Królestwo za napastnika. Dlaczego tak trudno dziś być dziewiątką światowej klasy

Zobacz również:Wybieramy największych kozaków ligi hiszpańskiej (NASZA JEDENASTKA SEZONU)
Karim Benzema
Colas Buera / pressinphoto / Sipa USA))

Złota Piłka dla Karima Benzemy oznacza, że po raz pierwszy od 18 lat najlepszym piłkarzem świata znów jest środkowy napastnik. Przedstawicieli tego gatunku coraz bardziej jednak na rynku brakuje.

Najpierw był Michael Owen przed Raulem. Potem Ronaldo. A po roku przerwy na Pavla Nedveda wygrał Andrij Szewczenko. Pierwsze lata XXI wieku zwiastowały nadejście stulecia środkowych napastników. Nic wówczas nie wskazywało, że przez kolejnych osiemnaście lat żaden z typowych królów pola karnego nie zostanie uznany za najlepszego piłkarza świata. Dostawali nagrody przede wszystkim trudni do jednoznacznego sklasyfikowania ofensywni magicy reprezentowani przez Lionela Messiego, Cristiano Ronaldo, Kakę czy Ronaldinho. Dostawał środkowy obrońca Fabio Cannavaro i środkowy pomocnik Luka Modrić. Ale klasyczne dziewiątki z rzadka w ostatnich latach kręciły się w okolicach podium plebiscytu. Po 2004 roku wdrapali się na nie tylko Robert Lewandowski i Fernando Torres. W piątce sporadycznie bywali Didier Drogba, Samuel Eto’o, Luis Suarez, Zlatan Ibrahimović czy Radamel Falcao. To dziś już jednak wszystko starsi panowie. Podobnie jak Karim Benzema, który w końcu przełamał 18-letnią niemoc, ale za chwilę skończy 35 lat. Choć brzmi to zaskakująco, pomijając nieliczne wyjątki, napastnicy przestali być gwiazdami tego sportu.

Złota Piłka
New Press/Getty Images

W ostatnich dwóch dekadach w futbolu następowały daleko idące zmiany taktyczne dotyczące przednich formacji. O ile na początku wieku większość drużyn miała jeszcze z przodu duety napastników, o tyle z czasem popularność zaczęły nabierać systemy z jednym wysuniętym piłkarzem albo nawet bez niego. Wymagało to od napastników prezentowania innych cech. Duety z początku wieku często były konstruowane na zasadzie uzupełniania się. Atakujący musieli wnosić cechy w parze, ale nie musieli mieć wszystkich jednocześnie. Wysoki i silny grał z szybkim i przebojowym. Ten ze smykałką do gry kombinacyjnej z takim, który miał instynkt w polu karnym. Najważniejsze było, by nie byli zbyt podobni i by umieli współpracować. I by jeden umiał korzystać z nieuwagi obrońców, gdy akurat zajmowali się tym drugim.

Różne wariacje ustawienia 4-5-1 zaczęły wymagać zupełnie innych cech od piłkarza biegającego z przodu, który nagle przez większość czasu miał obok siebie dwóch rosłych, ściśle pilnujących go stoperów, ale nie miał partnerów. Napastnik co do zasady przestał wtedy służyć tylko do strzelania goli. Miał brać środkowych obrońców rywala na plecy, zdobywać faule na połowie przeciwnika, grać tyłem do bramki, czekając, aż za akcją nadążą zawodnicy z drugiej linii. Albo odgrywać im piłkę, odgrywając rolę ściany. Pod koniec pierwszej dekady tego stulecia napastnicy często przypominali Grzegorza Rasiaka czy Petera Croucha. Wysocy, dobrze grający głową, ale raczej ociężali i mało ruchliwi. Nienadający się, by coś zrobić samemu.

DWIE REWOLUCJE

Aż Pep Guardiola i szkoła niemiecka, reprezentowana przede wszystkim przez Juergena Kloppa, przynieśli dwie rewolucje, które sprawiły, że taki typ napastnika też przestał się nadawać do współczesnego futbolu. Wielka Barcelona z lat 2008-2011 pokazała, że stała obecność piłkarza w polu karnym nie jest niezbędna, a granie wymienną i ruchliwą formacją ofensywną może wprawić rywali w spore zakłopotanie. Z kolei Dortmund Kloppa, a potem bazujący na nim Bayern Juppa Heynckesa, udowodniły, że nie ma współczesnego futbolu bez pressingu. Im wyższego, tym lepiej. A ten z kolei nie mógł funkcjonować z klocowatym odgrywającym z przodu. Potrzeba było mieć tam ludzi zdolnych do natychmiastowego doskakiwania do obrońców, a więc bardzo wydolnych, agresywnych, świadomych taktycznie. Nagle pozycja, na której kiedyś zasadniczo trzeba było umieć jedno — strzelać gole; wszystko inne było przyjemnym dodatkiem — stała się jedną z najbardziej kompleksowych w całej dyscyplinie.

