Liga niemiecka od lat uchodzi za znakomity inkubator dla złotych dzieci. Coraz rzadziej gwiazdy przyszłości pochodzą jednak z własnych akademii. Największe perły Niemcy znajdują obecnie na Wyspach.
Gdy na początku minionej dekady Bundesliga przeżywała baby boom, praktycznie każdy klub mógł się pochwalić wielkim talentem własnego chowu. Bayern Monachium wprowadzał do gry młodych Davida Alabę, Toniego Kroosa czy Thomasa Muellera. Borussię Dortmund włączało się dla oglądania popisów Mario Goetzego czy elegancji Matsa Hummelsa. W Borussii Moenchengladbach uderzała dynamika Marco Reusa i gra nogami Marca Andre ter Stegena. Schalke dochodziło do półfinału Ligi Mistrzów z Manuelem Neuerem w bramce, a potem wypuszczało jeszcze w świat Juliana Draxlera, Leona Goretzkę czy Leroya Sane. Bogactwo talentu niemieckich akademii wydawało się wtedy nieskończone.
Mniej więcej w połowie dekady tendencje trochę się zmieniły. Przewagę finansową oraz nowo zyskaną opinię dobrej ligi dla młodych piłkarzy, niemieckie kluby zaczęły wykorzystywać, by eksplorować bogactwo francuskiego futbolu. O ile jeszcze Borussia Dortmund Juergena Kloppa wyrosła przede wszystkim na graczach z ligi niemieckiej, o tyle silna ekipa z czasów Thomasa Tuchela czerpała posiłki głównie z Francji, gdzie wyłowiła choćby Ousmane’a Dembele czy Raphaela Guerreiro. Gdy w lidze pojawił się RB Lipsk, taśma pomiędzy Francją a Niemcami przyspieszyła. Ralf Rangnick wyszukiwał tam piłkarzy pokroju Ibrahimy Konate, Naby’ego Keity, Christophera Nkunku czy Dayota Upamecano, Borussia Moenchengladbach wchodziła do fazy pucharowej Ligi Mistrzów na plecach Marcusa Thurama czy Alassane’a Plei, a wkrótce frakcja francuska zrobiła się bardzo silna także w Bayernie Monachium. We Francji zakochało się większość klubów ligi. Wielu dobrych piłkarzy znalazło tam choćby FSV Mainz, a Stuttgart wyłowił Benjamina Pavarda, przyszłego mistrza świata, w tamtejszej drugiej lidze. Druga połowa dekady to czas, gdy złote dzieci Bundesligi mówiły po francusku.
Komentarze 0