Najbardziej zwariowany skoczek świata. Piotr Żyła dopełnia przeznaczenia „Trzech Muszkieterów” polskich skoków

Zobacz również:Kto otrzyma najlepsze noty? O skoczkach, którzy mogą nieco namieszać w nadchodzącym sezonie
Piotr Żyła
Fot. Alexander Hassenstein/Getty Images

Kamil Stoch, Dawid Kubacki i Piotr Żyła to nazwiska, któe pojawiają się niemal we wszystkich dobrych historiach polskich skoków narciarskich od czasów odejścia na emeryturę Adama Małysza. W ostatnich latach to właśnie ta trójka jest symbolem stabilności i sukcesu w polskich sportach zimowych, choć Żyła mógł być czasem ustawiany w drugim szeregu z powodu mniejszych sukcesów indywidualnych. Teraz już nie będzie, bo mistrzostwo świata dopełniło idealną historię o trzech muszkieterach polskiego narciarstwa.

Gdybyśmy spytali przeciętnego kibica, z czego kojarzy Piotra Żyłę, to na pewno najczęściej przewijałyby się oryginalne wywiady, cytaty o garbiku i fajeczce, charakterystyczne posty w mediach społecznościowych czy bardzo specyficzne poczucie humoru tego zwariowanego skoczka. A same skoki? Na drugim miejscu – w końcu nie wygrywał tak często jak Małysz, Stoch czy nawet Kubacki. Zawsze gdzieś z tyłu, co najwyżej w drużynie z pojedynczymi wyskokami – jego popularność zawsze zdawała się być znacznie większa poza skocznią.

KARIERA Z DRUGIEGO SZEREGU

Szczególnie że w kwestiach sportowych Żyła nigdy nie był na pierwszym planie. Nawet w początkach swojej przygody, kiedy startował w juniorach. Powód jest jeden – jest z rocznika 1987, czyli tego samego, co Stoch. Razem szli przez swoje juniorskie czasy, zdobywając chociażby srebrny medal mistrzostw świata juniorów w drużynie. Jednak to o Stochu mówiło się więcej. To on od dziecka był nazywany następcą Małysza, nawet jeśli sam niekoniecznie tego chciał (wywiad kilkunastoletniego Kamila, w którym mówi o swoich mistrzowskich marzeniach obejrzymy jeszcze wiele razy), to o nim mówiło się w kontekście wielkiej przyszłości w – niewyobrażalnych wtedy – czasach postmałyszowskich. Żyła był niezłym juniorem, jednak w tamtym czasie było to za mało. Z jednej strony był Stoch, a z drugiej dokładnie w tym momencie przeżywaliśmy krótki, acz intensywny wybuch talentu Mateusza Rutkowskiego. Nadziei co nie miara, jednak mało kto wspominał w tym wszystkim Żyłę.

Wiemy, jak skończyła się historia Rutkowskiego – jednym wielkim niewypałem. Za to kariera Stocha potoczyła się dokładnie odwrotnie w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. Już w sezonie 2004/05 udało mu się zająć siódme miejsce w zawodach Pucharu Świata w Pragelato, a rok później, mając 18 lat, przeskakał cały sezon w Pucharze Świata, wchodząc w rolę „utalentowanego numeru dwa” za wciąż skaczącym na wysokim poziomie Małyszem. To zajęło ekspertów, media i kibiców w kontekście przyszłości polskich skoków.

Żyła tej atencji nie otrzymywał, bo i nie dawał ku temu powodów. W początkach swojej kariery miał regularne i bardzo duże wahania formy, podróżując między Pucharem Kontynentalnym a Pucharem Świata i mimo że pierwsze punkty zdobył we wspominanym sezonie 2005/06, to na stałe do najlepszych dołączył dopiero na początku 2011 roku, a w dodatku było to poprzedzone mini wstrząsem, czyli brakiem powołania do ośmioosobowej kadry A na sezon 2010/11. Został w niej zastąpiony... przez 20-letniego, nieznanego szerzej Dawida Kubackiego. Pomogły dopiero treningi w klubie z Janem Szturcem, które naprostowały technikę wciąż młodego skoczka.

WYJĄTKOWY ZWYCIĘZCA I CHWILA ZWĄTPIENIA

To wszystko zbiegło się w czasie z wybuchem formy Stocha i zakończeniem kariery Małysza, przez co – ponownie – stabilizacja Żyły przeszła bez echa. Był już na stałe członkiem kadry A, regularnie punktował i w oczach kibiców stawał się solidną częścią drużyny i coraz ciekawszą osobowością pozasportową, jednak na skoczni potrzebował czegoś więcej.

