Travis Scott w filmie twórcy „Spring Breakers”! Mamy recenzję prosto z festiwalu w Wenecji

Zobacz również:Travis Scott przygotowuje album z Kid Cudim? Na pewno nagrał numer do nowego filmu Nolana
Aggro
materiały promocyjne

Aggro Dr1ft, nowy film Harmony’ego Korine’a to jedna z premier wywołujących radykalnie spolaryzowane reakcje. Były owacje na stojąco, były ucieczki z sali, buczenie i nawoływanie do bojkotu.

Trudno się jednak dziwić, biorąc pod uwagę, jak często w kontekście reżysera słyszy się podobne głosy. Harmony Korine to cudowne dziecko amerykańskiego kina zawsze w kontrze do obowiązujących norm. Nie skończył żadnych szkół, naukę porzucił dla deskorolki. Najczęściej jeździł w Washington Square Park w Nowym Jorku. To tam, jak głosi legenda, poznał fotografa Larry’ego Clarka, który planował nakręcić film o młodzieży z HIV. Nastoletni skejt napisał więc w dwa tygodnie scenariusz do kultowych Dzieciaków.

Sam Korine od początku kariery budzi skrajne emocje: od miłości do nienawiści; od zazdrości do podziwu. Jednych zachwyca, innych irytuje. Bywa skrajnie brutalny. Nie boi się zarazem ocierać o kicz. Jest w jego filmach wiele poplątanych, zapętlonych, a czasem pourywanych wątków. Są one podbite przez szalony język i szalone pomysły, które długo nosi się pod czaszką. Tajemniczy chłopak w różowych króliczych uszach. Nastolatki topiące koty dachowce w beczkach tylko po to, żeby lokalny rzeźnik przerobił je na mięso do restauracji. I jeszcze chłopak w wannie – podczas kąpieli wpycha w usta talerz spaghetti, a na koniec wyławia z brudnej wody tabliczkę czekolady. Podczas gdy krytycy starszej daty zmiażdżyli jego debiutanckie Gummo – w branży zbierał pochwały. Gus van Sant powiedział, że film zmienił mu życie. Bernardo Bertolucci dorzucił, że to rewolucja w języku kina.

Chociaż Korine kręci swoje filmy już od ponad dwóch dekad, ciągle nikt nie wie, co z nimi zrobić. Każdy kolejny to opowieść z innego imaginarium i porządku symbolicznego. Raz będzie to dialog z manifestem Dogma ’95 (Julien Donkey-Boy), innym razem – wiwisekcja kultu celebrytów (Mister Lonely). W Spring Breakers reżyser obsadził w rolach głównych idolki amerykańskich nastolatek, przenicowując popkulturowe stereotypy na ich temat. Księżniczki Disney’a są ubrane w odblaskowe bikini i różowe kominiarki; są też uzbrojone i bawią się w gangsterkę w rytm Hit me baby one more time Britney Spears. A nie jest to jeszcze koniec – wszystko wskazuje na to, że Korine chce nadal budować własną alternatywnę wobec tradycyjnie pojmowanego kina; poszukiwać nowych struktur i poetyk.

O tym, że Korine potrafi zrobić gęsty film o tego typu inwencji, przekonuje po raz kolejny w transowym Aggro Dr1ft – produkcji, która lokuje się na najbardziej eksperymentalnym – przynajmniej, jeśli chodzi o formę – skrzydle jego twórczości. Forma zresztą sprawa, że nie da się go sklasyfikować, ometkować, przyporządkować do żadnej kategorii. Nic dziwnego, że wylądował gdzieś na obrzeżach weneckiego festiwalu, pokazano go poza konkursem głównym. Sam reżyser nie traktuje zresztą tego projektu jako filmu sensu stricto. W wywiadach mówi, że miał być przeżyciem, w którym chodzi o klimat. W tym celu powołał kreatywny team, który przez rok eksperymentował z różnymi technologiami: silnikami do gier, animacją 3D, kamerami termowizyjnymi i efektami generowanymi przy pomocy sztucznej inteligencji. Aggro Dr1ft to patchwork uszyty ze skrawków gier wideo – wygląda to jak skrzyżowanie Hotline Miami, Saints Row z pozostałościami po God of Warach. Korine twierdzi, że stworzył nowy styl zwany gamecorem. Recenzenci piszą, że wygląda to jak najbrzydsza i najbardziej popieprzona gra na pierwsze PlayStation. Nie było i nie będzie drugiego takiego filmu.

