TOP 10 najlepszych zagranicznych albumów 2023 roku… do tej pory

Podsumowanie

Półrocze dobiega końca, prezentujemy więc nasze zestawienie the best albums of 2023 so far. Wśród nieobecnych m.in. Liv.e, Navy Blue, Nia Archives i Young Nudy, ale cóż – dziesiątka nie jest z gumy.

Przegląd wydawnictw światowych to pierwsza część podsumowania minionych sześciu miesięcy. Polski top już w najbliższy czwartek.

kolejność alfabetyczna

1
Amaarae - „Fountain Baby”

Po artystycznym sukcesie The Angel You Don’t Know, Amaarae musiała podejść do – spędzającego sen z powiek debiutantów – testu drugiego albumu. Nie dość, że stawiła mu czoła, to jeszcze nie potknęła się na żadnym zadaniu. Co więcej, wykonała je wzorowo. Fountain Baby jest brzmieniowym rozwinięciem afrobeatsowych motywów z debiutu. Poszerzającym spektrum inspiracji: jest tu sensualne r’n’b, jest bujający trap, są brazylijskie funki i – zataczające coraz szersze kręgi – amapiano. Melodyjnie perfekcyjne, kompozycyjnie wszystko się zgadza, repeat value wysokie. A wokal Amaarae nie ma sobie równych – unikat jak Rosalía, potęga jak Beyoncé, urok jak u Grimes. No i lepszego momentu na odpalenie Fountain Baby nie będzie: w końcu to album skrojony pod upalne lato. Lech Podhalicz

2
billy woods / Kenny Segal - „Maps”

Droga, którą zmierzają billy i Kenny wiedzie nas szlakiem post-pandemicznych tras koncertowych (…). Na kolejnych przystankach tego realnego acz również symbolicznego touru, woods jest więc nieustannie zjetlagowany, najarany marnym bądź za drogim weedem i zmęczony ciągłymi soundcheckami i rozmowami z nieszczególnie mądrymi ludźmi – pisałem w recenzji Maps, które uważam za jedną z najlepszych rapowych powieści drogi, jakie kiedykolwiek powstały. Najprawdopodobniej najlepszą – dodam nawet po jej powtórnym odsłuchu, lecąc właśnie samolotem przez Atlantyk. Pięknie bowiem mi się sprawdza w takich okolicznościach jako ścieżka dźwiękowa pod wznoszenie się, opadanie i przygodne turbulencje; współpasażerskie small talki, podniebną akwizytorkę i obłe rozkojarzenie towarzyszące byciu zawieszonym pomiędzy. Między Stanami a Europą, mainstreamem i undergroundem, klasyką i progresją. Filip Kalinowski

3
Caroline Polachek - „Desire, I Want to Turn Into You”

Z jednej strony rewelacyjne przyjęcie Desire, I Want to Turn Into You mogło być efektem głodu jakościowego popu; 2023 pod tym względem póki co nie rozpieszcza. Z drugiej – no nie, to po prostu jest świetna płyta. Kate Bush Generacji Z niczym zając skacze pomiędzy wyrafinowaniem avant popu a mainstreamem. Czaruje wysokim, trenowanym od dwóch dekad operowym wokalem. Jest patetyczna, ale w dobrym stylu i kiczowata, ale też w dobrym stylu; wielu przejechałoby się na pomysłach typu użycie dud na popowym albumie, – a Polachek jakoś nie. No i nagrała znakomity, szczery album o tym, co myśli i czuje owładnięta miłością kobieta. Szczera zazdrość wobec tych, którzy zobaczą ją w tym roku na Open'erze. Jacek Sobczyński