ZAMYKANIE ŚRODKA

Wszystkie taktyczne zmiany, jakie nastąpiły w futbolu, miały jeden zasadniczy efekt – systematycznie ograniczały przestrzeń w świetle bramki. Pojawiły się pojęcia takie jak półprzestrzenie, czyli strefy pomiędzy bocznymi obrońcami a stoperami, mniej więcej na przedłużeniu narożników pola karnego, gdzie trenerzy zaczęli odkrywać miejsce. Albo granie między liniami, czyli takie odrywanie się od defensywy przeciwnika, by znaleźć się pomiędzy jego strefą obrony a pomocy, w martwym polu, gdzie można zyskać trochę swobody. Zaczęli się pojawiać fałszywi skrzydłowi, czyli rozgrywający, ale ustawieni na bokach. Albo cofnięci rozgrywający, operujący tam, gdzie rywal zwykle atakuje z mniejszą zaciekłością. Stoperzy rozpoczynający ataki. Bramkarze dobrze grający nogami. No i boczni obrońcy w roli rozgrywających. Wszystko to odpowiedzi na coraz większe zagęszczanie środkowej strefy i zwłaszcza pola karnego, do czego przyczynił się też powrót ustawienia z trójką środkowych obrońców.

NAPASTNIK 3 W 1

Już kiedy Guardiola podbijał świat z Barceloną, wieszczono, że środkowi napastnicy wymrą. Tak się jednak nie stało. Okazało się, że ludzie, którzy w tym tłoku, w tej naparzance ze środkowymi obrońcami, tak obarczeni zakładaniem pressingu i uczestnictwem w grze kombinacyjnej, są jakoś w stanie strzelać gole w hurtowych ilościach, są jeszcze bardziej pożądani niż wcześniej. Ale też coraz trudniej było znaleźć kogoś, kto łączyłby wszystkie cechy. Dzisiejszy napastnik musi być twardo stojącym na nogach atletą, którego nie powali nawet rozpędzony stoper. Powinien mieć przynajmniej 185 centymetrów wzrostu, a najlepiej około 190. Jednak musi się przy tym wykazywać szybkością, by umiał ruszyć do błyskawicznego ataku i wygrać pojedynki z coraz szybszymi stoperami. Powinien mieć zmysł do gry kombinacyjnej, bo dziś wszystkie zespoły z najwyższej półki muszą umieć prowadzić grę, nawet jeśli ich trenerzy, jak Klopp czy Diego Simeone, wdrapywali się na szczyt inaczej. No i powinien mieć w polu karnym instynkt Thomasa Muellera albo Filippo Inzaghiego. Erling Haaland jest takim fenomenem także dlatego, że wielu podobnych do niego na horyzoncie nie widać. Kiedyś, by drużyna miała z przodu wnoszone przez niego atuty, trzeba było trzech różnych piłkarzy. On jest napastnikiem typu 3 w 1.

Erling Haaland - Manchester City
Fot. Matt McNulty/Manchester City FC via Getty Images

DALEKO OD TOPU

Spośród trzydziestu zawodników nominowanych do tegorocznej Złotej Piłki, siedmiu można określić jako typowe dziewiątki. Mniej niż 25 lat ma tylko trzech z nich – Haaland, Dusan Vlahović z Juventusu i Darwin Nunez z Liverpoolu. To piłkarze warci po około stu milionów euro, bo do tego stopnia rzadcy. Poza nimi, oraz naturalnie Lewandowskim, Benzemą i jeszcze Harrym Kanem, trudno dziś znaleźć na tej pozycji piłkarzy, którzy w zgodnej opinii nadawaliby się do każdego z najsilniejszych klubów świata. Sebastien Haller, czwarty, według plebiscytu napastnik świata, ma 28 lat i jest piłkarzem Borussii Dortmund, po tym, jak występował w Ajaksie Amsterdam, West Hamie i Eintrachcie Frankfurt. To wszystko kluby dobre, ale niebędące naturalnymi kandydatami do założenia ewentualnej Superligi. Na liście dziesięciu najwyżej wycenianych w tej chwili napastników świata według transfermarkt.de można jeszcze znaleźć choćby Victora Osimhena z Napoli, Gabriela Jesusa z Arsenalu, który jednak w Manchesterze City w najważniejszych meczach nie zawsze był pierwszym wyborem, Richarlisona z Tottenhamu, Arnauta Danjumę z Villarrealu, Romelu Lukaku z Interu czy Alexandra Isaka z Newcastle. Każdy z nich niewątpliwie jest świetnym fachowcem. Ale jednak żaden nie gra w klubach bijących się o wygraną w Lidze Mistrzów. Lukaku próbowano kilkakrotnie do takich dopasować. Nigdy do końca się nie udało.