Bo wejście do Aggro Dr1ft jest wejściem w nieznany dotąd świat – niekiedy trudno stwierdzić, czy znajdujemy się we śnie, na jawie, czy w narkotycznym delirium zawieszonym poza czasem. Pomysł Korine’a polega na dążeniu do efektu obcości. Pomaga mu w tym forma, która tworzy nierzeczywistą, tandetną oprawę. Na opowieść patrzymy przez kamerę termowizyjną. Jak okiem Predatora – tekstury, sylwetki i twarze w podczerwieni zamieniają się w zniekształcone, fluorescencyjne plamy. Aggro Dr1ft to zresztą jeden wielki worek pomysłów i wizualnych osobliwości. Karuzela atrakcji ma tu wrzucony szósty bieg. To tutaj zobaczycie sceny, w których ludzie zamieniają się w skrzydlate demony ognia zaciskające garoty na szyjach ofiar. Tutaj Travis Scott pojawia się w roli przeżartego rutyną kilera. Wreszcie – Floryda jest tu jak mapa w GTA, gdzie rozwala się kolejne cele.

O czym jednak Aggro Dr1ft jest? Najogólniej rzecz ujmując – o tym, co kryje się w głowie seryjnego zabójcy. Nawiasem mówiąc, jest to – nie wiedzieć czemu – motyw przewodni tegorocznej Wenecji. Ten sam temat poruszają także David Fincher (The Killer) i Richard Linklater (Hit Man). Korine robi to jednak inaczej; bazuje na innym rezerwuarze wyobrażeń. Jego bohater Bo, grany przez Jordiego Mollę, to zabójca na zlecenie. W Miami, w pełnym słońcu usuwa grube ryby świata przestępczego. Ma dom i rodzinę, która nie wie, jak zarabia na życie, ale nie może zrezygnować z zabijania. Swoją profesję ubiera w wielkie narracje i filozofie, twierdząc, że wszystkiemu winny jest demon, który zamieszkał w jego głowie. Ponadto robi porządki w zepsutym świecie, którym rządzą faceci w kominiarkach i z maczetami; obwieszeni złotem. Kobiety w ich mniemaniu są tylko ciałami – twerkującymi i wijącymi się na jedno skinienie. Sceptycy mogą zarzucić i wytknąć napawanie się obleśnym seksizmem i męską przemocą. Można też przyjąć, że Korine rozprawia się z tą toksyną, potęgując ją do granic wytrzymałości. Pokazuje męskość banalną, męczącą, skompromitowaną.

Dodatkowo Bo jest narratorem całej tej opowieści – oś Aggro Dr1ft stanowią recytowane zza kadru monologi. W tych fragmentach Korine osuwa się w bezdennie głupie kocopoły. Jego bohater z niewzruszonym tonem mędrca wali bulszitowe gadki i coehlizmy w stylu: Urodziłem się, by zabijać; Zostałem tu zesłany, jako samotny anioł zemsty. Korine raz po raz popada w te przyciężkie, powtarzane jak refreny i przeciągnięte stąd do wieczności, rozważania na temat podróży do jądra ciemności. Dość oczywiste jednak, że sama historia zostaje potraktowana przez niego jako pretekst; pozór. O sile filmu przesądza raczej uporczywy, natrętny rytmie nadawany przez strumioenie abstrakcyjnych obrazków i wibrującą, syntezatorową muzykę AraabMuzika. Od samego początku widać, że tym razem chodzi przede wszystkim o szalony trip. Pytanie, czy można mieć o to w ogóle pretensje? Dla Korine’a bardziej niż co liczy się jak opowiedzieć. Forma sama w sobie jest treścią. To świadomy wybór twórcy.

Aggro Dr1ft nie zmieni raczej w historii kina. Niemniej jest manifestem niezwykłej osobowości. Dowodem na to, że w dobie wstrzemięźliwych i zachowawczych produkcji Netfliksa, które w ostatnich latach zawłaszczyły znaczną część programu Wenecji, kino wciąż zuchwale poszukuje. Harmony Korine może obecnie sobie praktycznie na wszystko pozwolić, nie spoczywa jednak na laurach. Nadal rozważa kino w kategoriach zmysłowego doświadczenia, próbując – jak wędrowiec wyruszając w nieznane – dotrzeć do granic własnego języka, poznania, wyobraźni; bez mapy i instrukcji obsługi. Przede wszystkim traktuje film jako wielki plac zabaw zabaw, gdzie panuje wolna amerykanka i z którego atrakcji można korzystać dowolnie. Na festiwalu w Wenecji widzowie opuszczali salę w trakcie seansu. Nie każdy do tej zabawy chciał się przyłączyć.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Mateusz Demski – dziennikarz, krytyk, bywalec festiwali filmowych. Pisze dużo o kinie na papierze i w sieci, m.in. dla „Przekroju”, „Przeglądu”, „Czasu Kultury” i NOIZZ.pl. Ma na koncie masę wywiadów, w tym z Bong Joon-ho, Kristen Stewart, Gasparem Noé i swoją babcią.
Komentarze 0