma do powiedzenia – do czego w 1995 roku na gali The Source zachęcał André 3000 – i właściwie cały amerykański rynek rapowy stał się w swojej estetyce bardzo southowy, to czteroelementowa kultura interesowała już tylko garstkę fascynatów. Dzisiejszy słuchacze trapu nie mają więc często pojęcia o tym, skąd się cały ten nurt wziął, jak był postrzegany przez rynek czy media i czym było wzmiankowane tu Cash Money; nie wspominając już nawet o tym jakie dyscypliny były przed laty widziane jako składowe hip-hopu. I tu wracamy do Kobika, który mówi, że graffiti żyje równie mocno jak rapem, a pewnie momentami nawet mocniej.

Chcę od siebie więcej (progres)

Po tym jak wydałem „ZERODWANA BOYZ MIXTAPE”, zrobiłem sobie prawie roczną przerwę i to była jedyna przerwa od rapowania w moim życiu. Robiłem w tym czasie jakieś rzeczy związane z muzyką; zbierałem bity, kontaktowałem się z producentami i zapisywałem jakieś barsy, ale nawet na chwilę nie siadłem do mikrofonu. Większość czasu poświęciłem malowaniu i siłą rzeczy to trochę wyparło rap. I choć sama decyzja, żeby tak zrobić była świadoma, to moje życie prywatne postawiło w tym czasie przede mną kilka wyzwań, i ten okres dodatkowo się przedłużył. Uciekłem w malowanie i bardzo sobie ten czas chwalę, bo przez lata żyłem w trybie ciągłego nagrywania i bardzo regularnego wydawania kolejnych krążków, a teraz wróciłem mega zajawiony i głodny – mówi Kobik, który pod koniec zeszłego roku wypuścił piąty album długogrający Soulja Life / Małopolski Stan.

Od poprzedniego, wypuszczonego w 2021 roku BAZARRu dzieli go ledwie dwadzieścia kilka miesięcy, w trakcie których wyszły jeszcze dwa mixtejpy. Ale w przeciwieństwie do wielu tak hucznie dziś omawianych powrotów po ledwie roku, rzeczoną przerwę tu słychać. Mam wrażenie, że spora część polskich raperów ma na siebie jakiś pomysł, od swoich pierwszych wydawnictw jest już „jakaś” i jak osiąga z tym swoim stylem pewien poziom rozpoznawalności, to już w ogóle przestaje kombinować i szukać nowych rozwiązań. Jest trochę przykładów przeczących tej tezie, kilku zawodników, którzy ciągle się rozwijają, ale przeważająca większość tego nie praktykuje. A dla mnie to jest największa zajawka; ten progres, to, żeby coś było lepiej zarapowane, żeby nowa melodia była jeszcze ciekawsza, żeby wciąż tam pojawiały się jakieś świeże patenty; na każdym kroku idzie przecież zrobić coś fajniej, inaczej i mniej sztampowo.

To samo jest w graffiti. Są ludzie, którzy po dwadzieścia lat malują ten sam projekt w różnej kolorystyce, i okej, to jest ich sprawa i rozkmina, ale ja mam inną. Jakbym nie widział po sobie cały czas tego rozwoju, to bym chyba już nie był tym wszystkim tak zajawiony. To jest w tym najlepsze, że możesz coś robić dwie dekady i dalej się w tym zaskakiwać, przeskakiwać samego siebie – z młodzieńczym entuzjazmem wybrzmiewającym w każdym z tych słów mówi Kobik.