4
Jim Legxacy – „homeless n*gga pop music”

Stormzy rapował kiedyś: I’m so London, I’m so South. Słowa te idealnie pasują do autora bezkompromisowo najlepszej płyty ostatniego półrocza w Wielkiej Brytanii. homeless n*gga pop music to projekt, który pokazuje wszystko, co multikulturowy Londyn wypracował sobie przez ostatnie dekady w muzyce. Wychowany w Lewisham – owianej złą sławą dzielnicy w południowo-wschodniej części miasta – w rodzinie nigeryjskich emigrantów Jim Legaxcy zmieszał garage, jersey, driil i afrowave. W ten sposób ułożył całą mozaikę londyńskich dźwięków, które następnie połączył z chwytającymi za serce tekstami o życiu, miłości czy poszukiwaniu szczęścia. Jako przede wszystkim DJ, a dopiero później raper, oddał hołd dźwiękom z przeszłości, nadając im nowy wymiar. I nieważne, czy mówimy o candy reign (!), które nawiązuje do wydanego w 1995 roku Candy Rain od Soul for Real, czy o Mileys Riddim, gdzie prowadzi nas motyw z soundtracku do serialu Hannah Montana – Jim Legaxcy robi to perfekcyjnie. Przyszłość należy do tego 22-latka. I świadczy o tym nie tylko homeless n*gga pop music, ale też gościnny udział w kawałku Sprinter Dave’a i Centrala Cee czy zapowiedź wspólnego materiału z Fred Again.. Jędrzej Święcicki

5
JPEGMAFIA / Danny Brown - „Scaring the Hoes”

Peggy stwierdził gdzieś, że Scaring the Hoes, to jego wersja ninetiesowego rapu – wszystkie beaty zrobione na jednym samplerze (nieistniejącym jeszcze wtedy co prawda SP-404) i dwóch chłopów, którzy ilekroć za mikrofon chwytają, to nigdy w język się nie gryzą i nic w bawełnę nie owijają. Jak przystało na ów duet egzotyczny – przyrodzona tej formule surowość i obcesowość została tu jednak jeszcze przyprawiona sporą ilością środków psychoaktywnych, kompulsywnie pochłanianej popkultury i starej dobrej paranoi. Brzmi to więc trochę jak złota era hip-hopu postawiona przed ciemnym zwierciadłem Philipa K. Dicka. Ta płyta wystrzeliła właśnie przeróżnie dziś definiowaną estetykę neo boom bapu w zupełnie nową stronę – hiperhopu. Uh, this that irregular wave? Szkoła ani nie nowa, ani nie stara. Bardziej dzień wagarowicza w centrum handlowym… po ketaminie. Filip Kalinowski

6
Kali Uchis - „Red Moon in Venus”

Hello, can you hear me? I just wanted to tell you, in case you forgot…I love you – tymi słowami amerykańsko-kolumbijska piosenkarka otwiera najnowszy album i już wiadomo, z czym będziemy mieli do czynienia. To krążek oscylujący wokół miłości; do partnera i siebie. Uczucie to rozwija się od początkowych etapów zauroczenia (Love Between… i All Mine) przez pożądanie (Fantasy) aż po uświadomienie sobie, że osobą, którą powinna darzyć największym uczuciem jest ona sama (Moral Conscience i Deserve Me). Kali Uchis od ponad dekady redefiniuje brzmienie latynoskiej muzyki pop. Na Red Moon in Venus prezentuje najbardziej kompletne oblicze – zarówno w warstwie muzycznej, jak i w przedstawieniu emocji; gdzieś pomiędzy szaleńczo zakochaną nastolatką, pamiętliwą femme fatale, a dojrzałą kobietą z konkretnym bagażem doświadczeń. Kwestie astrologiczne zostawiam osobom, które mają na ten temat większą wiedzę i zajawę, ale coś musi być z tym wpływem księżyca na sprawy uczuciowe. Karina Lachmirowicz

