Na „SOS” SZA nie woła o pomoc, ale emanuje siłą (RECENZJA)

Zobacz również:SZA zdradza szczegóły nadchodzącego albumu. Premiera jeszcze w tym roku!
SZA
fot. Anna Webber/Getty Images for Spotify

Ponad pięć lat to szmat czasu. Ale największy talent sceny R’n’B wraca w glorii twórczej chwały.

Długo wyczekiwane płyty potrafią rozczarować, szczególnie jeśli poprzednie wydawnictwo było świetne. Kiedy SZA dzieliła się frustracjami związanymi z kiepską strategią wytwórni na jej karierę, zacząłem się martwić. Był grudzień 2020, Ctrl, rewelacyjny debiut artystki, pojawił się trzy lata wcześniej. SZA, trochę wbrew labelowi Top Dawg Entertanment, wypuściła nowe utwory, żeby zasygnalizować publiczności, że wciąż nagrywa. Trzy lata – a co dopiero pięć – to w dzisiejszych warunkach niemal zabójcza przerwa wydawnicza. Istotą współczesnego rynku muzycznego jest hustle and grind, bezustanna walka o uwagę odbiorczyń i odbiorców, wciąż rozrywanych we wszystkie strony przez dobrodziejstwa i przekleństwa cyfrowej rewolucji. Mówiąc wprost, wytwórnia TDE była na dobrej drodze do tego, żeby zawalić karierę wokalistki i zgotować jej los, jaki spotkał wiele innych obiecujących artystek R’n’B.

Nie ma drugiego gatunku w muzyce popularnej, w którym strona artystyczna jest traktowana tak źle. Wystarczy posłuchać historii Brandy, Moniki i wielu innych – reprezentantki R’n’B cierpią przez kiepskie kontrakty, lekceważenie ze strony branży, a nawet toksyczne relacje z publicznością. Zresztą, nie tak dawno przez splot podobnych okoliczności scenę opuściła Teyana Taylor. SZA miała problemy z wytwórnią, ale także z prasą i mediami społecznościowymi, gdzie roztrząsano jej cielesność, sugerując, że zrobiła sobie operacje plastyczne, czy krytykując jej wagę. W świetle tego żałosnego spektaklu nie dziwi tytuł jej nowego albumu. SOS wreszcie trafił w nasze ręce.

SOS przynależy do rzadkiej kategorii płyt, które uzasadniają swój długi czas trwania. Przez 68 minut SZA śpiewa jedne z najlepszych tekstów w tej erze muzyki popularnej, wspierając się na przepięknych, a czasami także intrygujących podkładach. Rozwinęła się jako wokalistka (i raperka!), chociaż największy progres poczyniła na gruncie czysto ludzkim i dzieli się tym doświadczeniem, odważnie odsłaniając emocjonalną głębię. To nie powierzchowne girlbossiarstwo, ale walka o podmiotowość w świecie, który często ją tłamsi. SZA nie jest rozgoryczona, czy rozżalona, ale nie boi się otwarcie konfrontować negatywnych aspektów dawnych związków. Przy okazji sprawnie bawi się materią słowną, czy to przez kreatywne rozgrywki fonetyczne, czy żonglerkę słowami, jakiej nie powstydziłby się najbardziej liryczny hip-hop.

Tak, SOS, jak wiele innych albumów R’n’B, jest o związkach i miłości. Ale dawno nie było płyty, która podejmuje te tematy w tak dojrzały i głęboki sposób. Weźmy choćby Love Language, gdzie teoretycznie obcujemy z dobrze znanym tropem pociągu do tzw. złego chłopca. Tekst tworzy obraz złożonej relacji, z jednej strony motywowanej przez pragnienie, z drugiej pozbawionej zgody na nieakceptowalne zachowania. Blind eksploruje toksyczny związek, w którym niewiele się zmienia, co staje się męczące: You still talking 'bout babies / And I'm still taking a Plan B. Ale nie ma prostego rozwiązania, bo między parą wciąż czai się jakieś uczucie. SOS w ogóle nie interesują proste rozwiązania, a praktycznie z każdego utworu wylewają się inspirujące słowa. I don't wanna be your girlfriend / I'm just tryna be your person (Notice Me), czy I need your touch, not your scrutiny (Gone Girl) – takich momentów jest na płycie pełno. SZA jest w pełni ukształtowaną osobą, mimo potknięć i czasowych słabości funkcjonuje w podmiotowych kategoriach. Nie zawsze tak było: But you made me hate me / Regret that I changed me / I hate that you made me (Special). Nie boi się również konfrontować obsesji opinii publicznej na punkcie kobiecego ciała. Obsesji, która przysporzyła jej sporo przykrości, o czym mówi otwarcie w Conceited i Special, które z powodzeniem można nazwać utworami ciałopozytywnymi. Kolejnym ważnym tekstowym węzłem jest kwestia samotności i izolacji (co sugeruje także i okładka płyty). Nie tylko w wymiarze osobistym, ale cywilizacyjnym, jak w Ghost in the Machine: Let's talk about A.I. / robot got more heart than I / Robot got future, I don't.

