Przekrój siatkarskiego wirtuoza. Opowieść o człowieku w ciele Luciano De Cecco (WYWIAD)

Zobacz również:Nowe oblicze dawnej potęgi. Modena i jej nabytki klasy premium
Luciano De Cecco grafika siatkówka
Graf. Hubert Żuber

W świecie siatkówki znany jest jako jeden z najlepszych kreatorów gry. Z turnieju olimpijskiego w Tokio wyjechał z brązowym medalem, a także wyróżnieniem dla najlepszego rozgrywającego. Sam jednak mówi, że w karierze więcej przegrał niż wygrał, a jako reprezentant Polski cieszyłby się znacznie większą popularnością. Luciano De Cecco, gwiazda reprezentacji Argentyny i Cucine Lube Civitanova w specjalnym wywiadzie dla newonce.sport opowiada o siatkarskich sukcesach, ale także życiowych wyrzeczeniach.

Dlaczego w Argentynie siatkówka przegrywa z hokejem na trawie? Czemu igrzyska w Tokio przypominały survival? Czy można w cztery lata nadrobić piętnaście i jak piosenka Michaela Buble wpłynęła na jego życie? Jeden z najlepszych siatkarzy świata na swojej pozycji dzieli się sportowymi i pozasportowymi przemyśleniami.

*****

Michał Winiarczyk: Rozegranie to…?

Luciano De Cecco: Najnudniejsza pozycja dla młodego adepta siatkówki. Gdy koledzy skaczą i atakują, ty często stoisz na uboczu i odbijasz piłkę o ścianę. Potrzebujesz bardzo dużo czasu na pojęcie tajników gry. To jednak wdzięczna robota, bo doskonale widzisz jak zagrania wpływają na punkty dla zespołu. Sprawiasz, że zawodnicy obok ciebie prezentują się lepiej.

W piłce nożnej mówi się, że kilku zawodników nosi na boisku pianino dla jednego zawodnika, przeważnie środkowego pomocnika, który kreuje grę. W siatkówce tym maestro jest rozgrywający?

Tak, ale przy kreowaniu akcji w siatkówce podział obowiązków dzieli się po równo. Oczywiście, to ja decyduję gdzie i jakim tempem poleci druga piłka, ale to od trzeciego odbicia zależy powodzenie akcji, a co za tym idzie zdobycie punktu i sukces zespołu. Tutaj bezpośredni wpływ mają już koledzy.

Łatwiej jest dostosować się rozgrywającemu do gry zespołu czy kolegom do preferencji rozgrywającego?

To trudna sytuacja. Wychodzę z założenia, że rozwijam się wraz z zespołem. W idealnym założeniu chciałbym, by koledzy zawsze grali wedle mojej wizji, ale ponad wszystko stawiam dobro drużyny. Jeśli widzę, że mój system nie pasuje kolegom, że preferują inne piłki w stylu, do którego nie jestem przyzwyczajony, to robię wszystko, aby jak najbardziej im podpasować. Drużyna zawsze jest ważniejsza ode mnie. Staram się uczyć i rozwijać w różnych sytuacjach i drużynach, mając obok różnych zawodników. Dzięki temu mogę sprawić, że gra dla partnerów stanie się prostsza i dostaną piłkę, która bez problemu przyniesie po chwili punkt.

Jakim byłeś koszykarzem?

Myślę, że całkiem dobrym. Lubiłem mieć przy sobie piłkę. W pewnym momencie trenowałem jednocześnie koszykówkę i siatkówkę. Miałem około piętnastu lat, gdy tata, przed laty świetny argentyński koszykarz, zapytał się, na którą dyscyplinę chcę postawić. Wybrałem volley. Początkowo – tak jak mówiłem na początku rozmowy – uważałem grę rozgrywającego za najnudniejszą w całej siatkówce. Chciałem atakować, bo oglądając telewizję, podobnie jak koledzy imponował mi Marcos Milinkovic. Byłem nastolatkiem mierzącym ponad 180 centymetrów wzrostu. Potrafiłem skakać i atakować, lecz ówczesny trener widział mnie na rozegraniu. Uważał, że mogę stać się drugim Lloyem Ballem. Wysłał mnie do starszej grupy. Tam radziłem sobie bardzo dobrze, więc uznałem, że chyba mogę zostać już na tej pozycji.

