Kolejna reklama słoweńskiego sportu. Rok Mozić puka do drzwi światowej siatkówki (WYWIAD)

Zobacz również:Słoweński marsz po sukces. Banda Giulianiego uprzykrza wielkim życie
Rok Mozić
Fot. Roberto Tommasini/LiveMedia/NurPhoto via Getty Images

W ojczyźnie nazywa się go „Luką Donciciem siatkówki”. Jako niespełna 20-latek trafił do Włoch i z miejsca stał się gwiazdą ligi. Rok Mozić to najskuteczniejszy zawodnik fazy zasadniczej Serie A wyprzedzający między innymi Nimira Abdel-Aziza czy Wilfredo Leona. Wielki talent reprezentacji Słowenii ma już za sobą także solidną grę w rozgrywkach międzypaństwowych oraz sukcesy w „plażówce”.

Przyjmujący Blu Volley Werona opowiada nam o praniu ciuchów, budowaniu wizerunku, no i oczywiście o drodze do siatkarskich sukcesów. Który z reprezentantów Polski jest jego idolem? Czemu nie został drugim Peterem Prevcem? Kto przestrzegał go przed Radostinem Stojczewem i dlaczego został specjalistą od obsługi pralki? Rok Mozić ma czytelnikom newonce.sport wiele do opowiedzenia.

*****

Michał Winiarczyk: Jaki jest twój rekord długości skoku?

Rok Mozić: 15 metrów. Miałem wtedy około 10 lat. Mogłem pójść na większą skocznię, 30-metrową. Gdy ją zobaczyłem, uznałem: „Hmm, to chyba nie dla mnie”. Przestraszyłem się wysokości. Stwierdziłem, że 15 metrów wystarczy. Po sześciu miesiącach zrezygnowałem ze skoków narciarskich.

Czyli lęk sprawił, że nie zostałeś drugim Peterem Prevcem?

Można tak powiedzieć (śmiech). Mam wielki respekt dla skoczków, że bez strachu skaczą na odległość ponad 200 metrów. Dla mnie brzmi to niewiarygodnie.

Prevc, Goran Dragić czy Wilfredo Leon – który z trójki był dla ciebie największą inspiracją w dzieciństwie?

Gdy byłem mały, bardzo często oglądałem skoki narciarskie. Z pewnością Prevc był jednym z moich największych idoli. Pamiętam sezon, gdy dominował w Pucharze Świata. Wtedy śledziłem go na bieżąco. W siatkówce był wspomniany przez ciebie Leon, ale i reprezentanci Słowenii czy mój tata, który też uprawiał ten sport. Z kolei w koszu mocno śledzę Dragicia i Lukę Doncicia, więc dobrze trafiłeś z propozycjami.

W Słowenii nazywają cię „Luką Donciciem siatkówki”.

Miałem 16 lat, gdy zadebiutowałem na najwyższym szczeblu ligowym w Słowenii. Od razu zostałem najskuteczniejszym zawodnikiem rozgrywek. Pojawiły się dobre wyniki w młodym wieku, więc przykułem uwagę mediów. Zaczęli nazywać mnie „Donciciem siatkówki”. Lubię to określenie, to wyraz dużego szacunku, ale nie uważam je za wiarygodne. Trudno porównywać mnie w wieku 16 lat z Luką. On grał już w Realu Madryt, jednym z najlepszych klubów Europy. Spisywał się na tyle dobrze, że mając 19 lat jak równy z równym rywalizował w NBA. Może teraz, gdy trafiłem do Włoch i zostałem najskuteczniejszym zawodnikiem sezonu zasadniczego Serie A, porównanie staje się bardziej realistyczne.

Ponoć gdy byłeś dzieckiem, stworzyłeś plakat, w którym opisałeś jak zostaniesz wielkim siatkarzem. Przykleiłeś do niego zdjęcie Alena Sketa.

