10 nierapowych albumów, których musicie posłuchać, jeśli chcecie poczuć klimat lat 90.

Zobacz również:Mieliśmy już bluzy, teesy, a teraz mamy niuansowe czapki! Możecie je kupić w newonce.store
nevermind.jpg

To dekada, która dała nam The Chronic, Enter The Wu-Tang, Life After Death i masę innych kanonicznych dla rapu wydawnictw. Ale my szukamy ducha najntisów gdzie indziej.

Wiadomo, wpływ hip-hopu na kulturę tamtych czasów był olbrzymi, nie mówimy tu zresztą tylko o muzyce. Ale wiemy też, że znacie te wszystkie kultowe płyty na pamięć, czasem kosztem superciekawych albumów, które reprezentują inne gatunki. Dlatego potraktujcie ten tekst jako przewodnik po muzycznych najntisach dla początkujących, którzy znają Nirvanę z koszulek i Smells Like Teen Spirit, a Metallicę, bo grali na Narodowym.

Sprawdźcie naszą esencję ostatniej dekady XX wieku, która brzmiała tak:

1
10. The Prodigy – „Music For The Jilted Generation” (1994)
res23ab86e63b42e41e606be2b1d4b203a2full.jpg

Ich debiutancki album Experience był soundtrackiem do lat rozkwitu rave'u. Music For The Jilted Generation to już ponury zapis upadku gatunku, który jak żaden inny w tej dekadzie doczekał się nawet... osobnego statusu wydanego przez władze. Poważnie. W 1992 roku w Wielkiej Brytanii ukazał się akt prawny o nazwie Criminal Justice and Public Order Act 1994, który prawnie zdefiniował rave jako kulturę kryminalną, wymierzając grzywny tym, którzy w jakikolwiek sposób ją propagowali; za zorganizowanie imprezy groziły kary finansowe, a nawet areszt. Dzisiaj rejwami zwyczajowo nazywamy połowę muzyki elektronicznej, tymczasem warto pamiętać, że jeszcze 25 lat temu te rejwy były zakazane. I to w ich mateczniku – na Wyspach Brytyjskich.

Dlatego ten album jest tak ważny, bo The Prodigy pokazali, że elektronika nie powinna odlepiać się od rzeczywistości. Wskazuje na to choćby artwork z książeczki albumu, przedstawiający rave'owca wystawiającego fucka policjantom. Albo singiel Their Law z powtarzanym refrenem: fuck'em and their law. Ponadto, choć album zaczyna się słowami: so, I've decided to take my work back underground, to stop it falling into the wrong hands, The Prodigy do podziemia nie zeszli – przeciwnie, stali się pierwszym wykonawcą ze świata elektroniki, działającym z rozmachem jak rockowy, stadionowy gigant. Jeśli zastanawiacie się, kto inspirował Skrilleksa, to oni, a zwłaszcza ten album.

2
9. R.E.M. – „Automatic For The People” (1992)
automatic.jpg

Jesteśmy akceptowalnym marginesem nieakceptowalnego – tak o R.E.M. mówił w latach 80. ich gitarzysta Peter Buck. I to dosyć podobna historia do The Prodigy, bo choć zespół zaczynał jako zakochany w post-punku college'owy band, święcąc w tamtej dekadzie triumfy na scenie alternatywnej, to już w latach 90. wygładził swoją stylistykę, zgłaszając poważny akces do grania na stadionach. A najlepsze, że robili wszystko na przekór swoim czasom. Rockowy przepych (przełom lat 80. i 90. to dominacja nadętych zespołów pokroju Bon Jovi i Guns N' Roses) zastąpili prostotą, aktywnie zabierali głos na tematy polityczne, zamiast okopać się w oblężonej twierdzy – wyciągali dłonie do młodych zespołów, robiąc z nich gwiazdy, czego przykładem są choćby Radiohead, supportujący ich na jednej z tras.

Przede wszystkim utorowali drogę indierockowym bandom do mainstreamu, pisząc po prostu przepiękne piosenki. I to ten rodzaj radiowego rocka był esencją tamtych czasów. Posłuchajcie chociażby singlowych Everybody Hurts czy Man On The Moon, a załapiecie, o co w tym chodzi. W latach 90. nie byli już marginesem, a zespołem akceptowalnym przez wszystkich, przy tym nie popadającym w banał. A to już wielka sztuka.

3
8. Björk – „Post” (1995)
post.jpg

To ona była pierwszą z dziwnych, nieco odklejonych wokalistek, które trafiły do mas, ale tych wrażliwszych. Po silnie elektronicznym albumie Debut z 1993 roku Björk postanowiła poeksperymentować, a efekt był taki, że ta skacząca po gatunkach płyta podkreśliła jej osobny status... i globalne uwielbienie; mało kto był tak modny w tamtych czasach, jak właśnie ona. Czego na Post nie było – trip-hop, gdzieniegdzie muzyka poważna, musical, czyli hitowe It's Oh So Quiet. Wszystko to brzmiało niesamowicie równo, zresztą jak cała dyskografia Islandki.