Nimir Abdel-Aziz, który dawniej grał na rozegraniu, opowiadał mi, że wolał zdobyć punkt po ataku niż wystawić świetną piłkę.

(De Cecco śmieje się – przyp. M.W)

U mnie na szczęście tak nie było. Gdy zostałem pełnoprawnym rozgrywającym, to cieszyłem się z każdej udanej akcji kolegów. A gdy jeszcze udało się zagrać piłkę w fajny sposób, to czerpałem dodatkową radość. W sumie to nawet fajne w grze na rozegraniu, że jesteśmy chyba najbardziej zaskakującą pozycją na boisku. Potrafimy kiwką zdobyć punkt wtedy, gdy nikt się tego nie spodziewa. Niemniej precyzyjne zagranie jest na mojej pozycji równie cenne co blok lub as serwisowy.

Twoja kariera siatkarska szybko się rozwinęła. Jako osiemnastolatek znalazłeś się w kadrze na mistrzostwa świata 2006. Słyszałem historię, że ćwiczyłeś z kadrą B na boisku obok głównego zespołu, gdy dowiedziałeś się, że trafiasz do kadry A.

Ówczesny trener Jon Uriarte preferował podział reprezentacji na drużynę A i B. W pierwszej miałeś Milinkovicia, Pablo Meanę czy Gastona Gianiego – najlepszych i najbardziej doświadczonych siatkarzy. W drugiej znajdowała się młodzież, debiutanci i ci znajdujący się o krok od zespołu A. W trakcie przygotowań maksymalnie dwa razy w tygodniu zdarzało się, że drużyna B dostawała szansę treningów z drużyną A. Przeważnie trenowaliśmy jednak w oddzielnych częściach hali.

Pewnego razu usłyszałem swoje imię. Pomyślałem, że ktoś robi ze mnie jaja. Miałem za sobą raptem jeden trening z zespołem B, więc jakim cudem miałem oczekiwać szybkiego awansu? Okazało się, że to nie żarty. Trafiłem na pierwszy trening do głównej drużyny i zostałem na stałe. Po paru miesiącach dostałem szansę debiutu w meczach towarzyskich. Kilkanaście dni później ujrzałem swoje nazwisko w szerokiej kadrze na Ligę Światowej. Byłem potężnie zdziwiony, bo w młodym wieku trafiłem do dużej siatkówki.

Bałeś się?

Drużyna bez problemu mnie zaakceptowała i wspierała. Mieliśmy dobrą Ligę Światową. W pewnym momencie wygraliśmy bodajże sześć spotkań z rzędu. Gdy jednak przyszły mistrzostwa świata, to prezentowaliśmy się słabo. Porażka z Portoryko na początek mocno podcięła nam skrzydła. Zapamiętam jednak dobrze ten turniej, bo to przecież pierwsze kroki w dorosłej reprezentacji.

Jak wspominasz wyjazd z ojczyzny za grą? Miałeś epizod w Montichiari, ale tak naprawdę dłuższa gra poza kontynentem zaczęła się w Latinie i Kalingradzie.

Dla mnie wyjazd z domu jawił się jako coś normalnego. Tata grał w argentyńskiej ekstraklasie. Zdarzało się, że podróżowaliśmy wraz z nim po kraju. Dopiero później, gdy siostra podrosła, osiedliśmy się w jednym mieście, Santa Fe. Dzięki karierze ojca zrozumiałem, że wyjazdy to część podążania za marzeniami. Wiedziałem, że moim jest gra na najwyższym możliwym poziomie. Pamiętam, jak w 2007 roku dostałem ofertę z Montichiari. Mówię tacie, że dostałem propozycję z Włoch.

Wiesz w ogóle co to za zespół?

Nie interesuje mnie to. Jadę do Włoch, do najlepszej ligi świata – odpowiedziałem pewny siebie.

Do Argentyny wróciłem tylko raz – na sezon 2010/11. Później znów wyjechałem do Włoch i tak od jedenastu lat gram już w Serie A.

W którym klubie po raz pierwszy zdałeś sobie sprawę, że możesz jak równy z równym rywalizować z najlepszymi siatkarzami ligi włoskiej?

