Machine Gun Kelly. Ostateczny grabarz punk rocka i banalna odtrutka na koszmary współczesności

Zobacz również:Steez wraca z Audiencją do newonce.radio! My wybieramy nasze ulubione sample w trackach PRO8L3Mu
Machine Gun Kelly
Machine Gun Kelly / mat. pras.

Historia muzyki popularnej zna przypadki kameleonów, przeistaczających się z jednego artystycznego wcielenia w kolejne. Często bardzo zaskakujące. David Bowie, Bob Dylan, Fiona Apple, Radiohead… Machine Gun Kelly. Brzmi jak żart, ale fakty są niezaprzeczalne. On zamienił karierę hip-hopową na pop-punkową, co zaprowadziło go prosto na szczyt, o którym wcześniej tylko marzył. Polska publiczność będzie miała szansę zobaczyć autora Mainstream Sellout na żywo podczas Open'er Festivalu, gdzie zagra 29 czerwca.

Artykuł pierwotnie ukazał się w kwietniu 2022 roku

O ile w przypadku wyżej wymienionych motywacje były głównie artystyczne, Colson po prostu popłynął na fali. Jasne, postawił na dobrego konia. Żyjemy przecież w epoce estetycznego renesansu stylistyk z początku XXI wieku, a pop punk należy do tych, które wracają na pełnej. Niezależnie od tego, czy mówimy o Willow Smith, czy o Tiny Desku Young Thuga, gdzie przearanżowano numery na pop-punkową modłę i zaproszono Travisa Barkera z Blink-182 za gary, czy o powrocie Avril Lavigne do brzmienia, z którego była znana – bardziej przystępna odnoga punk rocka przeżywa drugą młodość. Machine Gun Kelly wstrzelił się w ten trend idealnie. Tickets To My Downfall – album wydany wiosną 2020 roku – szybko uzyskał multiplatynowy status, a ex-raper stał się mainstreamową gwiazdą; headlinerem Coachelli i wielu innych festiwali – za kilka miesięcy także Open'era. Dziesięć miesięcy temu wydał Mainstream Sellout – kolejny krok na pop-punkowej ścieżce. I ponownie podbił szczyty list sprzedaży. Czy ta muzyka broni się sama, czy może jest inny powód tej popularności?

Niestety – zarówno Tickets To My Downfall, jak i Mainstream Sellout to płyty trudne do strawienia. Entuzjazm za mikrofonem jest jakieś dwa kroki od Gunny, który najczęściej jest jeden krok od zaśnięcia. Gitarowe riffy? Do bólu banalne; złożone ze stereotypowych klisz. Wszystko, co usłyszymy, słyszeliśmy już u Blink-182 czy Sum 41. Nie mówiąc o reprezentantach gatunku spoza mainstreamu – Jawbreaker albo Descendents. Co więcej – nawet powrót Avril Lavigne do korzeni przynosi więcej odświeżenia, mimo jawnie cynicznych motywacji.

MGK jest naprawdę kiepskim wokalistą. A przecież gatunek, w którego stronę się zwrócił, wiele wybacza pod tym względem. Na Tickets To My Downfall i Mainstream Sellout są chwytliwe momenty, ale ich szablonowść niemal szokuje. Najlepiej słucha się numerów, które przełamują pop-punkowe schematy. ay! z Lil Waynem czy die in california, gdzie pojawiają się Gunna i Young Thug to odmiana, ale czy do końca miła? Raczej nie, bo żaden z gości nie wykazuje wysokiego poziomu energii, a lepszych hybryd mamy na pęczki. Szczególnie zawodzi Tunechi, bo lwia część jego gościnnych zwrotek w ostatnich latach jest na kosmicznym poziomie. Tutaj słychać, że para nawet nie tyle, że idzie w gwizdek, co po prostu jej nie ma. Co innego drug dealer – kolejny featuring Wayne’a. W tym tracku obaj są w pełni zaangażowani; szkoda tylko, że w coś takiego. Pamiętacie, jak kiedyś reprezentant Young Money wkręcił sobie, że będzie rockmanem? Wszyscy wolelibyśmy zapomnieć, ale wraz z drug dealer koszmar powraca.

emo girl z Willow Smith, która sama ma na koncie wyprawę w stronę podobnych brzmień, to dobry przyczynek do tego, żeby porozmawiać o tekstach. Nawet przy regularnych wizytach u stomatologa – aż zęby bolą przy odsłuchu Mainstream Sellout. Machine Gun Kelly przekroczył trzydziestkę, ale z jego pisania wyłania się obraz szesnastolatka z początku lat dwutysięcznych. Chłop cały czas próbuje wmawiać, jaki to z niego bad boy naćpany pixie dustem i słabością do dziewczyn, które realizują subkulturowe schematy sprzed dwóch dekad. Wciąga w te swoje wygłupy mnóstwo punkowych stereotypów, co w połączeniu z radosno-skocznym charakterem nagrań wypada dosyć śmiesznie. MGK stara się naśladować punkowe zwyczaje z drugiej fali (lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte XX wieku); łącznie z toksycznym bagażem takich tematów, jak związek Sida Viciousa i Nancy Spungen.