Nie wiem, jakim cudem dowiedziałeś się o tym, ale gratuluję rozeznania. Będąc w szkole podstawowej dostałem zadanie przedstawienia, kim chcę zostać w przyszłości. Napisałem, że będę profesjonalnym siatkarzem. Dodałem do tego opis poszczególnych elementów siatkarskich oraz zdjęcia. Po latach zorientowałem się, że na jednym z nich widnieje Alen. W tym czasie grałem już z nim w kadrze. Wysłałem mu zdjęcie, trochę się pośmialiśmy. Okazało się, że na plakacie było więcej siatkarzy, którzy wtedy byli moimi idolami, a teraz są kumplami z reprezentacji.

Czy jeśli masz za rodziców byłych siatkarzy, którzy grali na profesjonalnym szczeblu, istnieje szansa, by nie być skazanym na volley?

Rozmawiałem o tym z rodzicami. Powiedzieli, że nie zmuszali mnie do niczego. Niezależnie od tego, jaką dyscyplinę uprawiałem, oni nie czuli się zawiedzeni. Niemniej, wiele osób żartowało, że moja życiowa droga z góry była zaplanowana już przy narodzinach. Jak mały dzieciak często chodziłem z tatą na treningi. Był już wtedy trenerem. Nie rozstawałem się z piłką. W szkole mówili: „ten chłopak może niezbyt dobrze pisze, ale za to dobrze kontroluje piłkę”. Próbowałem wielu dyscyplin, ale wygrała siatkówka. Cały czas mocno doceniam wsparcie mamy i taty.

Pamiętasz moment, gdy zdałeś sobie sprawę, że dobry z ciebie siatkarz?

Jako dziecko grałem w jednym momencie zarówno w minisiatkówkę, jak i wersję bardziej przypominającą prawdziwą siatkówkę. Potrafiłem grać w trzech kategoriach wiekowych jednocześnie. To był moment, w którym zrozumiałem, że jeśli dalej będę się tak rozwijał, to mogę stać się naprawdę dobrym siatkarzem. Już wtedy nie znosiłem przegrywać. Nie obchodziło mnie to, że naprzeciwko mnie potrafili stać chłopacy o pięć lat starsi ode mnie. Śmiesznie to wyglądało, bo przy nich wyglądałem jak maluch. Mogłem bez większego schylania się przechodzić pod siatką.

Wraz z siatkówką halową, trenowałeś także plażową. Jak beach volleyball pomaga na parkiecie?

Mam wrażenie, że każda dyscyplina, której próbowałem, poprawiła moją ogólną sprawność. Różne ruchy charakterystyczne dla danego sportu poprawiały moją koordynację. W siatkówce czasem też musisz wykonać jakieś nieszablonowe zagranie na przykład odbić piłkę nogą czy nawet głową. Siatkówka plażowa dała mi wiele. Co roku mój tata organizuje obozy sportowe w miejscowości mojej babci i dziadka. Gdy miał 13 lat, dostał od nich w prezencie boisko. Dziś w tym samym miejscu jest ich aż cztery. W każde wakacje jeździliśmy tam i non stop graliśmy w „plażówkę”. Często nie było czasu, by pozwiedzać czy odpocząć jak normalni ludzie. Mocno doceniam tamte niekończące się gry. Każdemu mogę polecić „plażówkę”. Efekty gry i treningów na piasku można dostrzec także w hali.

Byłeś nastoletnim talentem, gdy trafiłeś do dorosłej siatkówki. Czułeś przeskok?

Miałem spokojne przygotowanie. Pierwsza styczność z seniorską siatkówką nastąpiła w trzeciej lidze, gdy miałem 14 lat. Po tym sezonie pozwolono mi trenować z pierwszym zespołem. Byłem niesamowicie podekscytowany możliwością trenowania z najlepszymi, choć co tu dużo ukrywać, byłem jeszcze za mały na granie. Traktowałem to jako miłe doświadczenie. Spędziłem kolejny sezon na drugim szczeblu. Trafiłem na dobrego trenera, który mnie rozwinął. Jako 16-latek wreszcie dostałem szansę gry w pierwszej lidze. Nie wiedziałem, czego dokładnie mogę oczekiwać. Poziom był trochę trudniejszy niż się spodziewałem. Nie byłem pewny gry. Wychodziłem z założenia, że muszę na każdym treningu dawać z siebie wszystko i liczyć na to, że wykorzystam nadarzającą się szansę. Gdy ją dostałem, to występowałem przez następne trzy lata w każdym spotkaniu.

