Prostota i dobitność to jedne z najważniejszych cech rapu. O ile jednak większość hip-hopowych klasyków trwa kilka minut i w tym krótkim czasie rozgrywa wszystkie swoje najmocniejsze karty, o tyle zdarzyło się w dziejach tego gatunku również kilka dużo bardziej rozbudowanych, wielkoformatowych produkcji.
11. The Cinematic Orchestra feat. Roots Manuva - All Things To All Men (11 minut 4 sekundy)
Tworząc to zestawienie niejednokrotnie zastanawialiśmy się, czy ten lub tamten numer można w ogóle nazwać… numerem, bo na podobnych listach lądują zwykle również wszelkiej maści freestyle czy miksy zwrotek pochodzących z różnych remixów tego samego tracka. Podobnych dylematów nie mieliśmy jednak przy tej piosence z klasycznego albumu Every Day. Bo o ile większość dokonań tego składu jest czysto instrumentalna, o tyle zapraszając do nagrania tego tracka Rodneya Smitha znanego lepiej pod aliasem Roots Manuva, Anglicy stworzyli jedną z najdłuższych, najbardziej rozbudowanych i najpiękniejszych kompozycji w historii hip-hopu. Poprzedzone długim, klimatycznym wstępem, a zakończone wielopłaszczyznowym, atmosferycznym outro zwrotki jednego z najdonośniejszych głosów wyspiarskiej sceny stanowią swoiste opus magnum jego twórczości. Spokojnie wyłożoną, filozoficzną autobiografię człowieka, na którego barkach spoczywa ciężar odpowiedzialności za jego rodzimą scenę nie-grime’ową.
10. Bez Cenzury - Reprezentuje siebie (11 minut 10 sekund)
To jeden z najdłuższych posse-cutów w historii polskiego rapu, a jednocześnie jeden z nielicznych, w których żaden z MC's nie odstaje drastycznie od poziomu reszty załogantów. Bo choć pierwsze skrzypce w tej panoramie warszawskiej sceny odgrywali gospodarze całego tego zamieszania - z brylującym wówczas swoimi jadowitymi skillsami Erosem na czele - to nikt tu nie odstawił popeliny. Klasycznych pierwszych wersów, którymi przywitali się z tym bitem Siwersa Wigor (Ej, amigo, wiesz kto ja jestem? Wigor! / Kojarz mnie tylko z pierwszą ligą), Bilon (Bilet, HG, z Mokotowa bram / Na rząd polski sram, zmusił mnie do tego sam) czy Foster (Wypie*dalam wam rymami ze łba / Twardego jak Kevlar, JWP) nie sposób tu wszystkich wypisać, a zwrotki reprezentantów BC można właściwie cytować całe, bo - jak nawijał wówczas jedyny Jaśnie Wielmożny Pan w składzie Bez Cenzury - Jeśli masz listę dziesięciu najlepszych / To dziewięciu musisz skreślić, bo jestem ja, nie ma reszty. I jeśli dodamy do tego jeszcze stylowy, chuligański klip nakręcony wówczas przez stawiającego swoje pierwsze kroki za kamerą Ajrona, to mamy do dziś bodajże najlepszy posse-cut w historii krajowej sceny.
9. Beastie Boys - B-Boy Bouillabaisse (12 minut 33 sekundy)
O Paul’s Boutique, naszym ulubionym i wciąż niedostatecznie docenionym longplayu z dyskografii Beastie Boysów pisaliśmy swego czasu w zestawieniu 10 płyt, które wyprzedziły swoje czasy, że: wyprodukowane przy współpracy z Dust Brothers (tak, to ci sami, co lata później stworzyli niezapomniany soundtrack do „Fight Clubu”), pękające w szwach od ilości wykorzystanych sampli, równie rozbujane jak progresywne bity stanowiły u schyłku lat 80. prawdziwą rewolucję i jednocześnie zapowiadały nadejście późniejszego o kilka lat boom-bapu i całe dekady młodszej sceny bitowej z okolic Los Angeles. Nie tylko jednak w kontekście samej kompozycji nowojorskie trio wykazało się w tym 1989 roku niesamowitą progresywnością myśli, ale równie niesztampowo podeszło do samej formy albumu i składających się na niego tracków. Ich drugi studyjny album zamykał bowiem ponad 12 minutowy miks beatboxu, oldschoolowych rytmów i newscholowego podejścia do struktury oraz wykorzystywanej palety barw, do dziś jeden z najdłuższych i wciąż najbardziej angażujących numerów w historii rapu.
