This rap shit done saved my life / And fucked it up at the same time – to pierwsze wersy z nowego krążka detroickiego MC. Każdy kolejny służy natomiast za bolesną analizę tego, dlaczego rap to często miecz obosieczny.
To szósty solowy krążek Danny’ego Browna, ostatni wydany na kontrakcie z opiniotwórczą, międzystylową oficyną Warp Records. Quaranta po włosku oznacza czterdzieści – nawiązanie do wieku średniego, w który dwa lata temu wkroczył Danny, a także analogia do sequelu XXX, którym poniekąd jest ten album.
A lot changed since triple X came out / Bought a few cars and a house / Almost had a spouse, got caught up, she was out / Now I'm sitting here, questioning what life is about / Can you seperate the life from the music? – pyta wychowanek Detroit w numerze otwierającym ten longplay. Pytanie to zadaje sam sobie i jest ono w ogromnej mierze retoryczne. Jednocześnie jednak zawiera się w nim ciężki i drażliwy klincz, w którym tkwi wielu muzyków, albo nawet szerzej – artystów wyrażających się w innych dziedzinach sztuki; a reperów to już w ogóle ogromna większość. Bo mnóstwo jest niestety prawdy w starym, wytartym porzekadle, że to, co człowieka psuje, to artystę buduje. Ludzie chcą krwi, spermy i łez. A to czym płaci ktoś za ich nadmierny wylew już nikogo nie interesuje.
Na pewno nie zajmuje to natomiast włodarzy dużych wytwórni, którzy opieki psychologicznej swoim małoletnim (zazwyczaj) kontrahentom nie oferują żadnej, a dla zysku potrafią nawet Amy Winehouse zmusić do zagrania jej ostatnich, przedśmiertnych koncertów. I ja też nie jestem tu bez winy, bo po wielokroć pisałem – i do dziś tak uważam – że rap nie jest dobrą formą wypowiedzi do mówienia o spokojnym, poukładanym życiu. Żeby być raperem, to trzeba w gacie siknąć – napisał mi ostatnio Łajzol i rzeczona definicja rapu jest dla mnie jedną z najcelniejszych.
Danny Brown na najbardziej osobistym, po wielokroć bolesnym, nowym krążku opowiada właśnie o tym, jak się ogarnia zwykłe, codzienne życie w obsikanych sztanach.
Do spodu!
Bo wiesz: nieprzejechani przez życie ludzie nie zasługują na dojrzałość albo – lepiej – nie mają do niej dostępu – to z kolei Zdechły Osa. I choć pobrzmiewa w tej wypowiedzi tak bardzo charakterystyczna dla niego przekora, to jednocześnie też jest w tym stwierdzeniu sporo prawdy. Bo rap może przecież służyć – i od zarania służył – opowiadaniu o wychodzeniu z bagna, ale żeby był on wtedy jakkolwiek dla słuchacza zajmujący, wymaga od jego autora stuprocentowej szczerości. Zmusza do kreacji, po wielokroć bolesnego stanięcia w prawdzie, przyznania się do słabości i odsłonięcia się jak na terapii grupowej. Nie ma tu miejsca na ego, dumę i przechwałki, więc nie ma tu poniekąd miejsca na bycie raperem. Nie wystarczą frazesy mówiące o tym, że to, co robiłem kiedyś, było be. Nie pomoże gloryfikacja mięciutkich papci i gorącej herbatki pitej pod kocykiem w cieple ogniska domowego. Nikogo nie przejmie grożenie paluchem i mówienie nie bierzcie narkotyków, nie pijcie alkoholu, nie palcie papierosów; jedzcie tylko warzywka, zaczynajcie dzień od gimnastyki i cieszcie się każdym kolejnym dniem waszego wspaniałego życia. Jeśli nie pokażesz ludziom tych swoich obszczanych gaci, to – niestety, względem tego jak wygląda przemysł rozrywkowy roku bezpańskiego 2023 – nikt się tym nie przejmie.
Na pewno nie trafi to do ludzi, którzy sami przez wspomniane bagno przeszli albo wciąż tkwią w nim po pas. Danny jest już jedną nogą na suchym brzegu i dobrze tę zależność rozumie, więc swoje sztany omawia plama po plamie: tu mi się wylał lean, a tu się obrzygałem, to jest moja krew, a to cudza, tu się zeszczałem ze śmiechu, a tu ze strachu…
Za stary na te sprawy
They say age catchin' up, so I'm runnin' from death / I done walked through the fire, trippin' on Heaven's steps / Gotta keep shit movin', time won't stand still / Movin' on with my life, can't cry when the milk spill / Rap a young man game, and ya missed ya mark / Probably never win a Grammy or chart on the charts – to z numeru Hanami, jednego z rozlicznych na tym albumie świadectw wypowiadanych zazwyczaj na spotkaniach anonimowych alkoholików bądź narkomanów, a nie na płytach.
Ten sam Danny kilka miesięcy temu na festiwalu SXSW stwierdził ze sceny, że jest tam tylko po to, żeby zarobić na kolejny odwyk i przeprosił zebranych, że nagrał tak dużo piosenek o narkotykach. W międzyczasie natomiast… umarł, jak proces swojej detoksykacji relacjonował w rozmowie z dziennikarzem Rolling Stone’a. Jego szósty krążek jest rozliczeniem z tym okresem, a jednocześnie domknięciem wielu wątków, które rozwijał przez całą swoją dyskografię, a być może i całe życie. Bo – jak sam nieraz twierdził – raperem chciał być już w przedszkolu, a dilerem został niewiele później.