To dawno nie są czasy amatorki; to nie przejdzie! Kiedyś weekendy zaczynałem we wtorki, w Ministerstwie. Dziś zapierdalam jakby mi odpięło wrotki, jeszcze więcej, jeszcze więcej! - nawija natomiast w utworze Podpis, a ten ciągły pościg za samorozwojem słychać nie tylko w pasji z jaką gada i rapuje, ale też w tym jak nawija na Soulja Life / Małopolski Stan – ciągłych nowych patentach na składanie ze sobą słów i świeżych melodiach, które podśpiewuje do mikrofonu; w gwizdanym Szeryfie, mruczanym Stormie i niewzruszonym FORTECA FLOW. Tak po prawdzie, to mi nigdy nie chodziło o jakieś poczwórne czy popiątne i to, żeby ktoś tam szukał jakichś ultra krzyżowych rymów – zaznacza K-O-B. Jestem wychowany na amerykańskim rapie i do dziś jest on dla mnie najważniejszym punktem odniesienia. Nauczył mnie między innymi tego, że nie chodzi tylko o to, jak się rymują słowa na końcu wersu, czy tam jeszcze jakieś jedno w środku. ale jak się składają sylaby ogółem, jako całość, jak to płynie i… nie ma na to żadnego wzoru. Język angielski ma swoją specyfikę, ale po polsku też da się to robić. Bo mnie nie interesuje sama treść – ona może być ważna, ale wcale nie musi – dużo bardziej interesuje mnie estetyka.

Mam zdrowe podejście (ziombel)

U nas wciąż jest ta przekimna o tym, że coś ma przekaz, że „prawdziwy” rap niesie jakąś ważną treść i cię czegoś nauczy, a ten drugi tego nie ma i jest chujowy, cały tylko o pieniądzach i furach. A dla mnie to naprawdę nie ma żadnego znaczenia, o czym jest dany numer, o ile ktoś zajebiście rapuje… co też można rozumieć na wiele różnych sposobów. Bo jest całe mnóstwo MC’s, którzy rapują bardzo prosto i wielu się wydaje, że głupio i naiwnie, a u nich to jest skill. Spora część południowego rapu jest właśnie taka – prosta, głupia i naiwna, dumb way. I ja to bardzo lubię, szczególnie, kiedy jest to inteligentnie podane – podejście do tego, co go aktualnie najbardziej zajmuje w kwestii składania słów wykłada Kobik. Bo choć jego wczesna twórczość dużo lepiej wpisywała się w krajowe standardy tego, co jest postrzegane za technicznie poskładaną linijkę, to wraz z kolejnymi płytami wyskillował się nieporównywalnie bardziej i dziś należy do krajowej ekstraklasy melodyjnego, trapowego rapowania.

Moje teksty są naprawdę bardzo proste, ale jestem przekonany, że masa ludzi nie wyłapuje w nich większości rozkminek. Wtedy wychodzi, ilu jest diggerów, takich samych rapowych głów jak ja. Bo to jest rap dla zajwkowiczów, a większość ludzi takimi geekami nie jest i oni wolą linijki, z którymi mogą się utożsamić. Prędzej im się spodoba jak nawiniesz „mama zachorowała” niż „soulja life, małopolski stan”. I okej, mi też się zdarza czasami uzewnętrznić i powiedzieć coś, co jest bliżej człowieka, ale to nie jest mój cel, nigdy nie traktowałem rapu jak spowiednika – stwierdza krakowski raper, w którego numerach wątki autobiograficzne przewijają się zwykle w pojedynczych wersach rzuconych mimochodem w potoku przechwałek i przytyków, przymiotników i przekleństw, przekminionych porównań i przezabawnych barsów jak choćby ten domykający FORTECA FLOW. Po wersie Prawie nie widzę brata pada więc zaraz Nie mam zamiaru ładnie się uśmiechać na wywiadach, gorzkie spostrzeżenia na temat trap-gry poprzedzają dolarki, co trafiają do betoniarki, a polityczne deklaracje są ubierane w formę rapowego follow-upu.

W moich numerach bardzo często, albo może i zawsze pada moja ksywa, K-O-B, BOR albo Zerodwana – wszystkie te voicetagi. I kiedyś, jak siedzieliśmy razem w studiu, Kuba Gedz powiedział mi: „ale Kobi, już wszyscy wiedza, jak ty się nazywasz, nie musisz tego powtarzać w każdym kawałku”. Dosyć zabawne to było, bo pewnie większość raperów, których słuchałem i słucham, rzuca gdzieś co chwilę swoją ksywą; w połowie numerów pojawiają się podobne zbitki słowne, te same wersy i to wszystko wydaje mi się zupełnie normalne; bardzo rapowe – południową kminę kontynuuje Kobik,dotykając tym samym kwestii dla jego ekspresji zupełnie fundamentalnej, ale dla wielu słuchaczy zupełnie niezrozumiałej i często błędnie interpretowanej. Kiedy bowiem pod jego klipami pojawiają się zarzuty o plagiaty i melodie kradzione z amerykańskich numerów… całe southside culture oparte jest na kanwie cytatu. Od dekad wciąż reinterpretowanego cudzego wersu, czyjejś melodii i przez kogo innego zrobionego bitu. Rzeczona metoda twórcza jest zresztą dużo starsza niż rapowe sceny Memphis czy Atlanty, a jej babką jak zwykle jest Jamajka.