W ubiegłym sezonie – twoim ostatnim – po 28 latach przerwy Maribor znów został mistrzem Słowenii.

To niebywałe przeżycie. Po pierwszym sezonie w seniorach otrzymałem wiele ofert zza granicy. Uznałem jednak, że mam w Mariborze jeszcze dużo miejsca na rozwój. Czułem się dobrze, nie uważałem, że muszę wyjechać, by się rozwijać. Poza tym byłem w liceum. Skończyliśmy pierwszy sezon na czwartym miejscu. W następnym, przerwanym przez koronawirusa, byliśmy już trzeci.

Przed ostatnim znowu pojawiło się wiele ofert. Mogłem zarobić większe pieniądze w Niemczech, Francji czy choćby w Lublanie. Stwierdziłem, że w Mariborze stać nas na napisanie fajnej historii. Czułem, że mamy skład z potencjałem na sukces. Sprowadzono dobrego atakującego z Libii, lecz początek rozgrywek nie był rewelacyjny. Pojawiły się myśli: „A może trzeba było odejść?”. Z czasem złapaliśmy rytm i dotarliśmy aż do finału. W nim przegrywaliśmy już 2-0 w serii do trzech zwycięstw. Do decydującego starcia podeszliśmy bez podstawowego libero, atakującego i środkowego. Podeszliśmy do meczu na zasadzie „zobaczymy co wyjdzie”. Wygraliśmy 3:2, po czym udaliśmy się do Lublany, by wygrać 3:1. Dopełnieniem historii był triumf w naszej hali po tie-breaku. Ten sukces wprawił w euforie każdego – mnie, zespół, kibiców, czy tatę. Można powiedzieć, że pewien ciąg w rodzinie został zachowany. Grał w Mariborze, gdy ten świętował ostatnie mistrzostwo w 1993 roku. Po 28 latach poszedłem w jego ślady.

Rok Mozić
Fot. Pim Waslander/Soccrates via Getty Images

Słoweńska siatkówka reprezentacyjna stoi na bardzo wysokim poziomie, ta klubowa niekoniecznie. Skąd wynika ta dysproporcja?

Jesteśmy bardzo dobrzy w rozwoju młodych zawodników. Słoweńscy siatkarze dosyć wcześnie dostają szansę gry na profesjonalnym poziomie. Średni poziom ligi jest tutaj sprzymierzeńcem. Jeśli jesteś utalentowanym siatkarzem, to masz świetną szansę zapoznać się z dorosłym volleyem na dobrym, ale nie bardzo dobrym poziomie. Możesz nabrać doświadczenia i odejść do zagranicznego klubu. Problemem dorosłych słoweńskich klubów są małe pieniądze. Jeśli na serio myślisz o zrobieniu kariery w tym sporcie, musisz opuścić kraj. Tam się jeszcze bardziej rozwiniesz. Jeśli przejrzysz szeroką kadrę reprezentacji, to zauważysz, że zdecydowana większość graczy występuje za granicą. Znajdzie się może paru siatkarzy Lublany i tyle.

W kadrze zadebiutowałeś jeszcze przed 18. urodzinami przy okazji turnieju kwalifikacyjnego do igrzysk w Tokio.