7
Kelela - „Raven”

Całe sześć lat minęło, odkąd Kelela zadebiutowała Take Me Apart. Żeby jej kolejny album ujrzał światło dzienne, musiała nie tylko przełamać blokadę twórczą, ale również określić na nowo – radykalną, jak sama przyznaje – postawę artystyczną. Zalążki materiału zaczęły powstawać, gdy Amerykę zalała fala protestów w 2020 roku, a Raven ostatecznie przyjął kształt hołdu dla wkładu czarnej i queerowej społeczności w muzykę taneczną. I zachwycający jest ten album, gdzie subtelność ninetiesowego soulu kontrowana jest nagle drum’n’bassami, a całości zostaje nadana jeszcze ambientowa tekstura przez duet OCA. Piękna lekcja stylu i niezależności od jednej z najbardziej unikatowych postaci na scenie w ostatnich dwóch dekadach. Marek Fall

8
Larry June & The Alchemist - „The Great Escape”

Rapsy jak CBD i chłodny kompres na rozgrzane czoło; nie przesadzamy, bo Larry June i Alchemist nagrali najbardziej kojący hip-hopowy krążek roku. Oparty na starych, soulowych samplach, tradycyjnie już klejonych przez Alchemista tak, że brzmią jakby chłop naprędce skonstruował jazzowy kwartet. Larry płynie leniwie, z leciutką przewózką i przyrodzonym mu spokojem, który udziela się licznym gościom; od Big Seana po Actiona Bronsona. I można narzekać, że Alchemist nie odkrył koła na nowo i dalej kontynuuje drogę, jaką ostatniompodążał razem z Freddie Gibbsem i Rocem Marciano, ale serio, kogo to obchodzi. Mamy 2023, świat się sypie, potrzebujemy takiej muzyki. Jacek Sobczyński

9
Lil Yachty - „Let’s Start Here”

Sympatyczny przygłup nagrywający własne The Dark Side of the Moon? Kilka miesięcy po tym, jak zabrał wock do Polski, Lil Yachty zaprezentował szokujący materiał, który mógłby przekonać Wychowanego na Trójce do trapu – pisałem, kiedy Let's Start Here ujrzało światło dzienne. I jasne, że 25-letni raper zapowiadał wcześniej alternatywny projekt, ale chyba nikt nie był gotowy na to, co nastąpiło, gdy faktycznie wskoczył do króliczej nory w towarzystwie ekipy jak z mokrego snu redaktora Pitchforka (m.in. Mac DeMarco i Alex G). Pojawiła się gdzieś cięta riposta, że ten projekt to psychodeliczna Greta Van Fleet i można gdybać, czy bez elementu zaskoczenia nie zostałby z tego wszystkiego co najwyżej średni album zespołu typu MGMT, ale – jakby nie było – Let’s Start Here pozostaje jednym z najbardziej ożywczych i wywrotowych twistów w obrębie gatunku ever. A przy tym jednym z najbardziej stylowych crossoverów. Marek Fall

10
Yves Tumor - „Praise a Lord...”

Ilu słuchaczy, tyle najlepszych albumów Yvesa Tumora. Można polemizować, który longplay to jego opus magnum. Tylko po co? Pokaż, kto ma lepszą dyskografię. Współczesnych artystów z tak wyrównanym dorobkiem jest tylu, co solidnych piłkarzy w Niecieczy. I to niezależnie od stylistycznych piwotów; ambientowych lub glamowych inspiracji czy rosnącej przystępności numerów. I w ten krajobraz doskonale wpisuje się Praise a Lord Who Chews but Which Does Not Consume; (Or Simply, Hot Between Worlds). Album zaskakująco przystępny, krystalicznie wyprodukowany i wypełniony solidnym songwritingiem. Lovely Sewer czy Meteora Blues to przecież dekadenckie rockowe hymny skołatanej generacji. I nie przeszkadza nawet, że Praise a Lord to w zasadzie siostrzana płyta do poprzedniej, tyle że bardziej popowa. Tumor GOAT niezależnie od panującego vibe'u. Lech Podhalicz

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Komentarze 0