Postawię na Piacenzę. Byłem po sezonie w Monzie. Zadzwonili do mnie ze świetnym planem zespołu. Trafiłem do drużyny z Robertlandym Simonem, Samuele Papim czy Hristo Zlatanovem. Do doświadczonych zawodników dodali również młodych jak Luca Vettori czy Maxwell Holt. Wiedziałem, że to świetna okazja do rozwoju i walki o trofea. To tutaj wygrałem pierwszy puchar Włoch, a także wystąpiłem w finałach Serie A. Gra w Piacenzie, a właściwie wysoki poziom rywalizacji zmusił mnie do zmian w stylu gry. Zacząłem poruszać się szybciej i grać jeszcze lepsze piłki, bo w najważniejszych spotkaniach co rusz naprzeciwko mnie stawały gwiazdy światowej siatkówki.

Ile jest w tobie Włocha, jeśli mowa o umiejętnościach siatkarskich? Grasz tu przecież przeszło dekadę.

Cały czas drzemie we mnie siatkarz z Ameryki Południowej. Z Włocha mam tyle, że mówię po włosku (śmiech). Volley w Italii jest bardzo techniczny. Wydaje mi się, że jestem dobrym technikiem, ale to w sumie zasługa trenerów w Argentynie. Poza tym widać, że ludzie żyją tu siatkówką. Podobnie zresztą jest w Polsce czy Brazylii.

Serie A to najlepsza liga świata?

Z pewnością czołowa. Grałem w Rosji i we Włoszech. Nie miałem okazji do występów w PlusLidze. Podejrzewam, że byłoby to ciekawe wyzwanie, ale dziś jestem już stary i nie wiem, czy istniałaby jeszcze możliwość, bym tu zagrał. Jeśli chodzi o prestiż, gdy dzwoni agent i mówi, że masz ofertę z Polski, Włoch albo Brazylii, to możesz czuć się szczęśliwy.

W Rosji grałem dawno temu. Wtedy w Superlidze występowali Ball, Clayton Stanley czy Jochen Schops – naprawdę dobrzy obcokrajowcy. Pamiętam, że liga była mocno wyczerpująca fizycznie i mentalnie. Gdy stawałem naprzeciw czołowym zawodnikom, to sporo się uczyłem. Nie było zbyt wiele szans na pomyłki, bo każdą z nich od razu wykorzystywali.

Jak jesteś solidnym Holendrem czy Słoweńcem to pomimo słabej ligi możesz szybko wyjechać a to do Francji, a to do Niemiec albo od razu do Włoch czy Polski. Jeśli jesteś utalentowanym Argentyńczykiem to gdzie wyjedziesz? Mamy zdecydowanie trudniejszą drogę do wykonania pierwszych kroków w dorosłej siatkówce.

Argentyna produkuje dobrych siatkarzy do czołowych lig świata, choć rodzime rozgrywki nie stoją na wysokim poziomie.

Ten sport w naszym kraju nie ma ani pieniędzy, ani popularności. Podejrzewam, że gdybyśmy ułożyli ranking, to siatkówka znalazłaby się w drugiej dziesiątce sportów w Argentynie. Masz masę dyscyplin stojących na znacznie lepszym poziomie niż siatka – piłka nożna, koszykówka, boks, hokej na trawie…

Hokej na trawie?

To naprawdę popularny sport, który jest licznie uprawiany w szkołach. Panuje duża moda, bo reprezentacja mężczyzn zdobyła mistrzostwo olimpijskie w Rio de Janeiro, a w ubiegłym roku panie przywiozły z Tokio srebro. Do tego mogę jeszcze dorzucić rugby i wiele innych dyscyplin. One wypierają z mainstreamu siatkówkę, która staje się dyscypliną niszową. Mała popularność i średnia sytuacja ekonomiczna w kraju sprawiają, że rozgrywki ligowe stoją na kiepskim poziomie. Historia argentyńskich zawodników od lat wygląda podobnie. Każdy, kto prezentuje się w miarę dobrze i myśli o poważnej grze prędzej czy później wyjeżdża do Europy. Tu styka się z profesjonalną organizacją, w której może poprawić umiejętności. Później przychodzi lato i grupka kilkunastu zawodników z różnych lig zjeżdża się w jedno miejsce, by walczyć jako zespół narodowy. Dzięki temu jesteśmy w stanie rywalizować jako Argentyna w światowych rozgrywkach.