Już rok wcześniej dostałem zaproszenie na zgrupowanie. W ogóle się tego nie spodziewałem. Telefon przyszedł w ostatniej chwili. Potrenowałem tylko tydzień, bo zbliżał się turniej plażówki. Nie będę ukrywał, bałem się tego jak odnajdę się wśród gości, na których patrzyłem jak na idoli. Jednego dnia trzymasz za nich kciuki i prosisz o autografy, a drugiego okazują się twoimi kumplami z zespołu. Chciałem od razu pokazać wszystko, co potrafię. Debiut przyszedł dopiero przy okazji wspomnianego przez ciebie turnieju. Cieszyłem się, że dostałem szansę gry na tak ważnej imprezie. Wypadłem dobrze w meczu z Czechami, lecz porażka z Francją popsuła nastroje. Z drugiej strony, oni później zostali mistrzami olimpijskimi, więc coś to znaczy.

Zawodnicy tacy jak Dejan Vincić czy Mitja Gasparini pamiętają czasy, gdy reprezentacja Słowenii należała do europejskich przeciętniaków. Ty z kolei dorastałeś oglądając kadrę rywalizującą jak równy z równym z najlepszymi zespołami.

Mogę uważać się za wielkiego farciarza. Dzisiejsza reprezentacja wygląda zupełnie inaczej niż kilkanaście lat temu. Wiem jak wiele pracy chłopaki musieli włożyć, aby zespół znalazł się w europejskiej czołówce. Dawno temu rywalizowali w Lidze Europejskiej, a żeby znaleźć się w mistrzostwach Europy czy świata musieli przechodzić przez różne fazy eliminacji, walcząc ze słabymi ekipami. To, że dziś Słowenia ma miejsce w Lidze Narodów i w mistrzostwach świata, jest zasługą żmudnej pracy starszych kolegów. Od czasu do czasu lubią wypominać: „Ej, zobacz co żeśmy dla was zrobili”. My, młodzi wchodzący do reprezentacji, mamy dziś znacznie bardziej komfortowe warunki do pokazania się przeciwko najlepszym.

W czym tkwi wasz sekret w zwyciężaniu nad polską kadrą? Od 2015 roku na każdym EuroVolleyu Słowenia eliminuje nas z dalszej gry.

To bardzo dziwne zjawisko, na które nie potrafię racjonalnie odpowiedzieć. Przecież macie nieprawdopodobny skład, a tak jak mówisz, na mistrzostwach Europy Słowenia zawsze was pokonuje. Dwa mecze miały miejsce w Polsce. To ma dodatkowe znaczenie. Pamiętam jak w ubiegłym roku po raz pierwszy miałem szansę zagrać przeciwko wam w hali wypełnionej po brzegi kibicami. Dostałem piłkę, a ręce mi się trzęsły. Bardzo bałem się, że zepsuje serwis. Doping dla Polaków był oszałamiający. W jakiś niewytłumaczalny sposób zawsze przeciwko wam gramy fantastycznie i znajdujemy sposób na zwycięstwo. Może Polska się nas boi? (śmiech)

Macie siatkarzy grających na wysokim poziomie, ale żadnego z nich otwarcie nie można nazwać światową supergwiazdą.

Masz rację. Polska ma Wilfredo Leona czy Bartosza Kurka, Francuzi mają Earvina N’Gapetha, Brazylia też ma wielkie postacie. Każdy z nich indywidualnie jest lepszy od nas. Taki Leon wejdzie na serwis i zdobędzie pięć asów. Niemniej, gdy przychodzi do zespołowego starcia, to w naszej kadrze można dostrzec ogromną chemię. Jesteśmy zgraną paczką nie tylko na parkiecie. Dobrze się znamy, więc każdy wie, że gdy w meczu przydarzy się trudny moment, jeden zrobi wszystko, by pomóc drugiemu. Reprezentacja Słowenii to braterska drużyna, a nie zbiór indywidualności.

Opowiadałeś o świetnych latach w Mariborze i ofertach zza granicy. Co cię przekonało do Werony?