Dlaczego Björk jest tak ważna? Bo w mimo wszystko dość konserwatywnych latach 90. pokazała, że dziwactwo może świetnie zażreć. A jeśli mówimy o niej w kontekście MTV to warto przy tym wspomnieć, że zawsze dbała o doskonałe teledyski (jako bodaj jedyna współpracowała z tzw. wielką trójcą wideoklipu: Chrisem Cunninghamem, Michelem Gondrym i Spikiem Jonze), a większość z nas poznała ją właśnie dzięki efektownym obrazkom.

4
7. Madonna – „Ray Of Light” (1998)
ray-of-light.jpg

Ten wybór może mocno dziwić, skoro takie Frozen czy The Power Of Goodbye zostały maksymalnie przemielone przez rozgłośnie radiowe. Ale zróbcie sobie mały test – przyjmijcie, że poznajecie tę płytę pierwszy raz w życiu, odpalcie sobie na w miarę dobrym sprzęcie całe Ray Of Light i po prostu... posłuchajcie. Gwarantujemy, że nagle usłyszycie w tych kawałkach coś więcej, że docenicie te chłodne, przestrzenne brzmienia i świetną produkcję Williama Orbita.

I wtedy faktycznie – jak w tytule naszego tekstu – poczujecie ducha najtisów, bo to Madonna jako pierwsza pokazała, że można pożenić mainstreamowy pop z elegancką elektroniką, przy czym obie strony na tym nie stracą. Tak wówczas nie grał nikt, a Madonna, wówczas 40-letnia, wyznaczyła nową definicję muzyki środka.

5
6. Pearl Jam – „Ten” (1991)
ten.jpeg

Jedno z dwóch najważniejszych grunge'owych wydawnictw dekady. Lata 90. żyły gitarami, a w tym obrębie to właśnie grunge był najmocniejszym gatunkiem, który położył nacisk na wszystko to, co działo się aż do początku lat dwutysięcznych – przecież takie gwiazdy schyłku najntisów, jak Silverchair czy Bush, to w linii prostej spadkobiercy pierwszych grunge'owców. O Nirvanie jeszcze napiszemy, ale Pearl Jam też musi pojawić się w tym zestawieniu. Byli bardziej popowi i melodyjni od Cobaina i jego zespołu, trzeba jednak od razu dodać, że zawsze udało im się unikać obciachu, a jeśli sięgali po patos – to z umiarkowaniem. Oczywiście, że żart mówiący o tym, jakoby Eddie Vedder przez wszystkie płyty śpiewał mniej więcej coś w stylu: wohoooohoooooyeeeeeyeeeeeyeeeee nie wziął się znikąd.

Natomiast był to też zespół, który czerpał ze spuścizny amerykańskiego songwritingu. Warto pamiętać, że także w najntisach lubili iść pod prąd. Jako jedni z niewielu odważnie wypowiadali się na tematy polityczne, już od wczesnych lat 90. wspierali ruch pro-choice, poza tym w czasach świetności wideoklipów oni nagle postanowili, że muzyka powinna bronić się sama i żadnych teledysków kręcić nie będą. I... nie kręcili. To trochę tak, jakby dziś jakiś światowej sławy artysta dobrowolnie zrezygnował z social mediów.

6
5. Portishead – „Dummy” (1994)
dummy.jpg

Z całego zestawienia to tej płycie i temu nurtowi jest chyba najbliżej do rapu. Temu nurtowi, czyli trip-hopowi; wywiedzionemu z bristolskich murów miksowi hip-hopu, dubu i jamajskich soundsystemów; nurtowi, który, jak żaden inny, dorobił się szeregu określeń szytych według jednego klucza: to brzmi jak (tu wpisać konkretną nazwę zespołu) na kwasie. Mogliśmy równie dobrze wrzucić wydane w 1991 Blue Lines Massive Attack...

...ale zdecydowaliśmy się jednak na Dummy. Dlaczego? Oba te albumy są równie ważne dla trip-hopu, ale wydaje się, że dzieło Portishead po latach po prostu lepiej się broni. Bristolskie trio kapitalnie buduje nastrój dusznej melancholii, po mistrzowsku kreśli paletę brzmień dziesiątkami sampli i skreczy, choć Dummy formalnie bliżej jest do jazzu aniżeli rapu. Mają też w składzie Beth Gibbons, czyli jedną z ciekawszych wokalistek dekady. Dekady ufundowanej na krzyczących rockowych dziewczynach, tymczasem Gibbons sięgając po szept, brzmi nie mniej donośnie. Posłuchajcie Dummy po latach, bo to płyta jak soundtrack do nieistniejącego, tajemniczego niemego filmu, pełnego grozy i miłości. Co szczególnie ważne, nie wyobrażamy sobie obcowania z tym albumem przy dziennym świetle!