PROBLEMATYCZNE ŻĄDANIE MBAPPE

Skalę problemu pokazała ostatnia chryja wokół Kyliana Mbappe, który nie ma ochoty grać na środku ataku, uważając, że najbardziej jego atuty można by wyeksponować, gdyby miał u boku typową dziewiątkę w rodzaju Olivera Giroud. Dlatego ponoć chciał (żądał?), by Paris Saint-Germain sprowadziło w lecie Lewandowskiego. Lewandowski jednak jest jeden. A chciał go Bayern, chciała Barcelona i do tego jeszcze PSG. Superklubów jest dziś więcej niż napastników godnych superklubów. Więc trwają o nich nieustanne gwiezdne wojny. Ci, którzy takich dostaną, trzymają się ich rękami i nogami. PSG może mieć wszystkie pieniądze świata, ale w kwestii spełnienia akurat tej prośby Mbappe, miało w lecie związane ręce.

TRWANIE PRZY WIELKICH

W dawnych czasach Bayern miał zwyczaj kupować sobie do ataku nową gwiazdę co dwa-trzy lata. Lewandowskiego trzymał osiem i chętnie trzymałby dłużej, bo widział, że na rynku piłkarzy spełniających tak rygorystyczne wymogi gry na tej pozycji, jest bardzo niewielu. Karim Benzema, mimo że Real Madryt interesuje się każdym dobrym piłkarzem na planecie, trwa w ataku Królewskich od trzynastu lat. Tottenham nie dał sobie wyrwać Kane’a za żadne skarby. Ci, którzy zostają z pustymi rękami, grają bez typowej dziewiątki, jak przez lata Liverpool, Manchester City, Chelsea, Barcelona po odejściu Suareza czy PSG po rozstaniu z Edinsonem Cavanim. Albo obniżają standardy, wpuszczając do ataku kogoś teoretycznie nieuznawanego za piłkarza z samej góry, ale jednak wnoszącego do drużyny brakujące cechy, jak ostatnio Eric-Maxim Choupo-Moting w Bayernie, Anthony Modeste w Dortmundzie, Arkadiusz Milik w Juventusie czy do niedawna Luuk De Jong w Barcelonie. Starzy mistrzowie tego zawodu, jak Edin Dżeko czy Zlatan Ibrahimović, wciąż znajdują zatrudnienie w klubach z poziomu Ligi Mistrzów, bo młodych Dżeko i Ibrahimoviciów jest tak niewielu, że kosztują bimbaliony.

WYSYCHAJĄCE ŹRÓDEŁKA WIELKICH NACJI

Doprowadza to do zaskakujących sytuacji. Liderem strzelców Bundesligi jest Niklas Fuellkrug, 29-letni środkowy napastnik, który więcej występów niż w najwyższej lidze, zaliczył na jej zapleczu. Na mundial Niemcy, tradycyjna nacja wielkich napastników, już po raz kolejny pojadą pewnie bez typowego snajpera, bo na horyzoncie nie widać nikogo odpowiadającego ich ambicjom. Włosi, którzy też zawsze słynęli ze świetnych królów pola karnego, mistrzostwo Europy zdobyli z Ciro Immobile i Andreą Belottim, uznanymi przez świat wielkiego futbolu klubowego za niewystarczająco dobrych. Holendrzy też nie mają następców Patricka Kluiverta i Ruuda Van Nistelrooya. Hiszpanie do gry w ataku zapraszają Gerarda Moreno z Villarrealu, Borję Iglesiasa z Betisu czy Alvaro Moratę, zawodników dobrych, pożytecznych, ale odległych od klasy światowej. Belgowie grają z Lukaku, który w Lidze Mistrzów nigdy nie przebrnął ćwierćfinału. Argentyńczycy wychowują wielu świetnych piłkarzy ofensywnych, jednak nawet Lautaro Martinez zdecydowanie potrzebuje większego i silniejszego napastnika obok siebie. A Brazylijczycy, choć mają Jesusa, Firmino, czy Richarlisona, prawdziwe gwiazdy futbolu wystawiają raczej obok nich.

Darwin Nunez - Liverpool
Fot. Nick Taylor/Liverpool FC via Getty Images

URUGWAJSKA TAŚMA

Nawet obrzydliwie bogata w talent Francja po mistrzostwo świata sięgnęła z niepasującym do gwiazdozbioru Oliverem Giroud, który nigdy nie był globalną gwiazdą. Benzema będzie pasował bardziej. Ale obaj mają już po 35-36 lat. Didier Deschamps zwykle nie powołuje piłkarzy z pułapów Eintrachtu Frankfurt, lecz w poszukiwaniach ich następców zabrnął aż tam, zapraszając do kadry Randala Kolo Muaniego. 23-latek to nadzieja francuskiego ataku, ale na razie piłkarz odległy od światowego topu. Z tradycyjnych taśm produkujących napastników nie zacina się chyba tylko ta urugwajska, która po pokoleniu Forlana, Suareza i Cavaniego, w miarę płynnie wypluła Nuneza. Polska jest więc jednym z nielicznych krajów, które w ataku mają kłopot bogactwa. Większość ma tam po prostu kłopot.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Komentarze 0