Wiele hałasu o country: Beyoncé nie wyszła rewolucja

Zobacz również:Jay-Z i Beyoncé poznali się dwadzieścia lat temu! Przedstawiamy pełną historię ich związku
Beyonce Cowboy Carter

Cowboy Carter Beyoncé wywołało dyskusję o potrzebie zmiany w country, jeszcze zanim płyta wyszła. Choć dla dobra wspomnianej zmiany nie powinna się ukazać.

Beyoncé na Cowboy Carter coveruje The Beatles, cytuje The Beach Boys, a gościnnie pojawiają się m.in. Willie Nelson i Post Malone. Jak na album o tym, że muzyka country należy do czarnych autorek i autorów, zaskakująco gęsto tu od białych mężczyzn. Nie czepiam się, ale odnotowuję ten paradoks, bo szczerze – i, jak się okazuje, naiwnie – liczyłam, że na Cowboy Carter wybrzmią głosy i talenty z nowego pokolenia, a Bey podzieli się przywilejem topowej artystki, by wypromować tych, których scena country notorycznie odrzuca. Taki gest miałby autentycznie rewolucyjną wymowę. Tymczasem czarnoskóra zdolna młodzież stanowi nieliczną przeciwwagę dla znanych i lubianych, a te zachwyty z paru zagranicznych recenzji nad szlachetnym idealizmem Cowboy Carter, który niby manifestuje się w transgeneracyjnej symbiozie gatunków muzycznych można spokojnie podzielić przez tyle, ile razy pada na płycie słowo gun. Sporo.

Beyoncé strzela ślepakami

Beyoncé w tekstach z Cowboy Carter ochoczo używa idiomatycznych wyrażeń z bronią czy strzelbą w roli głównej i może na jakimś metapoziomie ma się to układać w zmyślną satyrę na stereotypowego słuchacza muzyki country, który wolność wyznania myli ze swobodą wiary w teorie spiskowe, wolność słowa – z prawem do wypisywania głupot na dawnym Twitterze, a manierami łudząco przypomina tego gościa, co to kilka lat temu przebrany za bizona wdarł się do budynku Kapitolu. To jednak zbyt wspaniałomyślna interpretacja literackich intencji Beyoncé, bo tekstom z Cowboy Carter brakuje ironii w patosie, by można je było uznać za ożywczo kampowe – przeciwnie, brną w przyciężkie i tendencyjne gry słowne i metafory albo, co gorsze, nudzą recyklingiem zgranych symboli. Autorka albumu odgraża się, że wszystkim, którzy wejdą jej w drogę, skopie tyłki jak John Wayne, ale prawda jest taka, że na Cowboy Carter – żeby już kontynuować tę nieszczęsną retorykę pojedynku i westernu – Beyoncé strzela ślepakami. Jest dokładnie tak, jak wykłada w utworze Just For Fun: I came here for a reason, but I don’t know the purpose. Może i nie wywołała dyskusji o country przypadkiem, ale ewidentnie nie ma pojęcia, co chciałaby tą awanturą uzyskać.

Wszystko zaczęło się od Daddy Lessons

A do wygrania jest sporo i jeśli ktoś dziś może niemal samodzielnie stawić czoła gigantycznej korporacji, którą jest amerykańska scena country, to jest to właśnie Beyoncé – artystka o potężnych zasięgach, przyciągająca uwagę mediów, a do tego wyjątkowo utalentowana, głodna eksperymentu, odważna w realizacji zamaszystych formalnie i społecznie rezonujących konceptów. Gdy wskazuje na rasizm, seksizm, generalną bigoterię sceny country – wie, o czym mówi. Jej bluegrassowy numer Daddy Lessons z wydanej w 2016 roku płyty Lemonade został zgłoszony do Grammy w kategorii najlepszego nagrania country, ale nie przeszedł selekcji, a w mediach anonimowy człowiek z kapituły potwierdzał, że Beyoncé padła ofiarą schematycznego myślenia o country jako muzyce białych. Gdy wykonała tę samą piosenkę wspólnie z zespołem The Chicks (kiedyś Dixie Chicks) na ceremonii wręczenia CMA, nagród amerykańskiego towarzystwa country, internet zalała fala rasistowskich komentarzy. Z kolei gdy w lutym 2024 roku wypuściła singlowe Texas Hold’Em – swoją drogą koszmarnie regresywne – radia country odmawiały grania numeru, twierdząc, że nie puszczają Beyoncé. Lil Nas X, queerowy raper, który w cudownie bezwstydny sposób pomieszał country z hip-hopem, kilka lat temu spotkał się z podobnym traktowaniem. A w latach 70. ubiegłego wieku takiej samej cenzurze poddawano piosenki Lindy Martell, absolutnej ikony i pierwszej czarnoskórej kobiety, która wystąpiła w Grand Ole Opry, najstarszej i wciąż najbardziej wpływowej amerykańskiej audycji z muzyką country. I która, tu akurat wielki plus dla Bey za świadomość historii, pojawia się na Cowboy Carter i może wreszcie zyska rozpoznawalność, na którą zasługuje, a której nigdy nie dostała, bo rasizm instytucji zarządzających branżą muzyczną i uprzedzenia publiczności były zbyt silne. Biały mężczyzna w kowbojskim kapeluszu, z pickupem w garażu i oprawioną w ramkę treścią drugiej poprawki do konstytucji USA nad łóżkiem dokonał tak skutecznego siłowego zawłaszczenia, że coraz trudniej pamiętać, iż country rodziło się w zdominowanych przez niebiałych imigrantów środowiskach robotniczych, a aranżacje bazowały na instrumentarium charakterystycznym dla kultury afroamerykańskiej, z banjo na czele.