W Polsce czy we Włoszech masz dobre ligi i reprezentacje. Na igrzyskach olimpijskich to jednak wy zdobyliście medal, a nie oni.

Polska, Włochy, ale też Argentyna czy na przykład Słowenia produkują wiele talentów. Problem się rodzi wtedy, gdy młody zawodnik musi wejść do poważnej gry na seniorskim poziomie. Wydaje mi się, że brakuje osób, które mogłyby pomóc prosperującym zawodnikom w podejmowaniu dobrych decyzji sportowych przynajmniej na początku. Jak jesteś solidnym Holendrem czy Słoweńcem to pomimo słabej ligi możesz szybko wyjechać a to do Francji, a to do Niemiec albo od razu do Włoch czy Polski. Jeśli jesteś utalentowanym Argentyńczykiem to gdzie wyjedziesz? (śmiech) Mamy zdecydowanie trudniejszą drogę do wykonania pierwszych kroków w dorosłej siatkówce. Jeśli z tym sobie poradzimy, to na gruncie reprezentacyjnym nie widzę żadnych kompleksów.

Włosi mieli na igrzyskach dobry zespół z Juantoreną, Michieletto, Giannellim, Zajcewem, Anzanim, Colacim, Galassim. Wymieniam tu zawodników, którzy w Serie A byli lub są wciąż gwiazdami, czołowymi postaciami. Spójrzmy na Polskę. Wasza reprezentacja miała najlepszy skład do wygrania złota spośród wszystkich uczestników. Patrząc na nazwiska, wiele osób stawiało was w roli faworytów. Nie wiem jednak, czy można mieć duże pretensje, gdy trafiliście na Francję, która grała rewelacyjny turniej.

Luciano De Cecco Argentyna siatkówka
Fot. Toru Hanai/Getty Images

Medal olimpijski zmienił coś w twoim życiu?

Nie, bo siatkówka w Argentynie nie ma siły przebicia. Gdybym zdobył medal dla Polski, być może stałbym się popularny niczym wasi najsłynniejsi artyści. W ojczyźnie nasz brąz mało kogo interesował. Ten medal jest bardziej nagrodą dla nas samych za lata poświęceń. Nie będę ukrywał, człowiek cieszy się gdy słyszy opowieści, że dzieci chcą trenować siatkówkę po naszym sukcesie, nawet jeśli mówimy tu o małych liczbach. To piękny prezent za walkę. Mam nadzieję, że siatkówka zacznie wchodzić coraz mocniej do szkół, ale to bardzo powolny proces. Poza tym społecznym aspektem nie widzę wpływu sukcesu z Tokio na mnie czy argentyńską siatkówkę.

Istnieje choć cień szansy, że argentyńscy siatkarze tacy jak ty czy Facundo Conte dorównają popularnością koszykarzom pokroju Facundo Campazzo? O piłkarzach nawet nie chcę wspominać.

Podałeś nazwisko zawodnika NBA, a ta liga jest ogólnie popularna w naszym kraju. Dodatkowo Campazzo rywalizował z takimi postaciami jak LeBron James – ikonami świata sportu. To sprawia, że człowiek już chętnie włączy mecz, bo wie, że rodak powalczy z największymi gwiazdami koszykówki. Zderzmy to z sytuacją, w której to panowie Conte czy De Cecco grają w Polsce albo we Włoszech przeciwko najlepszym siatkarzom świata. Wiesz kogo to interesuje w Argentynie? Nikogo. Żadna telewizja nie transmituje naszych spotkań. Inaczej wygląda stan w Polsce. Widzę jak u was patrzy się na mistrzów świata z 2014 i 2018 roku. Siatkarze cieszą się tu ogromną popularnością. Brak medalu olimpijskiego tego nie zmieni.

Czyli nie uważasz się za popularną osobę w Argentynie?

W żadnym wypadku. Nie mam podstaw, aby tak myśleć.

Patrzę na twoje ramię i widzę symbol olimpijski oraz napis „Tokyo”. Jak wielką sentymentalną wartość ma dla ciebie sukces z 2021 roku?