7
4. Metallica – „Metallica” (1991)
metallica.jpg

Podobno Metallica skończyła się na Kill'Em All. Całkiem możliwe. Ale to tym wydawnictwem najmocniej przybliżyła się do głównego nurtu. I to dzięki niemu zyskała nowe grono fanów – nie wiemy, czy pojęcie grono jest adekwatne, tych ludzi szło w dziesiątki milionów – dla których tzw. czarny album był pierwszym krokiem w metalowej edukacji. Zresztą jak płyta, która zawiera i Nothing Else Matters, i The Unforgiven, i Enter Sandman może nie być uznawana za kanoniczną? Czarny album nie musiał zaprzyjaźnić ludzi z Metallicą – zaprzyjaźnił ich z metalem. To dzięki niemu ten gatunek wciąż jest tak popularny.

8
3. Oasis – „What's The Story (Morning Glory)” (1995)
whats.jpg

Po latach uważa się, że britpop był bardziej ruchem kulturowym, aniżeli szczególnie ważnym etapem w historii muzyki. To wcale nie jest taka głupia teoria, zwłaszcza że jego przedstawiciele, jakby nie patrzeć, zbudowali ten gatunek wyłącznie na zapożyczeniach od starszych o dwie albo trzy dekady kolegów, z The Beatles na czele. Ale z drugiej strony ci ludzie byli w najntisach autentycznymi supergwiazdami. Brytyjski britpop był zaprzeczeniem mrocznego, amerykańskiego grunge'u: robiły go nie niestabilne emocjonalnie ćpuny (a przynajmniej: nieoficjalnie), a w miarę porządne chłopaki. Oasis, Blur, Pulp czy Suede to ikony muzycznych lat 90., które wychowały sobie następców: całe new rock revolution z 00's to przecież w linii prostej ich synowie i córki. Najważniejszym albumem nurtu był oczywiście ten najpopularniejszy – What's The Story (Morning Glory) Oasis sprzedało się w dziesiątkach milionów egzemplarzy, dając światu hitowe Wonderwall, numer hymniczny, śpiewany z równą pasją i przez dandysów, i pijanych kiboli.

9
2. Radiohead – „OK Computer” (1997)
ok-computer.jpg

Kiedy w 1996 roku, po globalnym sukcesie doskonałego britpopowego albumu The Bends muzycy Radiohead weszli do studia, wiedzieli jedno – nie chcą odcinać kuponów od sławy, choć wszyscy dookoła wymuszali na nich kontynuację tego świetnie sprzedającego się stylu. Tylko że nie inspirowali się już Beatlesami, a poszerzającymi formułę popu o muzykę eksperymentalną The Beach Boys czy Milesem Davisem ze swoich najbardziej awangardowych kompozycji. Chcieli tworzyć ścinki, na bazie których powstaną gotowe utwory, co zresztą czuć w otwierającym album, mocno kolażowym Airbag.

Reszta jest historią – świat kupił taką formę, a Radiohead stali się najważniejszym zespołem swoich czasów. OK Computer świetnie opisuje zagubienie współczesnego człowieka w coraz to bardziej odhumanizowanej rzeczywistości. Nie bez powodu to właśnie ta płyta doczekała się tylu analiz socjologicznych. I nie bez powodu to od niej zaczął się etap nowego Radiohead – stale poszukującego, czerpiącego silnie z elektroniki i muzyki poważnej, stopniowo całkowicie odchodzącego od gitar.

10
1. Nirvana – „Nevermind” (1991)
nevermind.jpg

Kiedy myślimy o Nevermind, czujemy, że w pewnym sensie to płyta bliska... klasycznemu hip-hopowi. W zestawieniu z chowającą się za mroczną otoczką Metalliką, ze stale podtrzymującym etos rockowego kaznodziei Eddiem Vedderem z Pearl Jam, Kurt Cobain jest jak ten lekko dziwaczny typek z sąsiedztwa, który mówi prosto o prostych rzeczach. Czyli tak, jak robili to hip-hopowcy.

I tym wygrał lata 90. Żaden album nie stał się tak wielkim fenomenem kulturowym, a tragiczna śmierć Cobaina, trzy lata po premierze, tylko wzmocniła jego status. Nevermind idealnie trafiło w swoje czasy – moment, gdy nastawionemu na konsumpcjonizm społeczeństwu zaczęło robić się od dobrobytu niedobrze. Czasy odwrotu od klasycznie pojmowanej, ejtisowej kariery yuppies. Czasy poszukiwania idei, kontestacji coraz bardziej obcej rzeczywistości, ale i czasy patrzenia w głąb siebie. To wszystko dawało Nevermind. To album, przez który każdy musi kiedyś w życiu przejść – dla fanów muzyki to trochę jak matura.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.