I nie chodzi tu tylko o jedną z najlepszych didżejskich scen w historii kina – kultowy film Matthieu Kassovitza jest wciąż aktualny. W polskich kinach zobaczycie go od 10 stycznia lub – na wybranych pokazach – 25 listopada.
Trzech gości, jeden życiorys. Said, Hubert i Vinz mieszkają na jednym paryskim blokowisku i choć każdy z nich ma inne pochodzenie (Arab, Afrykanin i Żyd) to łączy ich ponura egzystencja imigranta. Wkurw na rzeczywistość narasta coraz bardziej, więc gdy podczas zamieszek z policją jeden z mundurowych gubi broń, Vinz postanawia przetrzymać ją i zrobić w końcu z tym wszystkim porządek. Ma też pretekst - jeden z poszkodowanych blokersów walczy o życie w szpitalu. Vinz poprzysiągł sobie, że jeśli chłopak zginie, on w odwecie zabije policjanta.
Ten film był totalnym zaskoczeniem w latach 90., bo nikt przed Kassovitzem nie sportretował tak realistycznie marazmu, jaki panuje wśród imigrantów z wielkich europejskich metropolii. Krytycy nazywali go drugim Spike'em Lee i nie chodziło tu o wspólną sympatię do hip-hopu, a wiarygodną psychologię bohaterów z marginesu. Kassovitz był bardziej jak wczesny Scorsese – powoli opisywał bohaterów poprzez ich codzienne zachowania, żeby wciągnąć widzów w swój świat i doprowadzić do dramatycznego finału. Oglądało się to rewelacyjnie, zupełnie jak film kręcony tanią kamerą przez ich kumpla z bloku. Matthieu Kassovitz co prawda wychował się nie w środowisku blokersów, a paryskich artystów, za to jako syn węgierskiego Żyda wiedział co nieco o byciu innym we Francji lat 90. Może dlatego Nienawiść jest taka szczera. I może dlatego Kassovitzowi już nigdy nie udało się powtórzyć sukcesu tego filmu - ten temat siedział w nim tak mocno, że nie potrafił tak samo emocjonalnie wczuć się w kolejne projekty.
Jeśli padają pytania o to, co kieruje młodymi ludźmi z Paryża, Londynu, Brukseli, którzy dają się omamić fundamentalistom i biorą udział w zamachach, ten film da odpowiedź: bezsilność, brak przyszłości, brak przeszłości i tytułowa nienawiść względem tego stanu rzeczy. Vinz, Said i Hubert są świadomi tego, że jako kolorowi z getta nie mają żadnych szans na godne życie we Francji. Jeśli już, mogą zostać ochroniarzami, sprzątaczami albo handlarzami narkotyków. Chcą się wyżyć, ale nie mają na kim, bo i nie wiedzą za bardzo, kto jest temu winien. Rząd? Policja? Lokalny dzielnicowy? Ci prześladują ich za to, że są kolorowi. Nikt im niczego nie udowodni, zawsze można zwalić winę na ciapatego czy Murzyna. Dlatego używają przemocy na komisariatach, bo mogą. A wściekłość imigrantów narasta. Snują się bez celu po Paryżu i prowokują zaczepki. Wystarczy tylko drobna iskra, żeby wywołać pożar, jak choćby podczas wernisażu sztuki współczesnej, gdzie trójka bohaterów wdaje się w sprzeczkę z eleganckimi paryżanami z wyższych sfer. Taka ciekawostka, wszyscy z high life'u byli biali.
Film Kassovitza nie jest tak ważny, bo pokazuje wściekłych na świat imigrantów, ale dlatego, że widzi w nich ludzi i stara się zrozumieć motywację tytułowej nienawiści wobec całego świata. I kiedy pod koniec Nienawiści Said wrzeszczy do grupki skinheadów Precz z Le Penem!, czujemy gorzką klamrę kompozycyjną, zwłaszcza w sytuacji politycznej w Francji i stale wysokiego dla Marine Le Pen, córki znienawidzonego przez bohaterów Kassovitza polityka.
W polskich kinach film pojawi się 10 stycznia, w 30. rocznicę premiery.
Komentarze 0