(De Cecco wskazuje palcem na tatuaż – przyp. M.W)

To symbol piętnastu lat gry w reprezentacji nie dla pieniędzy, wyłącznie z miłości do kraju, którego flagę dumnie noszę na koszulce. Tatuaż pokazuje też drogę, jaką musiałem przejść, by móc cieszyć się z medalu – liczne zgrupowania od reprezentacji juniorskich po seniorskie. Z wieloma kolegami z dzisiejszej kadry znam się od kilkunastu lat. Tworzyliśmy wspólnie grupy kilkunastu osób na zgrupowaniach. Przed oczami mam tysiące godzin spędzonych w hali i skrupulatną, ciężką pracę. Jestem z siatkówką związany przez ponad połowę życia. Dojście do wysokiego poziomu i utrzymanie się za nim stanowiło ogromnie trudne zadanie. Jestem szczęśliwy, że po latach otrzymałem wspaniały prezent w postaci brązowego medalu.

Mówisz o piętnastu latach gry w kadrze, w której nie ma wielkich funduszy. Nie miałeś nigdy poczucia żalu, że nie dba się o was tak jak w przypadku siatkarzy innych reprezentacji?

Myślę, że nie, bo wiem, że słabe finansowanie wynika z sytuacji ekonomicznej kraju, a nie z jakiejś ogromnej niegospodarności. Poza tym, gdy przychodził sezon reprezentacyjny, w ogóle nie myślałem o pieniądzach. Oczywiście, zderzając naszą sytuację z możliwościami Polaków czy Brazylijczyków, wyglądamy średnio. Wy możecie sobie pozwolić na to, by zawodnikami opiekował się sztab złożony z kilkunastu osób, a także by podróżować i mieszkać w komfortowych warunkach. Przy naszej kadrze pracuje tyle osób, na ile stać związek i na ile potrzebujemy do normalnej rywalizacji. Koniec końców wszystko jest weryfikowane na boisko. Na nim nie ma znaczenia liczebność sztabów. To gra sześciu na sześciu, w której każdy ma równe szanse.

Kiedy zdałeś sobie sprawę, że na igrzyska w Tokio stworzyliście solidny zespół?

Sądzę, że każdy z nas, dwunastu reprezentantów, zagrał najlepsze dwa tygodnie w życiu. Wszyscy trafiliśmy ze szczytową formą akurat na turniej olimpijski. Byliśmy świetnie przygotowani technicznie, fizycznie oraz mentalnie. Stworzyła się świetna paczka ludzi, która mocno się ze sobą związała na boisku, ale też poza nim. Traktowaliśmy każdy mecz jak oddzielną szansę na sukces. Każde zwycięstwo kreowało kolejną szansę – i tak w kółko aż do meczu o trzecie miejsce.

Straciłem wiele z życia prywatnego poprzez ciągłe zadręczanie się siatkarskimi myślami. Nadal pozostaję w stu procentach profesjonalistą podczas treningów, analiz wideo, spotkań czy wywiadów, ale po zakończeniu roboty zdejmuje z siebie maskę Luciano-sportowca, a przybieram tę należącą do Luciano-zwykłego człowieka.

Parę miesięcy temu rozmawiałem z Cesarem Hernandezem Gonzalezem, członkiem sztabu reprezentacji Korei Południowej, która w turnieju olimpijskim pań zajęła czwarte miejsce. Mówił mi, że kluczem do sukcesu był fakt, że nikt od nich nie oczekiwał dużego wyniku, przez co cały czas byli „underdogami”. Zastanawiam się, czy podobnie nie było z waszą drużyną.

Przypomnij sobie naszą grupę. Stany Zjednoczone – brązowi medaliści igrzysk w Rio, Brazylia – mistrzowie olimpijscy z Rio, Rosjanie – mistrzowie olimpijscy z Londynu. Do tego silna Francja, Tunezja i my. Bądź ze mną szczery, kogo obstawiałeś, że nie wyjdzie z grupy?

Nie będę kłamał – Argentynę i Tunezję.

Nawet się na ciebie nie gniewam (śmiech). Wiem, że takie były realia. Trudno mi określać wejście do fazy pucharowej mianem awansu. To był istny survival w najtrudniejszej grupie igrzysk w historii. Gdy wygraliśmy w ostatnim meczu w grupie z USA 3:0, to poczuliśmy, że jesteśmy w stanie walczyć z najlepszymi. Już wcześniejsze mecze w grupie pokazały nam, że reszta rywali to nie superherosi, choć pierwszy mecz z Brazylią był sporą nauczką, bo prowadziliśmy 2:0, a ostatecznie przegraliśmy 2:3. W fazie pucharowej wychodziliśmy już z założenia, że wszystko jest możliwe.

