Łukasz Piszczek: Zrobię licencję trenerską. Sprawdzę, czy to coś dla mnie (WYWIAD)

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
Borussia Dortmund
Graf. Michał Kołodziej

- Już w Gwarku Zabrze słyszałem, że mam łatwość przyswajania zagadnień taktycznych. Potrafiłem się dopasować do każdego systemu. Na pewno będę się ubiegał o licencję trenerską. Chciałem to zrobić już w Niemczech, lecz uczestnictwo w kursie uniemożliwiła mi pandemia. Ale na pewno nie lubię, gdy narzuca mi się, co powinienem robić - mówi były obrońca reprezentacji Polski w obszernym wywiadzie podsumowującym czternaście lat jego pobytu w Niemczech.

Od wielu lat było wiadomo, że po rozstaniu z Borussią Dortmund trafi pan do LKS-u Goczałkowice. Brzmiało to, jak zapowiedź amatorskiego grania z kolegami w najbliższej okolicy. Tymczasem trafił pan do III ligi, z wyjazdami na pół Polski, meczami z Polonią Bytom czy Odrą Wodzisław i z jak najbardziej normalnym obozem przygotowawczym. Kopanie dla zabawy wygląda jednak trochę inaczej. Nie jest pan trochę zły za numer, jaki wywinął panu LKS Goczałkowice, tak mocno idąc w górę w ostatnich latach?

Łukasz PISZCZEK: - To prawda, że poziom jest znacznie wyższy niż jeszcze parę lat temu, ale myślę, że to świadczy tylko o tym, jak fajną pracę wykonujemy. Staramy się z roku na rok rozwijać ten projekt. Myślę, że ktoś, kto był tu pięć lat temu, nie uwierzyłby, gdzie jesteśmy dzisiaj. Dla mnie to też będzie fajne doświadczenie. Dalej traktuję to jako granie z chłopakami, z którymi znam się od lat. A jeśli uda mi się im pomóc na boisku, tym lepiej. I tak mamy szczęście, że w naszej grupie większość drużyn jest ze Śląska i z Dolnego Śląska. Mamy tylko cztery dłuższe wyjazdy. Myślę, że w trakcie roku jestem w stanie tak sobie to ułożyć, żeby nie były uciążliwe.

Naprawdę ani przez moment nie brał pan pod uwagę skorzystania z propozycji Legii, wsparcia Jakuba Błaszczykowskiego w Wiśle Kraków albo pogrania jeszcze w jakimś innym klubie Bundesligi? Tylko Goczałkowice wchodziły w grę?

- Nie ma co ukrywać, że były różne zapytania, ale od dawna miałem w głowie ułożony plan, że po Borussii będą Goczałkowice i starałem się go trzymać. Dlatego zawsze, gdy ktoś się odzywał, od razu słyszał, że ja już swoją drogę wybrałem.

Jest pan w stanie wskazać moment, w którym uznał pan, że nic innego niż Dortmund już pana na Zachodzie nie interesuje?

- To stało się bardzo szybko. Już chyba po drugim mistrzostwie powiedziałem w wywiadzie, że jestem w stanie wyobrazić sobie, że w tym klubie skończę karierę. Tyle, że aby tak się stało, nie wystarczyło samo to, że ja tak chciałem. Także klub musiał mieć poczucie, że warto trzymać mnie tak długo. Każdego kolejnego trenera trzeba było przekonać, by na mnie stawiał. Wielu innych zawodników też pewnie chciałoby skończyć karierę w Borussii, ale z różnych powodów do tego nie dochodziło.

No, właśnie, o tym rzadko się mówi. Zwraca się uwagę na transfery, a mało podkreśla się, że utrzymać się przez jedenaście lat na poziomie Borussii jest po prostu trudno.