8. The Roots - The Session (Longest Posse Cut In History) (12 minut 43 sekundy)
Choć na pewno znajdzie się kilka przykładów przeczących podtytułowi tego tracka, to pochodzący z debiutanckiego krążka Rootsów spektakularny posse-cut jest wciąż jednym z najdłuższych w historii, a dodatkowo jeszcze jednym z bardziej klimatycznych. Korzenna załoga swoje cypherowe podejście przełożyła na studyjny utwór niemal perfekcyjnie, a mobilizujący MC's do nawijania kolejnych wersów, charakterystyczny, żywy werbel Questlove’a pozwala przez ten tuzin minut miarowo bujać łbem i nie nudzić się nawet przez moment. Bo choć właściwie żaden z pojawiających się tu gościnnie lokalnych nawijaczy nie zrobił później żadnej kariery, a ich umiejętności też nie predestynowały ich do tego, by tak się stało, to niewiele numerów w dziejach hip-hopu równie barwnie i angażująco oddaje atmosferę luźnego, mikrofonowego jamu, na którym spotkało się kilku rapujących koleżków i kilku ich ziomeczków instrumentalistów. Tak się złożyło - instrumentalistów ocierających się o wybitność.
7. Smagalaz - Moi Ludzie Remix (13 minut 43 sekundy)
Kodi, Kiełbasa, Miuosh, Kamelito, Jolez Bo, Chefkoch, Big Up Crew, Tede, Rzubish, Siwydym, Sage, Zgrywus, Rierstar Andrez, Pachanga, Rudy Rudeboy, SpeciaL, Wini, Rena, Kedyf - wszyscy dołożyli swoje wersy do tego - bodajże - najdłuższego posse-cutu w historii rodzimego środowiska rapowego. To jest chwila ważna dla tej sceny, to gabinet cieni / Sprawdź nas, to sami nasi, co, coś nie pasi - nawijał wówczas na tym bicie DJ’a Pete’a Tedzik i choć czas pokazał, że znanych ksywek było na tym tracku ciut za mało, żeby przedarł on się do szerszej świadomości lokalnych słuchaczy, to - podobnie jak cały mixtejp Czillen Am Grillen i reszta muzycznego dorobku słubickiej załogi Smagalaz - w pewnych kręgach cieszy się statusem wręcz kultowym. Spośród wszystkich mocno różniących się poziomem skillsów i… charyzmy dwunastek dogranych do tego tracka najlepiej wspominamy wejście Winiego, który w takich linijkach, jak Gdzie są moi ludzie? Gdzie? Gdzie? Gdzie? / Chuj wie, gdzie, spierdalaj, poświeć / Z biegiem czasu kruszeją znajomości / Szczególnie, gdy ktoś woli w święta XBoxa niż gości idealnie wręcz podsumowywał rozpad kumpelskich więzi, który zwykle następuje wraz z czasem i narastającym natłokiem obowiązków.
