Męska przyjaźń. Pierwotna przyjemność oglądania Duńczyków (KOMENTARZ)

Zobacz również:Piękne kulisy kadry Manciniego. 12 rzeczy, których dowiedzieliśmy się po serialu „Sogno Azzurro”
Dania
Laurence Griffiths/Getty Images

Nie wygrali Euro. Nie grali na nim ani najpiękniejszego, ani najlepszego futbolu. Jednocześnie jednak pozostaną dla wielu jednym z najsilniejszych wspomnień tych mistrzostw Europy. Nie tylko dlatego, że wszyscy tak bardzo im współczuliśmy dramatu, w którym uczestniczyli. Bardziej dlatego, że patrząc na nich, widzieliśmy swoich kumpli. Takich, z którymi można się nie spotykać przez lata, ale i tak rozumieć bez słów.

Wiele razy, patrząc w ostatnich tygodniach na reprezentację Danii, zastanawiałem się, co takiego w niej jest, że do tego stopnia urzeka. Przecież sympatia, którą tak wiele osób odczuwało tego lata do tej drużyny, nie wynikała tylko ze współczucia wynikającego z zawału ich najlepszego zawodnika. Nie dało się też jej wytłumaczyć samymi względami piłkarskimi. Owszem, Dania ładnie zagrała z Belgią i efektownie rozbiła Rosjan i Walijczyków, ale przecież nie była wcale najpiękniej grającym zespołem tego turnieju. Obserwując ich walkę z nacierającymi Anglikami, ale przede wszystkim chyba z uginającymi się pod nimi ze zmęczenia nogami, doszedłem do wniosku, że raczej właśnie o podziw dla tej walki tu chodzi. O siłę charakterów, które zebrały się w tej drużynie. O ich milczącą, ale bijącą z oczu charyzmę. O szlachetną prostotę tych postaci. Patrząc na nie, nie trzeba się zastanawiać, co kryje się pod skorupą, co mają na myśli, jacy są naprawdę, gdy gasną kamery. Patrząc na nich, wszystko widzi się jak na dłoni.

DOJRZALI MĘŻCZYŹNI

Widzi się przede wszystkim grupę mężczyzn. Nie chłopaków, nie facetów, lecz właśnie mężczyzn. Dojrzałych. Takich, których nadchodzące zniknięcie obwieszcza się od lat. Świadomych własnej wartości, ale i ograniczeń oraz sposobów, jak je przezwyciężać. Drużyny piłkarskie zwykle pełne są różnych typów, dla których ciężko znaleźć jakikolwiek wspólny mianownik. Zwykle trafi się w nich jakiś przesadny indywidualista, myślący głównie o własnym dobru. Ktoś zbyt ekstrawagancki, próbujący ściągać na siebie całą uwagę. Typowy gwiazdorek. Zahukany junior. Demoralizujący resztę weteran. I klaun, próbujący sprawić, że wszyscy wokół będą rechotać. A między nimi krąży trener, zastanawiając się, jak u licha tę zbieraninę zaprząc do jednego wozu, zawiesić im przed oczami wspólny cel, który każdego z nich by motywował i jeszcze opowiedzieć im o nim takim językiem, by każdy wszystko zrozumiał i przyswoił. Jedynie wybitnym specjalistom udaje się sprawić, że ci różni ludzie na boisku tworzą jedność, nawet jeśli poza nim nie mają o czym rozmawiać.

PIERWOTNA PRZYJAŹŃ

Duńczycy sprawiali wrażenie, jakby w ogóle nie musieli się takimi tematami zajmować. Jakby byli wystarczająco dorośli, by wiedzieć, po co się spotkali, jakie zadanie mają do wykonania i jakby nikomu nie trzeba było o tym przypominać. Przypominali bardzo pierwotną i niewątpliwie wyidealizowaną męską przyjaźń. Taką, w której nie trzeba wiele mówić, wystarczy cały dzień przesiedzieć na rybach, czasem przerywając milczenie zdawkową uwagę. W której długie przemowy zastępuje silne przygarnięcie ramieniem. W której, gdy ktoś się potknie, podaje się mu rękę, wiedząc, że za chwilę, gdy ty się potkniesz, tamten poda ją tobie. W której można się nie widzieć latami, bez codziennego streszczania sobie wzajemnie całego przebiegu dnia, lecz na odległość i tak czuć zrozumienie. To ulotne uczucia, które u jednych pojawiają się podczas wspólnych wypraw w góry, u innych na boisku piłkarskim, u niektórych przy piwie, a najbardziej skrajnie gdzieś na polu bitwy. Nie ma wielu okazji do ich przeżywania, ale tęsknota za nimi w każdym pewnie mniej lub bardziej jest zakorzeniona. W takich chwilach, zamiast włączać sobie “Oprócz błękitnego nieba” Marka Jackowskiego albo “Dziewiątą kompanię”, można od teraz oglądać także mecze Duńczyków.