Vital Heynen mówił po igrzyskach, że trudniejsza grupa lepiej wpływała na reprezentację niż ta łatwiejsza, w której znajdowała się Polska. Laurent Tillie w rozmowie ze mną przychylił się do jego opinii. A jak ty uważasz?

Nie wiem, co o tym sądzić. W grupie A znajdowali się również Włosi, nasi rywale w ćwierćfinale. Przecież oni w teorii powinni nas z łatwością pokonać. Porównujesz sobie przed meczem Włochy z Argentyną i myślisz: „przecież z takimi siatkarzami Włosi muszą to wygrać”. Nie możesz jednak tego samego powiedzieć o starciu Polska-Francja, bo obie reprezentacje to świetne, europejskie zespoły. Może wygrać Polska? Tak. Może wygrać Francja? Tak. W przeciwieństwie do naszego ćwierćfinałowego starcia, w waszym nie było aż tak wielkiej dysproporcji szans przed pierwszą piłką, nawet jeśli Francuzi przystępowali z czwartego miejsca w grupie. Ale czy porażka Polaków ma jakiś związek z łatwiejszą grupą? Szczerze? Ja w niej nie grałem, więc trudno mi się wypowiadać.

Potrafisz przedstawić emocje, jakie towarzyszyły ci po ostatniej piłce meczu o brąz?

To niemożliwe do opisania (śmiech). Zadałeś trudne pytanie, bo dotyczące unikatowego przeżycia, które prawdopodobnie już się nie powtórzy. Mówimy tu o retrospekcji lat kariery w reprezentacji – wspólnych treningach, analizach oraz wyrzeczeniach, które każdy z nas musiał podjąć. To też każdy mecz – od towarzyskiego, przez rozgrywki kontynentalne skończywszy na Lidze Światowej czy mistrzostwach świata. Latami marzysz o tym, aby zaprowadzić zespół na podium. Gdy to się w końcu ziści, wchodzisz i otrzymujesz medal, to czujesz się niesamowicie. Szkoda, że ten moment jest tak krótki (śmiech).

Wspominasz o poświęceniach. Na swoim blogu napisałeś: „Był czas, kiedy przez 24 godziny na dobę myślałem o siatkówce”.

Na szczęście ten etap jest już za mną. Przestałem nałogowo myśleć o siatkówce w okolicach 2017, 2018 roku. To nie było łatwe zadanie. Musiałem sprawić, by głowa po przyjściu do domu nie myślała o tym, co robiła dwie, trzy godziny wcześniej. Wcześniej przychodziłem, widziałem się z bliskimi i zamiast skupiać się na nich, to analizowałem wszystko, co dotyczyło treningów i meczów. Udało mi się poskromić overthinking. Zrozumiałem, że owszem siatkówka to spora część mojego życia, ale nadal mówimy tylko o jego części. Mam też rodzinę, która znaczy dla mnie jeszcze więcej.

Podejrzewam, że w środowisku znajdziesz zawodników zakręconych na punkcie volleya 24 godziny na dobę, którzy normalnie z tym funkcjonują. Znajdziesz też gości, których rozważania sprowadzają się do minimum. Ja z kolei patrzę na siebie i swoje dobro. Gdy toczy się trening albo udzielam wywiadu, wtedy zadajesz mi pytanie siatkarskie, a ja udzielam siatkarskiej odpowiedzi – proste. W życiu prywatnym unikam teraz tych tematów. Straciłem wiele z życia prywatnego poprzez ciągłe zadręczanie się siatkarskimi myślami. Nadal pozostaję w stu procentach profesjonalistą podczas treningów, analiz wideo, spotkań czy wywiadów, ale po zakończeniu roboty zdejmuje z siebie maskę Luciano-sportowca, a przybieram tę należącą do Luciano-zwykłego człowieka.

Luciano-siaktkarz, a Luciano-człowiek to różne osoby?

Pod względem charakteru nie. Różnica tkwi w tym, że oddzieliłem życie zawodowe od prywatnego. Mogę powiedzieć, że dziś mam znacznie „normalniejsze” życie niż wtedy, gdy byłem młody. Śpię normalnie, funkcjonuję normalnie w klubie, w kadrze, sprawdzam na telefonie plan dnia, analizuję poprzednie mecze i statystyki, ale po tym staję się zwykłym człowiekiem. Staram się nadrobić coś z poprzednich lat, a także cieszyć się obecnymi i nadchodzącymi czasami.