Ja nie jestem z tej soundsystemowej kultury, ale na początku mojej drogi trzymałem się blisko z chłopakami, którzy robili dancehall i oni nieustannie nagrywali kolejne wersje tych samych riddimów i śpiewali dokładnie te same melodie co jamajczycy tylko własnymi słowami – związki z krakowską sceną raggamuffinową wspomina Kobik, który część swoich wczesnych nagrań realizował w studiu zawiadywanym przez człowieka znanego jako Lolohi. I tak samo było i jest na południu Stanów, tam bierzesz czyjś numer i robisz z niego swój. Nie sposób policzyć, ile numerów w Houston powstało na tych samych refrenach, tych samych melodiach i tych samych bitach. Taki jest CULTURE i tak to po prostu wygląda. Tam nikomu tego nie musisz tłumaczyć, a tu ktoś mii pizga pod numerami, bo „ukradłem komuś piosenkę”. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadza, co najwyżej mnie trochę śmieszy.

Choć nie musi mi się chcieć w ogóle

Szczerze nie lubię, kiedy producenci pytają o referencje, bo ja nie chcę robić numerów jak ten czy tamten; chcę tylko usłyszeć bit, który akurat mi przypasuje. Nieważne czy on będzie miał trapową perkusję czy drillowy bas, czy będą tam jakieś elementy country czy klimat jak na wczesnej Three 6 Mafii. Wolę dostać coś od producenta i dlatego pracuję zwykle na paczkach, bo wtedy mogę sobie wybrać coś, co mnie zaintryguje. I dlatego też pewnie często pracuję z młodymi beatmakerami, bo nawet jeśli czasem nie potrafią czegoś perfekcyjnie zmiksować, to często mają bardzo świeże pomysły i zwykle też kumają już to całe southowe brzmienie bardzo naturalnie czy wręcz podświadomie, a nie starają się je odtworzyć z referencji 00 zaznacza Kobik, na którego zeszłorocznym albumie pojawiają się bity od wyjadaczy takich jak Worek, Opiat i Iceberg, ale też od szerzej nieznanych producentów podpisujących się ksywami Hypnoz czy $andro.

I jest tu wszystko, o czym krakowski raper przed momentem wspominał - świeże pomysły i southowe brzmienie, trapowe perkusje i drillowe basy, klimat jak na wczesnej Three 6 Mafii i elementy country, w które K-O-B wjechał na Soulja Life / Małopolski Stan jak w pole. I represent the hustlers and the countrytrapers everywhere – nawija w numerze COUNTRYTRAP BOY reprezentant Florydy, Bezz Believe, a trwająca właśnie w Stanach rehabilitacja country w mainstreamie… nie ma większego związku z tym, że Kobik podjął tę utytłaną w błocie rękawicę. Na lata przed tym jak Beyoncé wypuściła TEXAS HOLD’EM, a Lana Del Rey zapowiedziała cały krążek w tej estetyce, na brudnym Południu już przecież trapowe perki podbijały frazy akustycznej gitary, a lokalni banici śpiewali i rapowali o swoim hardym życiu.