- Miałem to szczęście, że nie zdarzyło mi się na dłużej utknąć na ławce. Gdybym spędził dwa lata jako rezerwowy, też pewnie bym szukał nowego wyzwania, bo każdy sportowiec chce przede wszystkim jak najwięcej grać. Można być przywiązanym do klubu, chcieć być w nim jak najdłużej, ale gdy widzi się, że pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć, trzeba szukać innych rozwiązań. Ja po dwóch latach uznałem, że mógłbym tam zostać na dłużej, lecz nie wiedziałem, że zostanę aż jedenaście. Fakt, że nie jestem osobą, która lubi zmieniać miejsca i cieszę się, że nie musiałem tego robić.

Miał pan w trakcie tych jedenastu lat moment, w którym wydawało się panu, że pociąg z napisem Borussia zaczyna panu odjeżdżać?

- W ostatni sezon wchodziłem ze świadomością, że nie będę już zawodnikiem pierwszego składu. Ale też na pewno spodziewałem się, że będę grał znacznie więcej. Od początku ostatniego sezonu trenera Luciena Favre’a trenowałem jako środkowy obrońca, choć w ustawieniu z czwórką z tyłu, w ogóle się na tej pozycji nie widziałem. U trenera Edina Terzicia trójka z tyłu już zupełnie nie wchodziła w grę. Czułem, że muszę coś zrobić z tym tematem. Poszedłem do niego, by porozmawiać o tym, że w tym ustawieniu mogę jeszcze coś dać tej drużynie jedynie na prawej obronie. Zasugerowałem, by brał mnie pod uwagę w tym sektorze boiska i pod koniec sezonu się to opłaciło. Choć na pewno musiałem długo być cierpliwy i nie był to dla mnie łatwy rok. Nie byłem zadowolony, że tak długo czekałem na szansę, ale też nie szukałem konfliktu, bo wiedziałem, że trener ma w kadrze naprawdę dużą jakość. W przetrwaniu pomogła mi dojrzałość. Cały czas pracowałem z psychologiem Kamilem Wódką, który pomagał mi mentalnie pozostać na dobrych torach i poprzez wizualizację oraz konkretne ćwiczenia sprawiać, że będę gotowy wykorzystać szansę, gdy w końcu ją dostanę.

Robił pan te wszystkie rzeczy, nawet mając świadomość, że lada moment zakończy pan zawodową karierę?

- Oczywiście. Z Kamilem mieliśmy już te ćwiczenia sprawdzone przed mistrzostwami świata, gdy miałem dłuższą kontuzję kolana, przez którą prawie nie pojechałem na mundial, co odbiło się na mojej formie na turnieju. Obszedłem się bez operacji, w trzy miesiące zdołałem się wyleczyć i w styczniu byłem gotowy do gry. Ale właśnie wtedy zaczęliśmy pracować w taki sposób, żeby nawet nie grając, oglądać urywki z meczów, analizować, jak poruszać się po boisku, żeby głowa cały czas "grała". Żeby nie odzwyczaiła się od uczucia przebywania na boisku, poruszania się w konkretnych sektorach i zauważania określonych rzeczy. Bardzo fajnie zdało to wtedy egzamin i teraz to powtórzyliśmy.

Zaskoczył mnie pan. Myślałem, że sportowiec, który wie, że lada moment odejdzie, nie walczy już zaciekle o miejsce w składzie, tylko jest raczej pogodzony z losem.

- Jestem w miarę świadomą osobą i zdaję sobie sprawę, z czego wynikają niektóre decyzje. Dlatego doskonale wiedziałem, że nie będę podstawowym zawodnikiem w tym sezonie. Nie wywierałem na nikim presji, tylko chciałem przekazać, na jakiej pozycji mogę być przydatny. Myślę, że końcówka sezonu pokazała, że cały czas byłem wartościowym zawodnikiem. Niezależnie od tego, ile ma się lat, można być na określonym poziomie. Wskoczyłem do drużyny w trudnym momencie, w którym praktycznie wszyscy spisali nasz awans do Ligi Mistrzów na straty. Byłem na tyle doświadczony, że potrafiłem udźwignąć tę sytuację. Nie wiem, czy by się to udało, gdybym wcześniej długo nie przygotowywał się na ten moment.

