Pete Davidson. Antyidol, o którego każdy prosił i każdy potrzebował

Zobacz również:Musimy porozmawiać o „Czekotubce” Josefa Bratana
The 2022 Met Gala Celebrating "In America: An Anthology of Fashion" - Arrivals
fot. Dimitrios Kambouris/Getty Images

God saved me from that crash / Just so I can beat Pete Davidson's ass – rzucił Kanye w Eazy, kontynuując groteskową ofensywę przeciwko komikowi, który swego czasu spotykał się z Kim Kardashian. W ten sposób chłopak z sąsiedztwa na Staten Island znowu znalazł się w centrum zainteresowania, chociaż...

...raczej nie przystaje do celebryckiego magla. A jednak dołączył do obsady Saturday Night Live jako dwudziestolatek, zagrał w komediowym serialu Brooklyn 9-9 i w filmie Judda Apatowa o samym sobie, kumpluje się z Kidem Cudim i Machinem Gunem Kellym, a jego romantyczne résumé każe postawić pytanie, czy nie jest współczesnym sex symbolem.

Nieustannie muszę wyciągać się z tego stanu, ale znam już kolejne kroki, które pozwalają się z nim zmierzyć. Chodzi o to, żeby się odpowiednio „zaprogramować”; oszukać swój mózg – mówił Pete o depresji w rozmowie z Charlamagnem tha Godem. Cały czas mam myśli samobójcze, ale nie mogę tego zrobić ze względu na mamę, siostrę, rodzinę – dodawał.

Z rozbrajającą szczerością zwykł wypowiadać się nie tylko na temat swojej batalii o zdrowie psychiczne, ale też o trzeźwieniu; kolejnych podejściach, żeby zostawić za sobą blanty czy grzyby. Odwyk jest do dupy. Dni ciągną się w nieskończoność. Filmy wydają się gówniane, nie mogę słuchać rapu – przyznawał pół żartem, pół serio podczas wywiadu sprzed kilku lat. Dostrzegał przy tym jednak silver lining. Jak przespane noce czy powrót snów. A z muzyki został mu wspomniany Cudder. Nie chodzi wyłącznie o to, że Davidson uważa Man on the Moon: The End of Day za najlepszy album ever. Kid Cudi saved my life – przyznawał przy niejednej okazji.

W obiegu krąży wiele komunałów, oscylujących wokół tego, że komedia to tragedia plus czas; mitów dotyczących figury komika z depresją. Ale pozostaje faktem, że traumatyczne doświadczenia bywały motorem napędowym dowcipu, a pewien ciężar musi być wpisany w rozśmieszanie publiki, skoro minorowe wątki powracały w biografiach Rowana Atkinsona, Jima Carreya czy tej najbardziej ponurej – Robina Williamsa. Pete Davidson nie jest tu wyjątkiem. Choć jego orgin story jest już skrajnie dramatyczne. Sam przyznaje, że nigdy nie zostałby komikiem, gdyby nie śmierć ojca – strażaka, który stracił życie w nowojorskim ataku terrorystycznym z 11 września. Została mu po nim odznaka numer 8418 i trauma, z której nie zdawał sobie sprawy jako siedmiolatek, ale z czasem dała mu się we znaki. Wyjściem ewakuacyjnym okazał się humor.

Gdyby nie tragedia z 2001 roku, która popchnęła go w ramiona stand-upu, zostałby budowlańcem na Staten Island. Tak przynajmniej zdarzyło mu się fantazjować na temat własnej historii alternatywnej. Z dzielnicą, gdzie dorastał, łączy go specyficzna relacja. Coś na kształt love–hate relationship. Formułował życzenie, żeby huragan Cindy nawiedził wyspę i dokończył dzieła, ale równocześnie jeszcze niedawno właśnie tam mieszkał z mamą i właśnie tam – jako współscenarzysta – umieścił miejsce akcji filmu The King of Staten Island, stanowiącego kolejny etap zmagań ze stratą ojca. Ostatecznie nie trafił więc na plac budowy, tylko na plan zdjęciowy u Judda Apatowa.

Żeby do tego doszło, najpierw musiał rozepchnąć się łokciami na scenie standupowej, gdzie zasłynął z bezpośredniego, easy listeningowego humoru, absolutnej szczerości na własny temat i charakterystycznej flegmy. Twierdzi, że gdyby miał szukać odniesienia dla swojego żartu w uniwersum hip-hopu, pozycjonowałby się raczej jako French Montana niż Kendrick Lamar. To zwróciło na niego uwagę telewizyjnej legendy – Lorne'a Michaelsa, pociągającego za sznurki w Saturday Night Live. Davidson w 2014 roku został pierwszym komikiem urodzonym w latach 90., który trafił do obsady programu.

Niewiele czasu zajęło mu, żeby stać się rozchwytywaną osobistością medialną i enfant terrible amerykańskiej rozrywki; gościem, który fotografuje się na kolacji z Kidem Cudim, Timothéem Chalametem i Kanye'em czy randkuje z Arianą Grande (ona poświęciła mu nawet fragment thank u, next), Kate Beckinsale, Margaret Qualley, Kaią Gerber i Kim Kardashian; wzbudzając przy tym płomienną dyskusję na temat istoty własnego magnetyzmu. To nie jest przecież codzienna sytuacja, że salonowym pieszczochem i obiektem westchnień gwiazd staje się gość o – powiedzmy – zmęczonym physis (wynikającym pewnie częściowo z choroby Crohna), który chwali się publicznie współlokatorską relacją z matką i tatuażem Hillary Clinton.

Choć to już melodia przeszłości, gdy bohaterowie masowej wyobraźni musieli pozostawać teflonowi – pisząc swoją opowieść o zwyczajnym szaleństwie, Pete Davidson wiele zrobił dla destygmatyzacji hardkorowych zmagań z rzeczywistością i odbrązawiania celebryckich pomników. Bo taki everyman, który wyewoluował z doświadczonego przez życie klasowego śmieszka może być teraz nawet bardziej potrzebny niż kiedykolwiek wcześniej. Choćby jako przeciwwaga dla ekscentryka-Westa, który ewidentnie znajduje się na drugim końcu gwiazdorskiego wszechświata.

Cieniem na wizerunku Pete'a kładzie się jedynie sztama z Machinem Gunem Kellym, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz.

A z SNL pożegnał się w takim stylu:

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Senior editor w newonce.net. Jest związany z redakcją od 2015 roku i będzie stał na jej straży do samego końca – swojego lub jej. Na antenie newonce.radio usłyszycie go w autorskiej audycji „The Fall”, ale też w "Bolesnych Porankach". Ma na koncie publikacje w m.in. „Machinie”, „Dzienniku”, „K Magu”,„Exklusivie” i na Onecie.
Komentarze 0