6. Funky 4 + 1 - Rappin’ And Rocking The House (15 minut 55 sekund)
Historia doprawdy oldschoolowego rapu - rozumianego jako okres od końca lat 70. do pojawienia się takich wolnomyślących MC’s, jak choćby LL Cool J - pełna jest blisko piętnastominutowych utworów, które jak ulał mieściły się na jednej stronie winylowego singla. Od gatunkotwórczego numeru Rapper’s Delight, przez Superrapin’ Grandmastera Flesha i Furious Five, po Rhapazooty in Blue Sicle Cell and Rhapazooty, wszystkie te tracki zdawały być się próbą przełożenia na płytę owej niepowtarzalnej energii, którą tętniły historyczne, nielegalne block parties. Imprezy, na których pionierzy mikrofonowego fachu kładli swoje pierwsze wersy pod breaki miksowane przez prekursorów hip-hopowego DJingu. Słychać w tym wszystkim było jeszcze echa dogorywającego powoli disco, nieporadnego jeszcze podejścia do tego, czym mogłaby być rapowa piosenka, a także czystej zajawki na to, żeby po prostu wygadać się do wtóru rytmicznie uderzających, funkujących bębnów. A spośród wszystkich tych muzycznych pocztówek z przełomu lat 70. i 80. nas wciąż najbardziej rusza właśnie Rappin’ And Rocking The House, które u schyłku 1979 roku zarejestrowała piątka nastolatków z Bronxu, dowodzonych przez jednego z pierwszych gigantów hip-hopowej produkcji - bębniarza znanego jako Pumpkin.
5. Jay Electronica - Eternal Sunshine (The Pledge) (15 minut 39 sekund)
To najświeższy numer w całym tym zestawieniu i jeden z nielicznych newschoolowych tracków, które przekraczają 10 minut długości. Bo choć numerów 6, 7 czy 8 minutowych - szczególnie w czasach klipów, z których wiele obecnie przypomina bardziej kinematograficzne krótkie metraże niż tradycyjną formę teledysku - powstaje obecnie nieporównywalnie więcej niż w latach 90., to do kwadransa trwania udało się dobić bodajże tylko Jay’owi Electronice. Poprzedzony wielominutową gadaną introdukcją miks 4 utworów z jego wczesnego projektu Act I: The Eternal Sunshine (The Pledge) jest swoistą reintepretacją soundtracku do filmu Zakochany bez pamięci. I took Eternal Sunshine and I looped it / No drums, no hook, just new shit - nawija w pewnym momencie Timothy Elpadaro Thedford, jak naprawdę nazywa się autor klasycznych już Exhibitów wyprodukowanych przez Just Blaze’a. A w tych dwóch wersach odbija się spora część nowofalowego podejścia do rapowej formuły, gdzie filmowy klimat i niesztampowy podkład muzyczny są dużo ważniejsze niż klasyczny podział zwrotka-refren-zwrotka-refren i mocne, równo poukładane bębny.
4. Joe Budden - Who? (15 minut 51 sekund)
Zanim Joe Budden porwał się na nagranie tego szesnastominutowego eposu, zmierzył się już z dwucyfrówką na swoim debiutanckim - notabene bardzo dobrym - krążku z 2003 roku. I choć ten reprezentant Nowego Jorku znany jest ze swoich skłonności do marudzenia na obecny stan hip-hopu, to nigdy te jego narzekania nie były tak celne, bezczelne i stylowo podane, jak właśnie w numerze Who (Killed Hip-Hop)? W tych kilkuset wersach Joe przeanalizował ostanie dekady rapowych dziejów i pytał, czy rap zabił: T-Pain with that funny voice shit?, Lil Jon - który - showed dudes you could sell without rapping?, czy może 50 - kiedy - made fans start looking at the numbers. I choć z opinią, że prawdziwy rap od lat już żre glebę, a na jego grobie tańczą wytatuowane na twarzach dzieci, które nie umieją ani rapować, ani śpiewać, ani… właściwie nic innego, głośno i dobitnie się nie zgadzamy, to udało się tu Buddenowi przyszpilić kilka ważnych momentów we współczesnej ewolucji hip-hopowej formuły. Trzeba też przyznać, że cały ten numer jest dosyć imponującym pokazem skillsów i… żalu.