Borussia Dortmund
Alexandre Simoes/Borussia Dortmund via Getty Images

Jako trudny moment wskazał pan tylko ostatni sezon. Chciałbym spytać o dwa inne, które mnie wydawały się dla pana bardzo trudne. Pierwszy to sezon 2015/16, gdy na prawej obronie zaczął u Thomasa Tuchela grać Matthias Ginter i miał okres, w którym niemal każdy strzał kończył się golem, a każde podanie asystą. Trudno było sobie wyobrazić, dlaczego trener miałby do pana wrócić.

- Na początku pobytu w Niemczech wiele razy słyszałem, że nie będę miał szans na grę, ale nigdy się nie poddawałem i w tym przypadku było podobnie. Wtedy na treningu zablokowałem mocny strzał, dość mocno wykręciło mi biodro i powstał stan zapalny, który wyeliminował mnie na dwa tygodnie. W czasie mojej nieobecności Matthiasowi faktycznie wychodziło wszystko. Gdy już wróciłem do zdrowia, było tak samo. Drużyna też grała bardzo dobrze. Do tego momentu czułem się ważną postacią drużyny, a nagle straciłem miejsce na rzecz chłopaka, który zmienił pozycję ze stopera na prawego obrońcę. Wszyscy wtedy jednak widzieli, że wychodzi mu wszystko i po prostu musi grać. Sam to widziałem. Mogłem tylko robić swoje na treningach, a z czasem sytuacja się unormowała. On zaczął grać trochę słabiej, trener dał mi szansę i w okresie przygotowawczym już nie oddałem miejsca.

Drugi moment to ściągnięcie Achrafa Hakimiego w czasie, gdy Borussia grała jeszcze czwórką z tyłu. Co tu kryć, gdy atakował, wyglądał jak młody Łukasz Piszczek.

- Chciałbym tak wyglądać w jego wieku.

Wydawało się, że trudno z kimś takim rywalizować o miejsce. Nie ma pan wrażenia, że Lucien Favre wydłużył panu karierę, zmieniając ustawienie na trójkę obrońców, przez co w składzie znalazło się miejsce dla was obu?

- Achraf na samym początku miał bardzo fajny ciąg na bramkę, ale w defensywie bywało różnie i raczej nie był gotowy, by grać jako prawy obrońca. Trener zmienił ustawienie bardziej pod niego niż pode mnie. Chodziło o to, by wykorzystać jego potencjał z przodu, a przy tym trochę lepiej zabezpieczyć jego stronę. Mieliśmy wówczas zawodników, którzy nadawali się do gry w takim systemie i zacząłem rywalizować jako półprawy środkowy obrońca. A jako że kontuzji doznał jeszcze Dan-Axel Zagadou, zacząłem grać zdecydowanie więcej. Czasem mówiło się o mnie, że jestem podatny na kontuzje, bo wiadomo, że miałem dwie poważne operacje biodra, ale fizjoterapeuta powiedział mi, że to cud, że w wieku 36 lat byłem jeszcze w stanie grać na tym poziomie. To oczywiście za mocne słowa, ale udało mi się rozegrać całkiem długą karierę.

Lucien Favre
TF-Images/Getty Images

Wiele się mówi o poświęceniu, jakim jest granie z kontuzjami, o życiu z bólem, ale pod koniec często miałem wrażenie, że piłka na tym poziomie to także inny rodzaj bólu. Do końca był pan w stanie nadążać za młodymi, bardzo szybkimi skrzydłowymi, w stylu Kingsleya Comana czy Leona Baileya. Tyle że oni po takim sprincie wracali lekko jak sarenki, a po panu było widać, ile wysiłku kosztuje nadążenie za nimi.