Mam też inny cytat z twojego bloga: „Nawet jeśli jesteś elitarnym zawodnikiem, w sporcie zawsze więcej przegrasz niż wygrasz”.

Spójrz na moją karierę. Mam więcej przegranych kluczowych spotkań. Jestem w dorosłej siatkówce od około siedemnastu lat. Mam tylko jeden brązowy medal igrzysk. Zagrałem tylko w dwóch Final Six Ligi Światowej. Mistrzostwa świata za mojej kariery zawsze idą nam poniżej oczekiwań. Z kolei jeśli chodzi o osiągnięcia klubowe, to mam tylko parę tytułów w Argentynie i we Włoszech. Nie wygrałem nigdy Ligi Mistrzów. Z prostego bilansu wychodzi, że znacznie więcej przegrałem niż wygrałem w zawodowej karierze.

Uważasz się za spełnionego siatkarza?

Poświęcenia, jakich dokonywałem, były moimi własnymi decyzjami. Nikt nie mówił mi: „masz grać w siatkówkę”. To ja wybrałem ten sport, to ja zdecydowałem się poświęcić przeszło połowę życia, by się w nim doskonalić. Czy więcej wygranych trofeów uczyniłoby mnie szczęśliwszym człowiekiem? Kto wie. Porażka jest dla mnie drogą do poprawy mankamentów. To sygnał do dalszej ciężkiej pracy, przemyślenia obecnego planu działania czy ukierunkowania głowy na prawidłowy tryb.

Moment, w którym przestałeś non stop zadręczać głowę siatkówką był zarazem początkiem większej troski o zdrowie psychiczne?

Myślę, że tak. Już mniej więcej w 2015, 2016 roku zacząłem zastanawiać się, jak mogę poprawić zdrowie mentalne. Wtedy też zacząłem podejmować w tym celu pierwsze kroki. Po mniej więcej dwóch, trzech latach, gdy zmieniło się moje podejście do siatkówki, poczułem się lepiej mentalnie. Moja głowa dostała spokoju, tego jej było potrzeba.

Demony sprzed lat są dziś już tylko wspomnieniami?

Najważniejsza sprawa – jestem dziś szczęśliwym człowiekiem. Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że jestem zdrowszy mentalnie, ale czuję wielką radość z życia. Cieszę się z tego jak ono wygląda i jak nim zarządzam.

(chwila przerwy – przyp. M.W)

Dostałem od życia prawie wszystko, co chciałem. Z każdego dnia próbuję wyciągnąć jak najwięcej satysfakcji. Mocno doceniam fakt, że cieszy mnie wiele normalnych rzeczy, a na twarzy pojawia się uśmiech.

Masz już plan na siebie po skończeniu z grą?

Nie, ale nie widzę siebie w roli trenera. Również nie wydaje się, żeby ciągnęło mnie w ogóle do środowiska siatkarskiego. W Argentynie nie ma szans, aby zrobić dużą karierę trenerską. Nie wiem jeszcze dokładnie, gdzie się zatrzymam po zakończeniu kariery. Póki co żyję trybem zawodnika, nie mam sprecyzowanych planów dotyczących przyszłości, choć wiem, że już za parę lat będę musiał znaleźć pomysł na siebie. Siatkówka nauczyła mnie, że samo „starałem się” niczego od życia nie dostaniesz. Do osiągnięcia sukcesu potrzebujesz rzeczywistego zaangażowania. Możesz mieć ogromne chęci, ale jak prezentujesz się słabo, to niczego nie osiągniesz.

Po twoich opowieściach można dojść do wniosku, że lata kariery i doświadczeń życiowych zmieniły cię.

Młodemu Luciano, który wchodził do kadry A reprezentacji Argentyny, powiedziałbym dziś, by jak najszybciej zmienił swój sposób myślenia. Młodzi zawodnicy nie zwracają wielkiej uwagi na to jak trenują, jak grają. Nie doceniają faktu, że mają szansę spełniać marzenia, wykonując „pracę”, która tak naprawdę nie jest pracą. Oni chcą od razu wymiernych sukcesów. Mając osiemnaście lat trafiłem do kadry, w której znajdowali się siatkarze po trzydziestce. Od razu chciałem pokazać im swoje umiejętności. Za każdym razem „musiałem” coś im uwodnić – że umiem ciężko pracować, wysoko skakać i że w trakcie meczu nie pęknę ze stresu.