Stany Zjednoczone to nie jest tylko Nowy Jork, Los Angeles i pięć innych, dużych miast. To jest przede wszystkim ten countryside, który wybrzmiewa w country. I teraz jak się wszyscy jorgnęli, jakie to robi liczby na streamingach, to wszyscy chcą to robić. Coraz więcej ludzi wskakuje na tę falę, ale ja się staram znajdować tych prawdziwych outlaws, bo też zawsze była to muzyka, w której oni się wyrażali – mówi reprezentant polskiego Południa, a jego zainteresowanie countrytrapem wynika w ogromnym stopniu właśnie z kwestii życiowych a nie czysto estetycznych. Bo ja nie siedzę w knajpach, wolę iść do lasu albo nad wodę. Mnóstwo w tej muzyce jest rzeczy, które są tożsame z tym jak ja myślę o świecie. I nawet jeśli mieszkam w dużym mieście, nie mam traktora pod domem i nie przerzucam siana w stodole – to wychodzę na pole, mówię countryslangiem i jak jadę gdzieś w Polskę, to mi mówią, że śmiesznie gadam albo wręcz, że gadamy jak „wieśniaki”. Ja się nie obrażam, moja mama jest rodowitą Podgórzanką, ale mój ojciec nie jest z dużego miasta. Przyjechał do Krakowa do szkoły, gdy był nastolatkiem, a pochodzi z bardzo małej miejscowości, do której jeździłem regularnie za dzieciaka i znam te realia. Lubię cały ten country lifestyle i choć to ciężkie, pełne dyscypliny życie, to jak kiedyś będę miał syna chciałbym móc zabrać go nad wodę postrzelać do przysłowiowych kaczek.

I choć countrytrap to lifestyle, dziś również jest on trendem muzycznym, który z każdym kolejnym rokiem nabiera rozmachu i kręci coraz większe liczby. A że Polska to nie Warszawa, Kraków i pięć innych, dużych miast, tylko wiejski krajobraz, który dotąd jeszcze nie wybrzmiał tego typu brzmieniem, to Kobik być może znalazł tu niszę, która będzie miała swoich kontynuatorów i znów wyjdzie na to, że uczyni kolejną odmianę trapu przystępną swoim rówieśnikom. Nieustannie śledzę trendy, bo lubię to wszystko co jest dookoła rapu; wręcz uważam, że wypada, bo to jest całkiem spora część tej kultury – zaznacza Kobik przy dopalającym się joincie i choć jego kolejny krążek znów nie robi liczb, które kręci krajowy mainstream, to krakowianin wydaje się być z tym nawet nie pogodzony, tylko zadowolony z tego, że niewzruszenie od lat robi swoje i wciąż zalicza na tym polu progres, a od podobnych mu rapowych głów słyszy często propsy.

Po prostu lubię to robić, a to, że ktoś tego słucha to jest… poboczna sprawa. Wiadomo, że im więcej osób to sprawdza, tym bardziej się cieszę, ale to nie jest najważniejsze. Jestem ze świata graffiti, w którym zawsze miałem wyjebane na to, czy to się komuś podoba czy nie. Nie celuję w słuchacza i nie szukam go na siłę; jeśli kogoś zainteresuje moja muzyka, to zapraszam i jestem bardzo wdzięczny za to, że to docenia, ale nigdy nie zrobię niczego „pod słuchacza”. To ludzie mają jarać się twoją muzyką, a nie ty masz grać to, co oni by chcieli usłyszeć. I tu znów wracamy do tych trendów, którym ja się bacznie przyglądam i biorę z nich to, co mi pasuje, ale jak widzę, że wszyscy idą w którąś stronę, to się wolę zawinąć w przeciwną. Dziś na przykład na ten countryside, nad wodę czy do lasu. Nie chcę stać w „bramie” w dresie Tech Fleece, TN-ach i pozować na drillera, bo nie jestem drillerem. Jestem z Południa, robię graffiti i rap. A za podkreślenie tych słów niech posłuży refren ze Stormu z Ozzym Baby i Młodym Dronem, gdzie na zupełnie osobnym, balearycznym bicie Opiata nawija: Ja nie lubię pucy, chociaż robię wrzuty i music / Katalog mam w chuj duży jak Dron / Choć romiar bluzy jak Storm S / Ja maszeruję jak solider, dziwko to nie procesja / Na każdym bicie, mieszczę się jak 4wB – elegancko / Wysyłamy pocztówę wszystkim, co tak nami gardzą / Mua!

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.