- Na pewno nie oszuka się tego, że ma się 35-36 lat. Ale wiek często wpływa na zawodnika inaczej, niż powszechnie się sądzi. Jest stereotyp, że z wiekiem zawodnik staje się wolny. Co tydzień mieliśmy na treningach ćwiczenia, w których biegliśmy na sto procent i mierzono naszą prędkość. Do samego końca miałem wyniki około 34 kilometrów na godzinę. Często mówi się o kimś, że jest wolny, nie zważając na sytuację na boisku. Na to, czy ktoś startuje do sprintu przodem do bramki, wypuszczając sobie piłkę na kilka metrów, czy cofając się i w biegu obracając. Na pewno ściganie się ze skrzydłowymi kosztowało mnie zdrowie, ale wiedziałem, jak się ustawić, by dać sobie szansę w takich pojedynkach. Taktycznie jestem w miarę ogarnięty, więc potrafiłem przeczytać sytuacje boiskowe i niektóre akcje przeciwnika kończyć w zarodku. Wiek widać więc nie w pojedynkach szybkościowych, lecz w tym, że 19-latek może wykonać kilkanaście takich sprintów jeden po drugim, a ja cztery-pięć.

Czuł się pan ulubieńcem trenerów? Praktycznie każdy, kto pana prowadził, miał moment, w którym wystawiał panu jakąś laurkę.

- Może polscy dziennikarze ich podpuszczali. Musieli coś powiedzieć.

Juergen Klopp faktycznie właściwie o każdym mówił coś ciepłego. Ale już np. Thomas Tuchel nie o wszystkich piłkarzach mówił, że ich "kocha".

- Koledzy z drużyny dawali mi odczuć, że mnie rzeczywiście takie pochwały spotykają częściej niż innych. Ja wykonywałem swoją robotę, a gdy trenerzy czuli, że warto coś takiego powiedzieć, robili to. Można powiedzieć, że zawsze byłem w drużynie żołnierzem. Za dużo nie narzekałem. Tak prowadziłem karierę i być może długofalowo na tym wygrywałem. Bo ostatecznie każdy trener docenia zawodnika, który pracuje, nie szuka konfliktów i pomaga w ten sposób drużynie.

Trudnością utrzymania się w Borussii przez cały ten czas było też to, że drużyna kilkakrotnie zmieniała styl. Z wysokiego pressingu na dłuższe utrzymywanie się przy piłce, później głębsze cofnięcie się do defensywy. Każda taka zmiana przynosiła kilka ofiar. Pan był w stanie dopasować się do każdego stylu?

- Pamiętam, że jeszcze w Gwarku Zabrze trener Janusz Kowalski powiedział o mnie, że mam łatwość przyswajania zagadnień taktycznych. Zauważył to we mnie już, gdy byłem nastolatkiem. Widocznie przez cały czas tak to we mnie ewoluowało, że w miarę szybko potrafiłem się dopasować do każdego systemu. Pewnie także dlatego obojętnie jaki trener przyszedł, prędzej czy później znajdował dla mnie miejsce.

A który styl najbardziej się panu podobał?

- Zarówno sposób gry Juergena Kloppa, jak i Thomasa Tuchela mi pasował. O tym, że się nie wykluczają, przekonał nas Peter Bosz, u którego łączyliśmy elementy obu stylów. Na początku wygrywaliśmy wszystkie mecze, a potem wpadliśmy w dołek, ale dla mnie to było coś takiego, co rzeczywiście chciałbym grać. Klopp zresztą też zaczął grać podobnie, bo Liverpool w lidze angielskiej długo utrzymuje się przy piłce, a potem przeskakuje na agresywny pressing.

Peter Bosz
TF-Images/TF-Images via Getty Images

Pozycja bocznego obrońcy bardzo zmieniła się w trakcie pana kariery? Na początku od zawodników na bokach oczekiwano głównie, by biegali od linii do linii. Teraz często stają się niemal głównymi rozgrywającymi swoich drużyn.

- Świetnie pokazał to na ostatnich mistrzostwach Europy Leonardo Spinazzola. Imponował tym, jak jest przygotowany, lecz także tym, jak rozgrywał. Wiele zależy jednak od taktyki. Jeśli trener wybierze grę trójką z tyłu, wahadłowy ma dobrze biegać i dośrodkowywać, a niekoniecznie świetnie wypadać od strony technicznej. Przy grze typową czwórką z tyłu, na boku potrzeba znacznie więcej kreatywności.