Jak każdy noworodek, Daniel Brown akceptuje świat takim, jakim jest. W przeciwieństwie do wielu nowonarodzonych nie popada jednak w mentorski ton i daleki jest od pouczania słuchaczy. Godzi się z tym, że jest już za stary na wejście do pierwszej ligi, że przegapił, a raczej przećpał moment. Bardzo szeroko omawia powody takiego stanu rzeczy, lecz nawet na moment nie szuka w nich usprawiedliwienia. To, że postrzegany jest jako jeden z największych odklejuchów na scenie, nie wynikało bowiem z jego świadomej decyzji i zabrało mu szansę na sukces w głównym nurcie, ale też dało mu niczym niezmąconą wolność ekspresji, kontrakt z nierapową, opiniotwórczą wytwórnią i dorobek, który cieszy się kultowym statusem. W pułapce – muzyczne, przestępcze i dosłownie rozumiane, anglojęzyczne słowo trap – Danny już się przecież urodził jako tytułowy Y.B.P. – młody, czarny i biedny wychowanek Detroit, przedsionka piekła, jak o tym wyniszczonym, postindustrialnym mieście nawijał swego czasu J.Tiger z Trials X. I choć te ulice nędzy opuścił już lata temu, to dziś dopiero zebrany z nich brud stara się wyrzucić z wyniszczonego i zmęczonego organizmu. You ain't fuckin' with these clowns like / How you like me now / Gotta boss up and shakedown / Get your head out the clouds / Gotta go and get it now / Gotta boss up and shakedown / Go and bet the whole thou' / For the taking right now / Gotta boss up and shakedown / Fuck all that talking loud / It's about right now / Gotta boss up and shakedown!
Ten czas jest teraz!
Ilekroć widzę kolejnego rapera, który pędzi na złamanie karku – zazwyczaj dosyć krótką, a zawsze stromą i wyboistą – drogą do piekła, zastanawiam si,ę co on, bidak, ma zrobić skoro jedyna droga wyjścia z getta okazała się być właśnie tą jednokierunkową drogą szybkiego ruchu. Na jej końcu czekają na niego zwykle tylko odwyk, szpital psychiatryczny, kryminał albo cmentarz. Ale gdy nie masz na pieluchy dla dziecka, to zazwyczaj też nie masz czasu, żeby się nad czymkolwiek głębiej zastanowić. Wciskasz gaz i nie oglądasz się za siebie.
Na rzeczonym kursie kolizyjnym wydaje się być aktualnie najdalej Kodak Black i choć wydająca go wytwórnia ani otaczające go kręgi zatrzymać się mu raczej nie pomogą, to jest dla niego wciąż nadzieja. Żywym (!) dowodem na to, że z tego zaklętego kręgu da się wydostać jest bowiem Danny Brown i jego Quaranta.. Bo kiedy ledwie kilka miesięcy temu pisałem o Scaring the Hoes, że to zapis człowieka w rozpadzie, jego najnowszy album widzę jako relację z procesu składania się do kupy: powolnego zdrowienia, nie nagłego zrywania z dotychczasowymi nawykami, rozumienia i godzenia się, a nie zaprzeczania i – przyrodzonego neofitom – moralizatorstwa.
W rzeczonym przekonaniu utwierdza mnie dodatkowo jeszcze to, jakie bity wybrał na ten album i jak rzadko się na nich szarpie, jak to miał w zwyczaju w poprzednich latach. O tym, jaki był wcześniej, najmocniej przypomina hałaśliwy, straceńczy Tantor do podkładu Alchemista i buńczuczny Dark Sword Angel produkcji Quelle Chrisa i Chrisa Keysa (względem tego, co się najlepiej sprzedaje, zapewne kolejny singiel). Ten pierwszy kończy się jednak rozpaczliwym Noooo i odłączeniem użytkownika, a drugi wiele mówiącym napomknieniem, że Ya kids gotta eat. Reszta tego krążka przypomina natomiast zapis terapii; omówienie dziecięcych traum (i radości), analizę zmieniającego się przez lata otoczenia Danny’ego, rachunek win i krzywd, z którymi ten człowiek musi dalej żyć. Towarzyszące mu w tym wyznaniu jazzowe frazy Kassa Overall i rozpłynięte, kojące biciwa Paula White’a pozwalają zadbać o nieśpieszny timing i wygadać się do ostatniego słówka. Nigdzie się nie śpieszyć, wszystko dokładnie przemyśleć i nagrać jeden z najlepszych – o ile nie najlepszy – krążek w swojej karierze. I wszystko to budzi we mnie nadzieję, że Danielowi Brownowi uda się wyjść na prostą, a jednocześnie nie boję się o to, że stracę przy okazji jednego z moich ulubionych raperów, bo nagle przestanie on mieć, o czym nawijać. Doświadczeń zebrał przecież w międzyczasie tyle, że zamiast zwrotek mógłby pisać powieści, a zaszczanych gaci ma taką kolekcję, że co kilka miesięcy może robić kolejny drop. Bo przecież time wait for no man, so you can't waste time / Can't get time back, time after time…