Mniej więcej do 24 roku życia żyłem w jakieś swojej rzeczywistości, że Luciano musi wszystkim wokół pokazać, że nadaje się do gry na najwyższym poziomie. Dopiero później, gdy przyzwyczaiłem się do rywalizacji, zrozumiałem, że ja już nie muszę zachowywać się jak młody, nieopierzony chłopak. Oczywiście, nie oznacza to, że przestałem pracować. Po prostu zmieniła się moja mentalność. Zrozumiałem, że niczego w siatkówce nie dostałem za darmo, tylko na to zapracowałem. A skoro dostałem i utrzymałem się na elitarnym poziomie, to znaczy, że posiadam realne umiejętności do gry na tym szczeblu, których przecież z dnia na dzień nie stracę.

Luciano De Cecco Cucine Lube Civitanova siatkówka
Fot. Lukasz Sobala/PressFocus

Ludzie sportu z jednej strony doceniają to, że wykonują pracę marzeń, uprawiając sport, który kochają. Z drugiej zwracają uwagę na fakt, że tracą wiele ze zwykłego życia – przeważnie nie ma ich przy najważniejszych wydarzeniach swoich bliskich.

Nie chcę, by to, co powiem, brzmiało jak narzekanie. Robię przecież to, co chciałem robić. Kariera siatkarska zabrała mi jednak kilkanaście lat „normalnego” życia. Straciłem czas z bliskimi, przyjaciółmi czy nawet ukochanym psem. Teraz próbuję to wszystko „odkręcić”, niejako odzyskać utracone chwile, choć wiem, że to niemożliwe. Mocno staram się, by poprawić moje relacje – z rodziną, z siostrą, która mieszka ze mną we Włoszech, ze znajomymi. Staram się nawet naprawić ogólne życie pozasportowe. Przez cztery lata próbuje nadrobić straconych piętnaście. Doskonale zdaje sobie sprawę, że to nielogiczne, ale mimo to jakimś cudem łudzę się, że jestem w stanie to zrobić. Wiem, że rozdział pod tytułem „siatkówka” pewnego dnia dobiegnie końca. Jutro, pojutrze, za rok, dwa, trzy – tego nie wiem. Człowiek znany jako Luciano-siatkarz zniknie, a pozostanie tylko Luciano-człowiek. I ja będę żył jego trybem do końca życia.

Żałujesz teraz tych lat, w których obsesyjnie żyłeś siatkówką?

Nie, bo to był mój świadomy wybór. A że później musiałem się od tego odciąć? Nic na to nie poradzę. Wychodziłem z założenia, że jeśli chcę dojść do wysokiego poziomu w siatkówce, grać w najlepszych klubach Włoch, rywalizować z najlepszymi reprezentacjami świata, to muszę żyć siatkówką 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Dopiero po latach zrozumiałem, że tak to nie działa.

Ale cały czas towarzyszy ci piosenka Michaela Buble.

Jego koncert był pierwszym, na jaki wybrałem się po przeprowadzce do Włoch. Poszedłem wraz z ówczesną dziewczyną. W pamięć zapadła mi jedna piosenka – „Home”. Gdy wróciłem do mieszkania, odpaliłem ją sobie na YouTube. Raptem stała się częścią mojego życia. Podróżuję z hotelu do hotelu, z jednego lotniska na drugie, z Argentyny do Europy – nie mam jednego domu, do którego wracam dzień w dzień.

Wtedy, dla tamtego 24-latka, domem była siatkówka. Dziś słowo „dom” ma dla mnie wiele znaczeń. To oczywiście moje rodzinne Santa Fe. Volley również nadal nim po części pozostaje. Dom to także uczucie szczęścia, które w ostatnich lat coraz częściej mi towarzyszy. Za każdym razem gdy włączam tę piosenkę, dochodzę do wniosku, że tak naprawdę całe moje życie, uczucia i miejsca, w których się znajduję, są moim domem.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.
Komentarze 0