3. Eko Fresh - 700 Bars (29 minut 58 sekund)
Spośród całej licznej i bogatej niemieckiej sceny to właśnie Eko Fresh ma największą słabość do numerów nie trwających kilka albo nawet kilkanaście minut - on musi od czasu do czasu wygadać się przez dobre pół godziny. Poza numerem 700 Bars w jego dyskografii znajdują się bowiem jeszcze tracki 500- i 1000 Bars (godzina!) i choć tego typu przeloty zawsze budzą szacunek i podziw, to właśnie w tych 700 wersach udało mu się złapać najlepszy balans pomiędzy biciem rekordu Guinnessa, a stworzeniem po prostu fajnego, bujającego numeru, który nie nuży nawet przez blisko 30 minut swojego trwania. Najlepszym dowodem jest liczba wyświetleń - siedem i pół miliona mają zwykle dużo bardziej skondensowane, nośne, podwórkowe bangery, a nie wyczerpujące każdy temat po kolei zapisy do szpiku hip-hopowych cypherów, w których MC pełni rolę kronikarza reprezentowanej przez siebie kultury.
2. Canibus - Poet Laureate Infinity (53 minuty 53 sekundy)
The album is 17 tracks and “Poet Laureate Infinity” is the grand finale on the album. There are 1,000 bars in that track and due to the way it’s layered, it’s an infinite rhyme. When you mix it and spread it throughout five channels, [you have the ability] to mix the track differently every time. Because when you hear the mix, whichever one you hear, you are only listening to one layer at a time. But there are four other layers there. You are only going to be hearing 200 bars per record. But at any moment and every moment, there are 800 bars that you’re not listening to. So I’ve created something that’s never been done before. Every time it’s mixed, you’ll hear a different song - tak koncepcję swojego imponującego ostatniego numeru z albumu For Whom The Bell Tolls tłumaczył jeden z największych punchlinerów w historii rapu, wciąż nie otrzymujący propsów, na jakie od lat zasługuje Germaine Williams - znany lepiej jako Canibus. Gdy wszystkie te warstwy zmiksuje się ze sobą, to po kolei otrzymujemy niespełna godzinę nieustannej nawijki, nie zapowiadaną w tytule nieskończoność kombinacji, ale i tak numer ten zapisał się w historii hip-hopu jako nie lada wyczyn. A jeśli dodamy jeszcze do tego, że pojawiają się tu tak ogniste wersy, jak Buried in a mass grave covered in bones / My cell phone number's placed on their tombstones czy – podparte żołnierskimi doświadczeniami Busa - Starving in destitution, dying for retribution / Why would you wanna' blow a hospital? You stupid?, to Poet Laureate Infinity jest bodajże najbardziej imponującym dokonaniem w historii najdłuższych rapowych numerów, jakie kiedykolwiek zarejestrowano.
1. Østkyst Hustlers - Verdens Længeste Rap (67 minut 11 sekund)
I choć ta poetycka laurka Canibusa jest niesamowicie efektowna, to nie jest ona najdłuższym numerem w historii rapu. Ten tytuł od ponad dwóch dekad należy do Duńczyków z Østkyst Hustlers. Ich debiutancki album, wydany w 1995 roku krążek Verdens Længeste Rap - którego tytuł można przetłumaczyć jako właśnie najdłuższy rap na świecie - był bowiem blisko 70-minutowym trackiem, w którym tematy wielokrotnie się zmieniały, ale bit przechodził tylko delikatne modyfikacje i wszyscy trzej MC's płynęli po nim nie kombinując jakoś szczególnie z flow czy melodią. Słucha się nam tego - pomimo różnic językowych i niezrozumiałości tekstu - dosyć przyjemnie, ale cały czas się zastanawiamy, jak to jest żyć w kraju, w którym jedną z pierwszych, kanonicznych produkcji rapowych jest ponad godzinna - nie oszukujmy się - dosyć monotonna płyta, na której trzech typów nawija sobie do wtóru klasycznie brzmiących bębnów tak, jakby się właśnie ustawili na luźne spotkanie u ziomka przy mikrofonie. A całość jeszcze wydaje Sony i zdobywa ona jeden z bardziej prestiżowych lokalnych laurów muzycznych - nagrodę Danish Music Award.