Bez dwóch zdań: premiera tego krążka była jednym z najważniejszych podziemnych wydarzeń, jakie miały miejsce w poprzedniej dekadzie.
Zaledwie tydzień temu z małym okładem pisaliśmy wam o Małpie i jego Kilku numerach o czymś. Teraz przyszedł czas, by przypomnieć krążek, który bez cienia wątpliwości możemy nazwać wydawniczym spotkaniem na szczycie ówczesnego drugiego obiegu.
Zrozumienie tego, jak elektryzującą informacją była zapowiedź wspólnego materiału całej trójki, wydaje się niemożliwe bez zarysowania kontekstu. Na hype związany z nadejściem Dużych Rzeczy złożyły się dwie kwestie – jakościowa (zarówno W.E.N.A., jak i Rasmentalism byli świeżo po wydaniu albumów, które w mig stały się klasykami undergroundu) i stylistyczna (kojarzony z ulicznym, twardym stilo WudoE miał rapować ramię w ramię z bardziej lirycznym Rasem).
To, jakim szacunkiem cieszyli się w momencie premiery twórcy, pokazuje nie tylko liczba postów na Ślizgu, wtedy będącym centrum podziemnej promocji, ale również podejście słuchaczy do ewentualnego wrzucenia krążka w sieć. Chociaż trio ogłosiło, że nie zamierza wypuszczać materiału ani w serwisie YouTube, ani do ściągnięcia, bo odbiorcy zrobią to sami, na forumku trwała dyskusja, czy oddolne, pirackie publikowanie tej sztuki jest w ogóle etyczne. Mimo że był to przecież nielegal wydany na fizyku!
Ostatecznie DR trafiło także do tych fanów, którzy wstrzymali się z zakupem fizycznej wersji, po czym wywołało ogromny szok. Jasne, już wcześniej Eis bez ogródek mówił, że chce robić papę na rapie i ma gdzieś co kto o tym myśli, ale tu mieliśmy do czynienia z gośćmi, którzy jawili się etosowcami niezbyt zainteresowanymi mainstreamowym graniem. Co więcej, ich wersy nie brzmiały jak stworzone ad hoc, tylko będące solidną światopoglądową konstrukcją, materializującą się chociażby jako chęć wejścia na wystawny bankiet z buta, żeby zamówić najdroższego szampana, popisać się erudycją przed najładniejszymi laskami, a potem odjechać z jedną z nich do pięciogwiazdkowego hotelu stylową furą.
Nie ma co owijać w bawełnę – to była maksymalnie egocentryczna, aspiracyjna muzyka, która na tle dyskografii wygląda dobrze tylko wtedy, gdy zamyka się w jednym wydawnictwie i nosi jakiekolwiek ślady refleksji, pozwalające nie mówić o gnuśności i zepsuciu (tu mamy ciemne miniatury dotyczące kobiecego życia na pokaz, co w pewien sposób łapie się pod tę kategorię).
Strona produkcyjna była za to pierwszym zwiastunem metamorfozy Menta, który na tym etapie kariery zaczynał ciążyć ku chaotycznie niechaotycznym, barokowym podkładom, wspieranym przekształceniami sampli. Było to tym bardziej widoczne, gdy uzmysłowimy sobie, że DMŁŻ bazowała na nośnych pętlach. Narodziny producenta? Yessir. Dodajmy, że w tym klimacie dobrze odnaleźli się również goście, jak choćby Te-Tris, który nawinął jedną ze swoich ikonicznych gościnek.
Dokonania tercetu zatrzymały się na luźnym kawałku Kostka Jumanji, dobrze podsumowującym charakter płyty, o której mowa w tym tekście. Co się zdarzyło później – sami dobrze wiecie.