„The Idol” portretuje kobiece emocje z wrażliwością copywritera Brazzers (RECENZJA)

Zobacz również:W dobie social mediów nikt nie potrzebuje „Plotkary” (RECENZJA)
the idol cover.jpg
fot. kadr z 1 odcinka serialu

Kto z tu zebranych nie miał nigdy spermy na twarzy? Kiedyś to było coś fajnego! Oznaka dobrej randki! – mówi w pewnym momencie jedna z bohaterek The Idol. I pierwszy odcinek jest właśnie czymś, co kiedyś było fajne, ale teraz już niekoniecznie.

Rzadko trafia się serial, do którego z urzędu podchodzi się z tak złym nastawieniem. To nie mogło się udać, o czym świadczyło wycie alarmów, jakie dochodziło z obozu HBO jeszcze przed premierą. I po pierwszym odcinku jest satysfakcja, bo faktycznie – nie udało się.

Może i Sam Levinson położył pierwszy z sześciu epizodów The Idol, ale, co by nie mówić, zrobił mu dobrą introdukcję. Teoretycznie nie dzieje się w niej zbyt wiele – sesja zdjęciowa Jocelyn, gwiazdy pop, gdzie ona chce odsłonić piersi, a spec od public relations przekonuje, że może jednak nie. Ale Levinson od razu wrzuca nas w środek cyklonu. Kolejne postacie pojawiają się jedna po drugiej, jakby odsłaniać obraz od szczegółu do ogółu. W tle wizerunkowy kryzys: ktoś wrzucił do sieci zdjęcie Jocelyn z nasieniem na twarzy. Kiedy ona, nieświadoma sytuacji, ćwiczy układ taneczny do teledysku, sztab zastanawia się, co dalej z tym zrobić. Przedstawiciel agencji koncertowej biadoli, że bilety na jej trasę sprzedają się kiepsko, a pewnie będzie jeszcze gorzej, managerowie zachodzą w głowę, jak wyjść z tego z, nomen omen, twarzą, chociaż jest też druga strona medalu: Jocelyn trenduje na Twitterze jak nigdy przedtem. I na poziomie formalnym gdzieś tam to wszystko elegancko współgra, więcej, można byłoby jeszcze długo prowadzić ten scenariusz dwutorowo, wyciskając z całej sytuacji, ile fabryka dała. Ale Sam Levinson to nie Alfred Hitchcock i jak już musi rozwiązać ten węzeł, to rąbie na oślep siekierą. Thank you, captain Obvious.

the idol.jpg
fot. kadr z 1 odcinka serialu

Gorzej, że to ta lepsza część pierwszego odcinka, bo ze skąpanej w słońcu, hollywoodzkiej willi z basenem przenosimy się do klubu. A tam władzę nad rzędem dusz sprawuje niejaki Tedros, w interpretacji The Weeknda dysponujący charyzmą na poziomie błędu statystycznego. Jeśli w tym momencie część czytelników jeży się za spojlowanie, uspokajamy – tu nawet nie ma czego spojlować. The Idol snuje się z przewidywalnością jutrzejszej prognozy pogody; jeśli najbardziej zaskakujące jest w tym serialu to, że The Weeknd zmienił fryzurę i teraz nosi długie, spięte w kitę włosy, to nie spodziewajcie się plot twistów. Możliwe, że to przewrotna gra twórców; chcą udowodnić, że życie celebrytów to regularna nuda. Możliwe. Ale chyba bliżej do interpretacji sugerowanej przez osoby przebywające na planie The Idol i opowiadające o tym reporterom Rolling Stone'a. A mówiły, że odkąd plan opuściła reżyserka Amy Seimetz, jej miejsce zajął Sam Levinson, a The Weeknd jako producent wykonawczy mocniej chwycił za lejce, całość skręciła w stronę monotonnej, spermiarskiej fantazji o seksie i wszechobecnym mroku Hollywood. Od połowy pierwszego odcinka zwyczajnie nie da się tego oglądać, bo gatunkowo The Idol przytula się do telewizyjnych produkcji erotycznych. A tam, wiadomo, fabuła ma wypełniać momenty pomiędzy innymi momentami. Niby spoko, ale podobnych atrakcji oczekujemy co najwyżej od nocnych pasm niemieckich telewizji, a nie jednego z najgłośniejszych seriali roku.

Grana przez Lily-Rose Depp Jocelyn robi za bezrefleksyjną lalkę i szczerze liczymy, że akurat ta postać dostanie w kolejnych epizodach trochę więcej miejsca na pogłębiony portret psychologiczny – aczkolwiek jeśli mistrzem gry był tu The Weeknd, to prędzej spodziewajcie się pogłębionego portretu jej piersi, bo już kroi się na to, że przez resztę odcinków nasienie będzie dosłownie tryskać z ekranu. Reszta ekipy nie ma tu kompletnie niczego do zagrania: Eli Roth gra kolejnego błyskającego ciemnym okularem hollywoodzkiego buca, Troye Sivan jest na ekranie może przez minutę, a Jennie Kim – góra dwie. Bo i ich nazwiska były potrzebne tylko po to, żeby skusić widzów czymś ekstra; Sivan i Kim chyba nie mają złudzeń, że funkcjonują tu na prawach misia z Krupówek, z którym turyści robią sobie zdjęcia.

I taki jest cały odcinek The Idol. Pusty, płytki, operujący zgranymi chwytami. Opowiadający o kobietach z czułością Daniela Magicala. Pod skórą Hollywood znów czają się demony, a Sam Levinson nie ma pojęcia, co z nimi zrobić. Męczarnia – a przecież to dopiero pierwszy z sześciu kręgów piekła.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0