Jimmy Carragher powiedział kiedyś, że w dzieciństwie nikt nie chciał być Garym Nevillem. Na bokach obrony wystawiano czasem tych, którzy nie byli wystarczająco dobrzy, by grać gdzie indziej. Teraz wymagania na bokach obrony są większe niż na jakiejkolwiek innej pozycji?

- Przy grze czwórką zdecydowanie tak, bo musi być świetny fizycznie, a przy tym bardzo dobry piłkarsko. Teraz coraz częściej widzi się grę trójką obrońców i w tym systemie to skrajni środkowi defensorzy stają się rozgrywającymi, rozrzucającymi piłkę po całym boisku. Co do wahadłowych oczekiwania są podobne jak dziesięć lat temu wobec wszystkich bocznych obrońców.

W pierwszych dwóch sezonach w Dortmundzie dwa razy zdobył pan mistrzostwo. Później trofeów było znacznie mniej. Ma pan sezon, którego najbardziej pan w tym okresie żałuje? Który traktuje pan jako straconą szansę?

- Na pewno 2013 rok. Tylko raz grałem w finale Ligi Mistrzów i go przegrałem. To był rok, w którym mogliśmy w niesamowity sposób ukoronować trzy lata pracy, którą wtedy wykonaliśmy. Wiedziałem też, że od razu po finale poddam się operacji biodra, więc czekał mnie półroczny przestój. Nic się jednak nie dzieje bez przyczyny, bo po moim powrocie po kontuzji, zacząłem współpracę z Kamilem, który wyniósł mnie na inny poziom świadomości, podejmowania decyzji, analizowania, co z czego wynika. Na pewno wysoko w rankingu straconych szans byłby też pierwszy sezon Thomasa Tuchela, gdy zostaliśmy wicemistrzem z najlepszym dorobkiem w historii Bundesligi. Bayern był wtedy naddrużyną. Mieliśmy bardzo mocny zespół, ale nie byliśmy w stanie z nimi powalczyć. Byli po prostu za mocni. Graliśmy jednak wtedy piłkę, którą praktycznie każdy następny trener chciałby grać. Kolejny sezon był gorszy, ale za to zdobyliśmy wtedy Puchar Niemiec. Ostatecznie pięć trofeów to jednak całkiem niezły wynik.

Francesco Totti powiedział kiedyś, że jedno mistrzostwo w Rzymie to jak dziesięć w Juventusie. Z Dortmundem i Bayernem sprawa ma się podobnie?

- Ja nie lubię takich porównań. Każdy sezon jest ciężki i w każdym trzeba się mierzyć z różnymi przeciwnościami losu. Bayern też musi to robić. Ja nie uważam, żeby wicemistrzostwo było jakimś sukcesem, ale jednak przez te lata większość sezonów kończyliśmy na drugim miejscu. Nie jest to powód do dumy, ale na pewno świadectwo, że ustabilizowaliśmy się na wysokim poziomie. Granie przez jedenaście lat w drugiej sile Bundesligi to także dla mnie samego jakiś wyznacznik tego, że cały czas utrzymywałem się na topie.

Wspomniał pan o finale Ligi Mistrzów. Czy już stojąc tam, po przegranym meczu, ma się świadomość, że przegrało się niepowtarzalną życiową szansę, czy taka refleksja przychodzi dopiero po karierze?

- Ja takiej wtedy na Wembley nie miałem. Miałem nadzieję, że skoro byliśmy w stanie raz tam dobrzeć, zrobimy to po raz kolejny. Dopiero po latach okazało się, że życie napisało inny scenariusz. Teraz widzę, że to była naprawdę duża szansa. Mogliśmy wygrać, a droga, którą przeszliśmy do finału, zasługiwałaby na jakąś fajną książkę. Niestety, Bayern wygrał po golu w ostatniej minucie.