Czy romantyzowanie związku, który był napędzanym przemocą i narkotykowym cugiem, to najlepsza strategia na bycie punkiem? I tak właśnie wyglądają teksty na obu płytach Machine Gun Kelly’ego. Pop-punkowy banał w warstwie instrumentalnej służy za podkład do skrajnie powierzchownego eksploatowania gatunku. Dwadzieścia lat temu – w epoce panowania Blink-182 i innych tego typu zespołów – nie za bardzo przywiązywano wagę do tego, czym są punkowe wartości. Pop punk romansował z nurtem głównym i celebrował gówniarskość; teksty zagospodarowywały czasem gniew i frustrację młodego pokolenia, ale trudno było je nazwać antysystemowymi. Zabieg Machine Gun Kelly’ego, który próbuje pogodzić popową wodę z punkowym ogniem, stanowi ostateczny pogrzeb punka jako mainstreamowej stylistyki. I nie chodzi o obronę subkulturowej czystości – tylko wyporność na cringe.

Powrotny album Avril Lavigne – Love Sux oraz pop-punkowe wycieczki Colsona są przykładem na cyniczną infantylizację. Oto mamy ludzi po trzydziestce, którzy mówią do swojej publiki językiem upupień i stereotypów, co składa się na obraz, przypominający legendarnego mema ze Stevem Buscemim. Żadne z nich nie podejmuje się kreatywnej dyskusji z konwencjami gatunku. Żadne z nich nie wykazuje chęci do przełamania sztampy czy krytycznego bądź satyrycznego podejścia do tematu. O ile Love Sux broni się dobrą muzyką i lekkim klimatem, które pozwalają zapomnieć o tym, że dorosła kobieta śpiewa o śmierdzących chłopcach, tak Mainstream Sellout jest boleśnie poważny i pozbawiony zalet w warstwie piosenkowej. MGK naprawdę myśli, że jest punkiem, a jego smutanie to najbardziej wstrząsająca rzecz na świecie.

Najwyraźniej ten banalny zwrot stylistyczny Machine Gun Kelly’ego trafia jednak w serce sporej publiki. Po latach przebywania w czyśćcu dla rapowych średniaków, poczuł wiatr w żaglach, którego nie dał mu nawet głośny beef z Eminemem. Na jego korzyść zadziałała millenialsowa nostalgia, która w pop punku widzi powrót do niewinnych czasów dorastania. Ale też odkrywanie pierwszej dekady XXI wieku przez genzetów na platformach w rodzaju TikToka czy Instagrama. Pop punk jest estetycznym pakietem, na który oprócz muzyki składa się moda (zaktualizowana do obecnych standardów) i postawa oparta na wyjebce na świat. Zupełnie zrozumiała w kontekście tego, co się tu dzieje. I tak, jak pop punk sprzed dwudziestu lat był odpowiedzią na niepokoje Ameryki po atakach 11 września 2001 roku, tak współczesne odrodzenie tej stylistyki ma w sobie coś więcej, niż tylko nostalgię albo powierzchowną fascynację estetyką z przeszłości.

Późny kapitalizm jest coraz większą pułapką. Wygląda na to, że millenialsi to ostatnie pokolenie, które mogło liczyć na poprawę swojego losu. Napięcia geopolityczne rosną. Podobnie jak długi i ceny w sklepach. Pop punk, zapewniający lekką, imprezowo-buntowniczą narrację w sferze wartości (ale niezbyt zobowiązującą, a na pewno wolną od straszenia apokaliptycznym tonem) i podobnie swobodną warstwę muzyczną, jest adekwatną odtrutką na lęki. W podobny sposób można tłumaczyć to, co stało się z mainstreamowym rapem, który poszedł o krok dalej i porzucił znaczną część ambicji, związanych z treścią czy sferą wartości.

Nie ma więc też potrzeby przypinać Machine Gun Kelly'emu łatki szkodnika, skoro rodzimi i amerykańscy książęta trapu mają więcej za uszami. A punkowy etos? Umarł dawno – na wieszakach sieciówek, które już kilka dekad temu umieszczały anarchistyczne znaki na koszulkach.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz, muzyk, producent, DJ. Od lat pisze o muzyce i kulturze, tworzy barwne brzmienia o elektronicznym rodowodzie i sieje opinie niewyparzonym jęzorem. Prowadzi podcast „Draka Klimczaka”. Bezwstydny nerd, w toksycznym związku z miastem Wrocławiem.
Komentarze 0