Koniec sezonu 2012/13 był tym, co dziś możemy uznać przebłyskiem prawdziwego talentu Żyły. Okazał się znakomitym lotnikiem, a w dodatku zaliczył świetny konkurs w Oslo, który wygrał… ex-aequo z Gregorem Schlierenzauerem. Tym samym stał się zaledwie drugim (po Stochu) skoczkiem, który zdołał wygrać konkurs w erze „po Małyszu”. To wszystko pokazało, że poza tym zwariowanym „Pieterem” w środku znajduje się jeszcze skoczek, który może osiągać wielkie rzeczy.

Był też częścią drużyny, która zdobywała medale mistrzostw świata w latach 2013 i 2015, jednak potem nadszedł moment zwątpienia, powrót do wahań formy z początku kariery, kiedy w sezonie 2015/16 nie wychodziło mu absolutnie nic. Raptem kilkukrotnie punktował w zawodach PŚ, na część konkursów nawet nie pojechał, a w dodatku całkowicie posypał się technicznie, niejako zapominając o tym, w jaki sposób skakał w latach poprzednich.

Potrzebował czegoś nowego i tym czymś okazał się Stefan Horngacher, nowy trener reprezentacji, który trenował Żyłę i Stocha w ich czasach juniorskich, kiedy był trenerem kadry B za kadencji Heinza Kuttina. Austriak niemal od nowa „poukładał” Żyłę na skoczni wracając do Polski w sezonie 2016/17. Nie było łatwo, bo i Żyła, według głosów z wewnątrz, miał być niełatwym do opanowania szkoleniowo zawodnikiem. Horngacher jednak znalazł na niego sposób. Przekonał do swojej wizji skakania, co odbiło się chociażby w warstwie wizualnej skoków Żyły. Kibice szybko dostrzegli zmianę stylu najazdowego i inne nowinki techniczne, co przełożyło się na dużo łatwiej dostrzegalną różnicę – w zdobytych metrach. Efekt był piorunujący. Z sezonu na sezon Żyła zmienił się z pogubionego na skoczni zawodnika do brązowego medalisty mistrzostw świata indywidualnie i złotego w drużynie.

IGRZYSKA DO ZAPOMNIENIA

Dzięki Horngacherowi Żyła stał się naszym czołowym skoczkiem i to w roku przedolimpijskim. Jednak też dzięki, albo w jego wypadku „przez” Horngachera, rok olimpijski nie był taki, jaki sobie wymarzył. Austriacki trener poprawił nie tylko skoki Żyły, ale też i innych naszych zawodników, m.in. Stefana Huli czy Macieja Kota. Dołóżmy do tego Stocha i Kubackiego i otrzymujemy pięciu skoczków przy czterech miejscach w rywalizacji drużynowej. Podczas igrzysk Hula przeżywał swój najlepszy okres w karierze, a Kot skakał na treningach lepiej od Żyły, co spowodowało, że mimo obecności w Pjongczangu, najbardziej uśmiechnięty skoczek kadry nie miał powodów do radości, bo nawet tam nie wystartował. Patrzył jak koledzy zdobywają medal olimpijski w drużynie, aktualnie najważniejszy skalp, którego brakuje w kolekcji „Wewióra”.

Mimo to Żyła się nie załamał i odpowiedział na to w najlepszy możliwy sposób – skacząc znakomicie w kolejnym sezonie. Aż siedem miejsc na podium PŚ (choć bez zwycięstwa), indywidualnie najlepszy punktowo sezon w karierze i czwarte miejsce w klasyfikacji generalnej PŚ, w idealnym sąsiedztwie Stocha (3. miejsce) i Kubackiego (5.). To właśnie tych trzech skoczków okazało się pozostałymi na placu boju muszkieterami po odejściu głównego bohatera w postaci Małysza. Kot, Hula i inni okazali się opcjami mniej lub bardziej tymczasowymi.

DOPEŁNIENIE HISTORII

Żyła jednak wciąż – jak w całej swojej karierze – był nieco z tyłu. Stoch i Kubacki mieli indywidualne mistrzostwo świata, Żyła – nie. Stoch i Kubacki wygrywali Turniej Czterech Skoczni, Żyła – nie. Najstarszemu z trójki brakowało dużego, indywidualnego sukcesu, by móc pełnoprawnie stanąć obok wspomnianej dwójki na czele polskiego sportu zimowego.