To był pierwszy sezon, w którym zdołał was pokonać. Później robił to regularnie. Jest prawdą, że Borussia zaczęła mieć problem mentalny? Stała się także w głowach piłkarzy wiecznym numerem dwa?

- Pierwszy raz o tym słyszę.

Nie wierzę. Dziennikarze pytali o to Marco Reusa i innych piłkarzy dziesiątki razy. Zwłaszcza za czasów trenera Favre'a, gdy roztrwoniliście dziewięć punktów przewagi nad Bayernem.

- Być może. Ale w trakcie gry nie dopuszczałem do siebie takich opinii. Docierały do mnie ewentualnie, gdy oglądałem jakiś mecz w telewizji i wtedy słyszałem jakieś komentarze. Przegraliśmy wtedy sporo meczem w Duesseldorfie pod koniec jesieni. Później mieliśmy problemy z wyjazdami, na których traciliśmy głupie punkty, ale nikt wtedy nie czuł, że jesteśmy mentalnie zbyt słabi, by zdobyć mistrzostwo. Naprawdę chcieliśmy to zrobić. Niestety Bayern zagrał taką wiosnę, jaką my zagraliśmy jesień i ostatecznie nas wyprzedził.

Jak z pana perspektywy wygląda rywalizacja z Bayernem? Byliście w stanie ciągle przekonywać samych siebie, że to jest ten sezon, to jest moment, w którym ich wreszcie pokonacie?

- Za każdym razem. Ale z czasem musieliśmy też patrzeć na inne nowe silne drużyny, które pojawiły się w lidze. Zawsze wierzyliśmy, że nam się uda, ale też zdawaliśmy sobie sprawę, że Bayern w każdym sezonie był silniejszy kadrowo. Borussia poszła też jednak w tym kierunku, że stała się dla zawodników... Nie chcę używać słowa "przystanek", ale tak to jednak wyglądało. Cała Europa wiedziała, że jeśli ktoś poradził sobie w Borussii, to na pewno poradzi sobie też na topie. A Bayern cały czas był tym topem. Nie jest łatwo zdobywać trofea przy takim układzie sił. Ja pamiętałem jednak, że dwa razy młodą drużyną zdobyliśmy mistrzostwo, zostawiając za sobą Bayern. Czyli wiedziałem, że się da. Starałem się nie zajmować tym, co się u nich dzieje, choć wiadomo, że tam raczej najsilniejsze ogniwa dochodziły, a od nas odchodziły.

Wspominał pan, że świadomością taktyczną wyróżniał się już w czasach Gwarka Zabrze, ale czy praca z wybitnymi trenerami sprawiła, że miał pan jakiś moment, w którym otworzyły się panu oczy na futbol?

- O takie momenty zadbali trenerzy Klopp i Tuchel. Klopp pokazał mi, do jakiego stopnia trzeba być obowiązkowym jako obrońca. Na treningu, po włączeniu się do akcji ofensywnej leżałem na połowie przeciwnika, bo mocno dostałem piłką w czułe miejsce. Klopp przerwał grę i spytał, co robię w tej fazie akcji na połowie przeciwnika. Odpowiedziałem, że dostałem tam, gdzie nie chciałbym dostać. Krzyknął, że jego nie interesuje, co tam się stało. Obrońca ma wracać na swoją pozycję. Dla mnie to był bardzo mocny sygnał. Powiedziałem sobie, że skoro jestem w stanie włączyć się w akcję ofensywną, to tak samo muszę być w stanie później wrócić na pozycję. To było zdarzenie, które bardzo podniosło moją świadomość przykładania się do obowiązków. Bardzo dużo nauczyłem się od niego, jeśli chodzi o zakładanie pressingu. Wyczucie momentów, w których należy doskoczyć. U Tuchela z kolei dowiedziałem się wiele o utrzymywaniu się przy piłce oraz o tym, jak szczegółowy może być plan na mecz, jak można rozpracować przeciwnika i jak samym ustawieniem można wygrać mecz ze słabszą drużyną. U niego zawodnicy ofensywni mieli bardziej ograniczoną swobodę. Mogli się poruszać, ale w określonych ramach, a nie gdzie chcieli.