Osobowość artystki słyszymy nie tylko w tekstach. Również jej możliwości wokalne prezentują szerokie możliwości i zachwycają inwencją. Skoki po sylabach odbywają się sprawnie i w dialogu z resztą muzyki, rapowane fragmenty wypadają naturalnie, a głosowe popisy są zarezerwowane dla momentów, które naprawdę uzasadniają ich użycie. Mocny ukłon należy się również ekipie producenckiej, która na SOS stworzyła różnorodny zestaw, sięgający po wiele inspiracji, ale spinający się w spójny pakiet, w niczym nie odstający od wysokiego poziomu SZY. Czy słyszymy rapowy bit (SOS, Forgiveless), trapową psychodelię (Low), rozklekotany jazz (Used), a nawet pop-punk (F2F), album brzmi doskonale. Strukturalnie nie ma tu zbyt wielu eksperymentów, poruszamy się po bezpiecznej formule, złożonej ze zwrotek, mostków i refrenów, ale to, co je wypełnia, potrafi mocno angażować uwagę, a nawet zaskakiwać.

SOS to pięknie zaaranżowany album, który znakomicie wykorzystuje ograniczony zestaw gości. Travis Scott nie tylko harmonizuje w Low, z czego znaliśmy go już wcześniej, ale również pokazuje udane oblicze popowego wokalisty w Open Arms. Don Toliver, artysta dość średni w solowej twórczości, na featuringach sprawdza się wybornie, jak w refrenie Used. Pheobe Bridgers wprowadza człowieczeństwo do radykalnie poskładanego, futurystycznego bitu w Ghost in the Machine. Ol’ Dirty Bastard zza grobu nawija na mocnym podkładzie wieńczącym album. Jeśli jest jakiś słaby punkt na SOS, to typowałbym Nobody Gets Me, dość szablonową balladę, która nadchodzi po dwóch naprawdę brawurowych numerach. Rozumiem, że to może być zabieg osadzający w realiach po szaleńczej wyprawie, ale w kontekście całości wypada odrobinę zbyt konwencjonalnie. Niemniej, pod względem muzycznej treści SOS było warte oczekiwania. Artystka sięgnęła po potężne postaci, jeśli chodzi o kompozycję, bo na płycie wspierają ją m.in. Babyface, Lizzo, Ty Dolla Sign, Neptunes, a nawet… Jacob Collier, którego szczęśliwie słyszymy tylko w tle. SOS to nad wyraz udany mariaż wielu songwriterskich uniwersów.

SZA jest wyrazistą postacią, ale fundamentem tej opinii jest muzyka i świetne teksty, a nie kampania w mediach społecznościowych. Artystka przekazuje swoje doświadczenia, odsłania się emocjonalnie, ale nietrudno wyciągnąć z tego i bardziej uniwersalne treści: ciałopozytywność, wagę usuwania toksycznych aspektów relacji, czy konieczność budowania związków na równych zasadach. Siła artystki bije z każdego z elementów tworzących SOS, które wydaje się być podsumowaniem pewnego etapu jej życia. Nie gorzkim rozliczeniem z błędami, nie wyrzutem żalu w stronę zimnej branży i kiepskich eksów, wbrew tytułowi, nie jest to również wołanie o pomoc. Kiedy te tematy się pojawiają, są konfontowane z dojrzałością i podmiotowością, czyli wartościami, które czasami potrafią zginąć pod ciężarem nieludzkich trybów popowej maszyny. SZA wbiła się na scenę mocnym debiutem, po czym właśnie te tryby zaczęły przyciskać ją coraz bardziej. Szczęśliwie, wyszła z tego wzmocniona, a my dostaliśmy jeden z najlepszych albumów tego roku. Cierpliwość popłaca!

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz, muzyk, producent, DJ. Od lat pisze o muzyce i kulturze, tworzy barwne brzmienia o elektronicznym rodowodzie i sieje opinie niewyparzonym jęzorem. Prowadzi podcast „Draka Klimczaka”. Bezwstydny nerd, w toksycznym związku z miastem Wrocławiem.
Komentarze 0