Miałem oferty z mocniejszych zespołów. Uznałem jednak, że chcę dołączyć do zespołu, który da wiele szans do gry. Co z tego, że poszedłbym od razu do Perugii, jeśli zagrałbym może w czterech, pięciu meczach, a resztę oglądał z kwadratu? Wybrałem Weronę i nie żałuję, bo występowałem w każdym spotkaniu. Już dostrzegam plusy, bardzo się rozwinąłem przez sezon. Dostałem od klubu duże zaufanie, a ja pokazałem występami, że była to słuszna decyzja. Cieszę się z tego jak mi poszło, ale wiem, że muszę cały czas kontynuować grę na takim poziomie. To dopiero pierwszy sezon za granicą, a ja myślę o zadomowieniu się w najlepszej siatkówce na dłużej.

Coś cię zszokowało w Serie A?

Muszę najpierw wspomnieć o tym, że sporo pomogły mi występy w kadrze. Miałem tam okazję zmierzyć się z wieloma siatkarzami, którzy występują we Włoszech. Nie ma co ukrywać, Serie A jest o wiele mocniejszą ligą od słoweńskich rozgrywek. Siatkarze skaczą jeszcze wyżej i uderzają jeszcze mocniej. Pamiętam pierwszy mecz. Graliśmy z Trento. Matej Kazijski wchodzi, serwuje 125 kilometrów na godzinę, a ja się tylko zastanawiam: „jakim cudem mam przyjąć taką piłkę?”. Kilka miesięcy wcześniej grałem w lidze, w której serwowano z prędkością pewnie niewiele przekraczającą 100 kilometrów na godzinę. Co więcej, po Trentino mierzyliśmy się z Perugią, gdzie serwował Leon. Każdy wie, że to jeden z najlepszych specjalistów od asów serwisowych na świecie.

Już na dzień dobry musiałem otrzaskać się z nowymi realiami. To mi jednak pomogło, bo później nie czułem już takiego szoku. Przyzwyczaiłem się zarówno do mocnych serwów, jak i do wyższego bloku czy lepszej obrony. Serie A to takie rozgrywki, gdzie możesz mieć poczucie, że perfekcyjnie zaatakowałeś, a koniec końców i tak zostaniesz bez punktu, bo rywal obroni piłkę.

Twoje opowieści o trudnościach w Serie A mogą trochę dziwić patrząc na to jak sobie poradziłeś. Przyjeżdża młody chłopak ze Słowenii i w pierwszym sezonie zostaje najskuteczniejszym zawodnikiem fazy zasadniczej, pokonując między innymi Nimira Abdel-Aziz, człowieka, który ostatnio bywa „królem strzelców” każdych rozgrywek, w których bierze udział.

Wiem, że brzmi to dziwnie, ale naprawdę nie spodziewałem się tego, jak dobrze poradzę sobie w pierwszym sezonie. Myślę, że nie tylko ja jestem tym zaskoczony. Nie przypuszczałem, że od razu zostanę najskuteczniejszym siatkarzem rozgrywek. Nie mogę powiedzieć, że bałem się gry w Serie A. Wiedziałem, że potrafię grać na wysokim poziomie. Trafiłem tu dobrze przygotowany fizycznie. Czuję wielką satysfakcję, że udało mi się pokonać w indywidualnym zestawieniu wielkie postacie. Nimir ostatnio wygrywał klasyfikacje strzeleckie każdych rozgrywek. Za nim, na trzecim miejscu uplasował się mój idol Leon. Wiem jednak, że nie mogę spocząć na laurach. Wydaje mi się, że w dobrej grze w pierwszym sezonie pomagał fakt, że mało kto mnie dobrze znał, szczególnie na początku sezonu. Byłem kimś nowym w środowisku, miałem trochę łatwiej. W drugiej części sezonu analitycy rywali dobrze mnie poznali. Rywale wiedzieli na przykład, jak się zachowuję w danych sytuacjach w ofensywie, kiedy najlepiej skoczyć do bloku i tak dalej. Czułem, że druga część sezonu była dla mnie trudniejsza. Chcę cały czas rozwijać się w takim stylu. Zdaję sobie sprawę, że stać mnie na wiele.