Kto jednak przypuszczał, że będzie to akurat tu, w Oberstdorfie? Żyła był zdolny walczyć o medale, to oczywiste, jednak niewielu stawiałoby go ponad np. Stochem czy Kubackim, szczególnie na normalnej skoczni, bowiem Żyła zawsze radził sobie lepiej na tych większych. Tymczasem przyszedł dokładnie ten jeden dzień i jeden moment…

Z Żyłą trzeba porozmawiać – taki przekaz szedł kiedyś od Horngachera. Wydaje się to najprostszą rzeczą na świecie. W końcu jak inaczej rozwiązywać problemy niż przez rozmowę. Jednak to, co wydaje nam się rzeczą oczywistą w codziennym życiu, niekoniecznie ma miejsce w sporcie. Tam często w relacjach trener – zawodnik nie ma miejsca na rozmowę, prędzej na narzucone polecenie, które musi zostać wykonane. Za tym charakter Żyły nie przepada. Często zrobi w takiej sytuacji na odwrót albo po swojemu, bo tak wydaje mu się lepiej. Co gorsza nie powie o tym głośno, a schowa to gdzieś w środku, pod postacią zwariowanego wesołka. Stąd też może różne problemy z wahaniem formy w niektórych częściach jego kariery.

Jednak Horngarcher wiedział, jak z Żyłą rozmawiać. Jego ówczesny asystent, a teraz trener reprezentacji, Michal Doleżal, też o tym wie. Sam wspominał, że przed konkursem na normalnej skoczni w Oberstdorfie nie trzeba było wiele. Porozmawiać, ot co. Resztę zostawić samemu zawodnikowi.

Trener naładował Żyłę motywacją dołożoną do wcześniej wspólnie wypracowanej techniki skakania. To wszystko połączyło się z energią skoczka, która trafiła na swój idealny dzień. Żyła odpalił dwa znakomite skoki, które dały mu tytuł mistrza świata. Nie było w tym żadnego farta, żadnego korzystnego wiatru – czyste umiejętności zawodnika, który trafił na swój perfekcyjny dzień w najlepszym możliwym czasie. Okrzyki radości Żyły słychać było i po wylądowaniu, i w trakcie noszenia na rękach przez kolegów, i na podium, i w każdym możliwym wywiadzie. Najbardziej zwariowany skoczek narciarski jest już znany w całym narciarskim świecie. Jeśli myśleliście, że jego wywiady były zwariowane już wcześniej, to warto obejrzeć „Tour de Żyła” po wszystkich stacjach telewizyjnych będących pod skocznią. W emocjach i szczęściu trudno rozmawiać w obcych językach, za to ten charakterystyczny krzyk i śmiech jest absolutnie uniwersalny.

I jedynie po odebraniu złotego medalu Żyła zrobił się nieco bardziej nostalgiczny. W wywiadzie dla TVP Sport już nie krzyczy, nie śmieje się, nie żartuje – mówi tylko o tym, że nucąc Mazurka Dąbrowskiego myślał o wszystkich dobrych i złych chwilach swojej kariery i o tym, ile pracy włożył w to, by po tylu latach zostać mistrzem świata. I to najstarszym w historii, co jest kolejnym dowodem na to, że jeśli gdzieś można długo skakać, to w Polsce. Żeby wyjątkowości tego zwycięstwa dodać jeszcze jeden aspekt warto zauważyć, że Żyła jest jednym z nielicznych skoczków w XXI wieku, którzy wygrywali na najwyższym poziomie zawody na każdym możliwym typie skoczni - normalnej, dużej i mamuciej (w ubiegłym sezonie w Bad Mittendorf). Jest to o tyle osobliwe, że polski skoczek wygrał w swojej karierze... dokładnie trzy tego typu konkursy. Każdy w innych okolicznościach, co jeszcze bardziej pasuje temu szalonemu facetowi.

„Pieter” o tym nie wspomni, bo teraz jest czas radości, wielkiego świętowania wejścia na stałe do historii polskiego sportu obok swoich dotychczas bardziej utytułowanych kolegów. Ma już wielki sukces indywidualny, którego mu nikt nie zabierze. Jednak wszyscy wiemy, jakiej jednej rzeczy brakuje mu do kolekcji. A igrzyska już za rok...

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uniwersalny jak scyzoryk. MMA, sporty amerykańskie, tenis, lekkoatletyka - to wszystko (i wiele więcej) nie sprawia mu kłopotów. Współtwórca audycji NFL PO GODZINACH.