EKIPA Z KODEKSEM

Bo w obserwowaniu Duńczyków było coś z czytania o ekipie, która próbuje w zimie sforsować jakąś niezdobytą górę albo z oglądania filmu o kompanii wyciągającej ze strefy zagrożenia rannych kumpli. Każdy tu zachowywał się tak, jak trzeba. Jak nakazuje jakiś dawny kodeks. Kiedy kumpel był ranny, trzeba było ruszyć mu na pomoc, a potem spróbować ochronić przed gapiącym się światem. Kiedy żonę kumpla trzeba było podtrzymać na duchu, zaraz znalazł się ktoś, kto miał na to wystarczająco dużo siły. Jednocześnie nie było w nich maczyzmu. Byli ludźmi odczuwającymi emocje. Publicznie płaczącymi. Roztrzęsionymi, kiedy mieli pełne prawo być roztrzęsieni, a przy tym na tyle odpowiedzialnymi, by poprosić wtedy o zmianę, nie chcąc zaszkodzić wspólnej sprawie. Ale też nieszukającymi w nieszczęściu usprawiedliwienia, lecz zbierającymi się w sobie tak szybko, jak to tylko możliwe, pamiętając o tym, co było, ale starając się żyć normalnie.

ZESPÓŁ TWARZY

Duńska drużyna z tego Euro to nie zespół, który imponował nogami, lecz twarzami. Oczami. To byli różni liderzy. Motywujący innych Kasper Schmeichel, który już ostatecznie udowodnił, że trzeba wreszcie skończyć z ciągłym przypominaniem, czyim jest synem. Świecący przykładem Simon Kjaer. Rzucający się w wir działań Thomas Delaney. To nie była jednorodna grupa, za to doskonale dobrana. Taka, do której nawet chłopięca twarz Mikkela Damsgaarda pasowała idealnie. Nie był w niej ciałem obcym, lecz młodym mężczyzną, którego reszta wprowadza w dorosły świat. By za dziesięć lat kultywował te same wartości, co oni.

LIDER OD POETÓW

Nad całością czuwał najważniejszy z liderów, czyli selekcjoner Kasper Hjulmand, przed objęciem stanowiska podróżujący po kraju i dyskutujący z artystami, politykami, biznesmenami i sportowcami, by uchwycić istotę duńskiej duszy. Doskonale radzący sobie w trakcie turnieju z emocjami własnymi, które przecież też musiały się w nim kotłować, zwłaszcza że już ponad dekadę wcześniej jego zawodnik w rezerwach Nordsjaelland został w trakcie meczu trafiony piorunem, co spowodowało zatrzymanie akcji serca, dwutygodniową śpiączkę oraz konieczność amputacji części nogi, z emocjami zespołu i całego narodu, ale jednocześnie nieprzesadzający z emocjami i umiejący zachować chłodną głowę. Ludzki, pomagający zespołowi przejść przez traumę i opowiadający o niej publicznie, ale też skupiający się cały czas na zadaniu, które miał do wykonania. Zarzucano mu wcześniej, że więcej niż o wygrywaniu meczów, myśli o XIX-wiecznych poetach. Ale w trakcie tego turnieju okazało się, że chcąc wygrywać mecze, warto czasem pomyśleć o XIX-wiecznych poetach.

OSTATNIA LEKCJA

Oglądało się tych Duńczyków co kilka dni i widziało się swoich kumpli. Dawnych, obecnych, nieobecnych, wyimaginowanych. Nie tyle chciało się pójść z nimi na imprezę, ile pójść z nimi w góry. Albo wykonywać jakąś ciężką pracę fizyczną. Bo oni, choć dobrze grali w piłkę, nie robili tego dla zabawy. Wiedzieli, że sukcesy wymagają wysiłku. Mecz z Anglią wymykał się im spod kontroli już pod koniec pierwszej połowy. Na nogach zaczęli się słaniać w trakcie drugiej. Zmiany, których trener musiał dokonywać, ukazywały słabość ławki i drastycznie obniżały poziom zespołu. Chcieli już tylko jakoś przetrwać, ale sprokurowali bardzo wątpliwy rzut karny. I choć Schmeichel go obronił, nie zdołali uchronić się przed stratą gola. Pozostawili po sobie wrażenie, że spróbowali absolutnie wszystkiego, zrobili, co się dało i rzucili wszystko, co mieli. I na pożegnanie przynieśli jeszcze ostatnią bardzo ważną lekcję: że nie każdy wysiłek jest na koniec nagradzany.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.