W Weronie prowadzi cię Radostin Stojczew, trener znany z „twardej ręki”.

Przed przyjazdem do Włoch, koledzy z kadry, między innymi Tine Urnaut dali mi trochę wskazówek. Przestrzegli mnie przed robieniem niektórych rzeczy. „To u niego nie przejdzie” – tłumaczyli. Gdy zaczęliśmy ze sobą pracować, złapaliśmy dobry kontakt. Jestem zadowolony, bo rozmawia ze mną po serbsku. Nie znam jeszcze dobrze języka włoskiego, a tutaj wiele osób nie potrafi porozumiewać się po angielsku.

Wiadomo, jak z każdym trenerem nigdy nie masz non stop stuprocentowej zgodności. Na treningu czasem zdarzą się jakieś nieporozumienia, ale nie jest to nic wielkiego. To normalka w świecie sportu. Stojczew potrafi czasami stać się generałem, którego można się bać. Czasem słychać go z bardzo daleka. Nie krzyczy po to, by tylko krzyczeć. On robi to w dobrej wierze. Chce, aby każdy siatkarz zmuszał się do jeszcze lepszej pracy. To typ szkoleniowca, który będzie na ciebie naciskał, abyś przekraczał swoje limity. Nawet jeśli trenujesz bardzo dobrze, on będzie chciał, żebyś na następnym treningu prezentował się jeszcze lepiej. Wiadomo, ten mechanizm nie działa w nieskończoność. W końcu przyjdzie dzień, w którym nie zanotujesz progresu i usłyszysz od niego kilka słów. Ale idzie się do tego przyzwyczaić.

Skończyliście sezon na dziewiątym miejscu, poza play-offami.

Byliśmy bliscy awansu. Zabrakło trzech punktów do ósmego miejsca, choć mieliśmy taki sam bilans co rywale (Top Volley Cisterna – przyp. M.W). Cieszę się, że mamy teraz sporo odpoczynku. Będziemy przygotowywać się do stać o piąte miejsce, które daje przepustkę do Pucharu Challenge. Będziemy starać się grać jak najlepiej tylko możliwe, by wygrać ten tak zwany play-out.

Ponoć oprócz zostania specjalistą od zdobywania punktów, we Włoszech stałeś się także ekspertem od prania…

Gdzie ty wynajdujesz te informacje? (śmiech)

Kwestia przygotowania. Wiem, że jesteś przesądny. W Słowenii nosiłeś ten sam podkoszulek pod koszulką meczową. We Włoszech ponoć grasz w tej samej bieliźnie.

To wszystko jest prawdą. Dwa sezony temu grałem jednocześnie w zespole juniorskim i seniorskim. Wyglądało to tak, że grałem mecze w sobotę i w niedzielę. Po pierwszym spotkaniu szybko zdejmowałem koszulkę i mówiłem do mamy: „Musisz mi to szybko wyprać. Potrzebuję jej na jutro”. Następnego dnia musiałem znów mieć ją na sobie. Zawsze mogłem liczyć na jej zrozumienie.

We Włoszech zderzyłem się z dorosłym życiem. Trafiłem sam, miałem trochę obaw jak sobie poradzę w życiu codziennym. Szybko się jednak zaadaptowałem. Teraz mogę uważać się za eksperta od wszystkiego – prania, sprzątania czy gotowania. No dobra, gotowanie może nie wychodzi mi zbyt dobrze. Całe szczęście, że jemy sporo posiłków w klubie. Jeśli chodzi o pranie, to w tym przypadku zanotowałem olbrzymi progres (śmiech).

Masz jeszcze jakieś inne rytuały?

Jestem przyzwyczajony do kilkudziesięciominutowej drzemki w dniu meczu. Nie mogę spać zbyt długo, bo wyjdzie to na niekorzyść. Kiedyś musiałem grać w jednej parze butów, teraz nie przywiązuje do tego wagi. Jest jeszcze wspomniana przez ciebie bielizna, ale nie chodzi tu o typową bieliznę, tylko sportowe podspodenki z lycry.