Thomas Tuchel
Simon Hofmann/Getty Images

Zastanawia mnie, czy oprócz słuchania fachowców z najwyższej półki, przyglądał się pan też temu, jak funkcjonuje Borussia jako klub? W końcu to pewnie jeden z najsprawniej działających klubów na świecie ostatnich lat.

- Dawniej, gdy śledziłem ligę portugalską, każdy zawsze stawiał za wzór FC Porto i Benficę. To były kluby, które kupowały zawodników tanio, a później dostarczały ich wyżej za dużo większe pieniądze. Wiadomo było, że jeśli ktoś poradził sobie tam, poradzi sobie wszędzie. Dortmund w ostatnich sześciu latach stał się takim klubem. W trakcie mojego pobytu bardzo rozwinęła się infrastruktura, ale i sam klub, w którym pracuje teraz chyba siedmiuset pracowników. Wcześniej było ich zdecydowanie mniej. Inna sprawa, że ten rozwój nie dział się w oderwaniu od wyników na boisku. Gdy zdobywaliśmy mistrzostwa, klub był jeszcze zadłużony. Niespodziewane sukcesy sportowe pomogły odbić się finansowo i wyjść na zero. Kolejne awanse do Ligi Mistrzów zawsze miały duży wpływ na to, że klub stał finansowo na stabilnych nogach. To zawsze były naczynia połączone.

Tamte mistrzostwa były trochę ponad stan? Zdecydowana większość tamtej drużyny najlepsze chwile w karierze miała u Kloppa. Byliście silniejsi jako zespół niż jako jednostki?

- Na papierze na pewno nie byliśmy wtedy drużyną na mistrzostwo. Spotkała się jednak grupa gości, którzy bardzo dobrze rozumieli się poza boiskiem. Mieliśmy młody zespół, z kilkoma doświadczonymi zawodnikami. To, że nie wszyscy po odejściu z Dortmundu sobie radzili, w każdym przypadku jest inną historią. Shinji Kagawa to był bardzo dobry zawodnik i super gość, który lewą i prawą nogą potrafił zrobić bardzo dużo. Premier League niekoniecznie była jego ligą. Nuri Sahin poszedł do Realu Madryt i z gościa, który grał pierwsze skrzypce, stał się jednym z wielu, bo drużyna była złożona z samych gwiazd. Odchodzili do ścisłego topu, a to były jeszcze czasy, w których piłkarze Dortmundu nie byli jeszcze postrzegani jako tacy, którzy z miejsca byli w stanie wejść do każdej drużyny świata. To się później zmieniło. Ousmane Dembele szedł już do Barcelony, by grać w podstawowym składzie. Podobnie Pierre-Emerick Aubameyang do Arsenalu.

Jadon Sancho też idzie do Manchesteru United jako gwiazda.

- A ja akurat mam trochę obaw. W ogóle nie wątpię w jego jakość, ale nie chciałbym, żeby w Anglii był postrzegany jako jeden z wielu, a takie na razie mam wrażenie. U nas był naprawdę wyjątkową postacią pod względem umiejętności piłkarskich. Mam nadzieję, że w Manchesterze będzie podobnie, bo ma papiery, by być jednym z najlepszych na świecie.

Okres spędzony w Niemczech, doliczając także Herthę, sprawił, że stał się pan fanem Bundesligi jako całości?

- Wyjechałem tam pierwszy raz w wieku siedemnastu lat i byłem zachwycony. U dziadka w telewizji zawsze leciały zresztą wszystkie programy typu "RAN". Dobrze pamiętałem Herthę z Arturem Wichniarkiem, Bartkiem Karwanem i z golem Marcelinho z połowy boiska. Gdy Hertha pierwszy raz się do mnie zgłosiła, przez rok czy dwa dokładnie śledziłem jej poczynania. Mieli wtedy problemy. Ledwo się utrzymali. Dwa razy byłem tam na testach. Powiedziano mi po nich, że będą mnie obserwować na juniorskich mistrzostwach Europy. Strzeliłem na nich cztery gole i się zdecydowali. Stałem się częścią ligi, z której obrazki przewijały się w domu non-stop przez całe dzieciństwo.