Cowboy Carter: album straconych szans

Dekonstrukcja zmanipulowanych przekonań na temat historii muzyki rozrywkowej jest żmudnym, trudnym, ale koniecznym procesem, a Beyoncé na Cowboy Carter na pewno udaje się jedno. W eklektycznym, ale przejrzystym miksie estetyk – od soulu i gospel, po funk i r’n’b – przypomina o fundamentach. O tym że wszystkie gatunki muzyczne wzięły się właśnie z country i bluesa. Słychać to w przebojowej lekkości świetnego Bodyguard. Słychać w znakomitym Ya Ya – tak żarliwym, że słuchając go, trudno nie zatęsknić za Tiną Turner (która, tak na marginesie, zaczynała solową karierę od utworów country). Słychać w epickim, imponującym Sweet Honey Buckiin’, który pewnie nie miałby tyle polotu, gdyby nie kompozytorskie i producenckie wsparcie Pharrella Williamsa. Ale tych kilka kapitalnych numerów kompletnie ginie przygnieciona tuzinem rozmemłanych średniaków i niepotrzebnych coverów.

A propos coverów. Na tak swawolne i nierozumne interpretacje Jolene powinien być paragraf. Nawet jeśli pobłogosławiła ja sama, obecna na Cowboy Carter, Dolly Parton. Dziesięć lat temu Beyoncé cytowała w piosence Flawless biblię czwartej fali feminizmu, czyli esej We Should All Be Feminists nigeryjskiej pisarki i aktywistki Chimamandy Ngozi Adichie, a obecnie brzmi, jakby siostrzeństwa uczyła się od żon Konfedereacji, bo dopisała taki tekst do Jolene, że rozdzierające, desperackie błaganie beznadziejnie zakochanej kobiety przetworzyła w infantylną litanię pogróżek pod adresem potencjalnej kochanki męża. Jolene w wersji z Cowboy Carter jest czytane jako post scriptum do Sorry z Lemonade, gdzie po raz pierwszy pojawia się postać niejakiej Becky with the good hair, a Beyoncé w sensacyjnie ekshibicjonistycznym numerze rozlicza niewiernego męża. Tylko że w Jolene przyjmuje zupełnie inny ton, winą za zdradę obarcza nie tego, który zdradza, a tą, z którą jest zdradzana. Figura tej trzeciej, wyrachowanej i bezwzględnej, która uwodzi i odbija dla sportu, jest mocno osadzona w patriarchalnych narracjach i służy nastawianiu kobiet przeciwko sobie. To smutne, że nabrała się na to akurat ta, którą uważają za największą feministkę współczesnego popu. Tak smutne, że spokojnie można spuentować Jolene – i większość Cowboy Carter – parafrazą legendarnego pocisku z Sorry. Bey, bye.

Zobacz także:

Królowa zamienia szpilki na pantofle. Pierwsze wrażenia po odsłuchu „Renaissance” Beyoncé

Najbardziej wpływowa artystka pop XXI wieku kończy 40 lat

Tede i disco polo, Lil Nas X i country: jak rap łączył się z gatunkami uważanymi za przypałowe

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarka. Kiedyś wyłącznie muzyczna, dziś już nie tylko. Na co dzień pracuje w magazynie „Glamour”, jako zastępczyni redaktorki naczelnej i szefowa działu popkultura. Jest autorką podcastu „Kobiety objaśniają świat”. Bywa didżejką.