Przygotowując się do rozmowy zwróciłem uwagę na twoje media społecznościowe. Trudno znaleźć przykłady siatkarzy, którzy w podobnym wieku stworzyliby swoją markę.

Fajnie, że zwróciłeś uwagę na ten fakt. Mam za sobą zespół, który pomaga mi w zarządzaniu wizerunkiem. Pomysł na stworzenie marki „RM19” przyszedł za sprawą taty. Lubi nosić czapki. Kiedyś zapytał się mnie: „czemu muszę nosić czapki Nike albo Adidasa? Chętnie nosiłbym twoje”. Zaczęliśmy myśleć nad stworzeniem marki. Wyszło „RM19”, bo z „19” gram w reprezentacji, a z „9” w klubie.

Planujemy wprowadzenie jeszcze więcej ciuchów, bluz, koszulek itp. Na ostatni mecz rundy zasadniczej przyjechała grupa około 60 fanów ze Słowenii. Wyjazd zorganizowała agencja, z którą współpracuję. Kibice mieli na sobie czapki i koszulki z moim logo, były też flagi. Póki co nie jest to biznes, na którym można zarabiać. Bardziej chodzi o budowę wizerunku i marki. Liczę jednak, że jeśli wszystko się dobrze rozwinie, to w przyszłości również z tego będą pieniądze.

Co Rok Mozić musi zrobić, by przebić popularnością w Słowenii Lukę Doncicia?

Nie wiem, czy jest to w ogóle możliwe. Porównywanie nas to porównywanie siatkówki z koszykówką. Basket i piłka nożna funkcjonują na innym poziomie. NBA zna każdy fan sportu na świecie, co za tym idzie Doncić jest popularny nie tylko w ojczyźnie, ale i na innych kontynentach. Każdy wie, kim jest i jak gra. Z kolei siatka nie jest popularną dyscypliną. W pewnym sensie to nawet dobrze. Podejrzewam, że gdyby Luka przyjechał teraz do Włoch, to ludzie nie daliby mu żyć. Nie mógłby spokojnie napić się kawy ze znajomymi. Siatkarze też są tutaj znani, ale spokojnie możesz funkcjonować prawie tak jak każdy. Jestem bardzo młody, ale mogę śmiało powiedzieć, że póki żyje, póty siatkówka nadal będzie daleko za koszykówką w kwestii popularności.

Robisz to, co kochasz – grasz w siatkówkę. Nie czujesz czasem braku tak zwanego „normalnego życia”? Mam na myśli zwykłe wyjścia ze znajomymi czy udziały w imprezach rodzinnych.

Skłamałbym, gdybym kategorycznie zaprzeczył. Czasem czuję, że coś mnie omija, że brakuje tej „normalności”. Całe szczęście, że pomimo wyjazdu za granicę, cały czas jestem stosunkowo blisko domu. Maribor i Weronę dzieli cztery i pół godziny drogi. Oznacza to, że rodzina i przyjaciele mogą mnie często odwiedzać.

Życie profesjonalnego sportowca w teorii jest monotonne. Funkcjonuję według pewniej rutyny. Poranny trening, później albo jakieś klubowe spotkania, albo inne obowiązki typu wywiad, dalej czeka mnie obiad, chwila odpoczynku, kolejny trening, powrót do domu, odpoczynek i sen. Następnego dnia to samo. Czasem może to człowieka wkurzać, ale wtedy szybko zdaje sobie sprawę, że w gruncie rzeczy jest ogromnym szczęściarzem. Większość ludzi pracuje cały tydzień po osiem godzin dziennie i mimo tego nie zarabia wielkich pieniędzy. Ja robię, to co kocham i dobrze na tym wychodzę – mogę czuć tylko wdzięczność.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.
Komentarze 0