Nie rozczarowała pana w jakiś sposób przy bliższym poznaniu?

- Ja nie szedłem tam z jakimiś oczekiwaniami i wybujałą fantazją. To nie jest cecha, którą nabyłem z czasem. Zawsze tak było. Szedłem na trening i cieszyłem się tym, co robię. Potem grałem. Nie zakładałem, że będę w Polsce trzy lata, później pojadę do Dortmundu, później jeszcze gdzieś. Chciałem się rozwijać i robiłem dużo, żeby ten rozwój szedł w dobrym kierunku. Spotkałem na drodze ludzi, którzy też mnie ukierunkowali i dzięki temu wszystko dobrze wyszło.

Młodzi, których spotkał pan w Borussii, chyba znacznie dokładniej planują kariery?

- Na pewno mają dużo więcej doradców, którzy potrafią wpłynąć na to, jak potoczy się ich droga. Od momentu, gdy związałem się z Bartkiem Bolkiem, moim agentem, kiedy zbliżał się czas wygaśnięcia kontraktu z Herthą, zaczęliśmy kalkulować, do którego klubu w Bundeslidze mógłbym trafić. Uznaliśmy, że Borussia, obok paru innych klubów, może być jednym z dobrych kierunków, w których miałbym szansę powalczyć o miejsce w składzie. Szczęście polegało na tym, że równolegle w Dortmundzie to samo pomyśleli sobie o mnie.

Najgorszym momentem tamtej pięknej historii był zamach na autokar?

- Na pewno nie był to łatwy okres. Cieszę się, że moje życie tak się potoczyło, że praktycznie w ogóle już o tym nie myślę. Przypominają mi o tym tylko dziennikarze. To była ekstremalna sytuacja dla drużyny i wszystkich wokół. Wyniknęły z niej nieporozumienia na różnych szczeblach. Nikt nigdy wcześniej ani później nie był w podobnej sytuacji i nie musiał sobie radzić z emocjami, które to wywołuje. Ciężko było się potem wszystkim odnaleźć. W takich chwilach wyjątkowo łatwo o wypowiedzenie niepotrzebnych i pochopnych słów.

Borussia rozsypała się wtedy na wielu poziomach, Thomas Tuchel odszedł z klubu. Jakie są dziś wasze relacje? Gdy widzi pan jego sukcesy w Chelsea, cieszy się pan, czy raczej przełącza kanał?

- Mamy normalne relacje. Śledzę to, w jaki sposób chce grać w piłkę. Nigdy nie byłem kłopotem dla żadnego trenera, ale też żaden trener nie był problemem dla mnie.

W każdym wywiadzie z panem musi paść coś na temat pana przyszłej kariery trenerskiej. W tym jeszcze nie padło. Zdaje pan sobie sprawę z oczekiwań narodu, który widzi w panu jedyną szansę, że jakiś polski trener będzie funkcjonował w futbolu na wysokim poziomie? Ma pan poczucie, że wszyscy próbują pana w tę rolę wepchnąć?

- Trochę tak właśnie się czuję, ale nie bardzo lubię, gdy narzuca mi się, co powinienem robić. Ja doskonale wiem, że zawód trenera to ciężki kawałek chleba. Wydaje mi się, że cięższy niż bycie zawodnikiem. Teraz jest dla mnie czas, na spróbowanie pewnych rzeczy. Zobaczę, jak będę się czuł w tej roli. Na pewno będę się ubiegał o licencję trenerską. Chciałem to zrobić już w Niemczech, jednak później wybuch pandemii uniemożliwił mi uczestnictwo. Chcę mieć możliwość wybrania tej drogi, jeśli dojrzeję do decyzji, że to rzeczywiście coś dla mnie.

Rozmawiał Michał Trela

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.