
Już kilka godzin po premierze można zakładać, że najnowsze wydawnictwo twórcy marki NNJL będzie uznawane przez środowisko za jego najlepsze. My poczekamy jeszcze z takimi sądami, ale przyznajemy: to naprawdę intrygujący materiał.
Jeśli przez ostatnie tygodnie trzymaliście rękę na niuansowym pulsie, to z pewnością zdajecie sobie sprawę z tego, że na premierę Bohemy czekaliśmy wyjątkowo. W końcu zdarzyło się nam nawet opublikować artykuł na ten temat! Za nami już pierwsze odsłuchy, więc nadszedł dobry moment, by powiedzieć wam, co u Gedza piszczy.
Wizjonerstwo
Rozpoczynanie rozmowy o tym albumie od jakiegokolwiek innego elementu byłoby zwyczajnym wydziwianiem obliczonym na alter-poklask. Cała kariera Gedziuli to próba (czasem udana, czasem nieco mniej) wyjścia dwa kroki przed wszystkich, co zresztą może po części tłumaczyć, czemu do pewnego momentu nie robił kariery na miarę swoich niesamowitych możliwości. Cóż, taka zawsze była niewdzięczna dola prekursorów.
Bohema to znów sadzenie długich susów, dzięki którym gospodarz będzie mógł rozsiąść się w fotelu i z uśmiechem mówić: no, koledzy, za ile będziecie? Tym razem jednak pochwały powinny na dobre przełożyć się na peak popularności i gotówki, gdyż materiał – mimo swojej osobności – został pomyślany i zrealizowany z morderczą wręcz precyzją. Gedz konsekwentnie działa w swojej bajce, odrzucając opcję krótkowzrocznego serwowania odtwórczych, jednostrzałowych hitów.
Rządy twardej ręki
Raperzy kochają podkreślać, że ich płyty nie są robione z dnia na dzień. Rzekomo proces twórczy, rozciągnięty na wiele miesięcy, ma pomóc w przegryzieniu się krążka, by stał się wartościowszy. Szczerze? Raz, że często jest to miłe dla publiki pustosłowie, dwa – mityczne siedzenie i międlenie muzyki nie jest wcale równoznaczne z podbiciem jakości.
Gdy jednak Gedz mówi, że swoje materiały tworzy długo i sumiennie, nie na chybcika, to zwyczajnie po ich odsłuchu wypada mu uwierzyć i automatycznie przyklasnąć. Najnowsza sztuka to w końcu nie jeszcze jedna realizacja schematu: byczku, daj bicik, to se coś nagram, tylko benedyktyńska, wieloosobowa praca z materią, potwierdzona i przez creditsy, i przez uszy. Aż dziw bierze, że facet jest tu nie tylko raperem, producentem i koproducentem, ale też przede wszystkim producentem wykonawczym, który wziął ten materiał za mordę i zapewnił mu – uwaga, to będzie skomplikowane – niespójną spójność.
Praktycznie każdy z kawałków jest tu osobną historią muzyczną, a jednocześnie dobrze się komponuje z resztą. Ciekawe tropy dźwiękowe można mnożyć; Otchłań daje wrażenie przestrzenności i zarazem obecności monstrum czyhającego za plecami, Równowaga już od początku hipnotyzuje chropowatą strukturą tła, a OBC uwodzi przedziwną, niekoniecznie przyjemną rytmiką. Najmocniejszy highlight to jednak Morfina, partiami wspaniale minimalistyczna, za to nieustannie mutująca, a do tego już po kilkunastu sekundach otwierająca kilka dróg dla całej kompozycji. Tak brzmi muzyka wyrwana z objęć kosmosu.
Projekt-nasłuch
Można postawić ryzykowną tezę, że globalnie wszystko ma już status dokonane, więc i we wszystkim będzie przebijała nuta remixu. Czy jednak nie wkurza was odtwórczość polegająca nie tylko na bitmejkerskiej zabawie w Tetrisa, by ułożyć z klocków gładką kopię zagranicznego bitu, ale też jawnym podkradaniu nawijkowych patentów najbardziej znanych raperów z Niemiec czy Francji? Jeśli wkurza, to macie jeszcze jeden powód do zbicia piony Gedziuli, który łapie inspiracje, ale jednak podchodzi do nich nie na tępaka.
Co ważne - najbardziej czytelne pomysły na flow pochodzą tu nie z innych krajów, lecz polskiego podwórka. Czytelne, ale zarazem punktowe, stojące ramię w ramię z własnymi patentami. Taki Reset stanowi np. twórczą interpretację raperskich zachowań Kaza Bałagane, tyle że z autorskim sznytem. Props, a nie hejt za umyte uszy i otwartą głowę.
Jeden kamień milowy, jeden kamień do ogródka
Jest takie dość słuszne powiedzonko: jak jesteś od wszystkiego, to jesteś do niczego. W tym przypadku nie jest ono jednak w mocy. Do Gedza, choćby pod względem flow, nie tyle nie da się przyczepić, ile trzeba powiedzieć, że w tym momencie świadomego wachlarza umiejętności mógłby mu pozazdrościć niemal każdy polski raper.
Podśpiewywanki występowały u niego już dziesięć (!) lat temu, agresywne wjeżdżanie banger-taranem zrobiło Serce bije w rytm w 2013, a mniej lub bardziej cloudowe kroki czyni od połowy dekady. Krótko mówiąc: zawsze miał wszystko, ale nie zawsze miał wszystko w jednym momencie. Teraz ma, a przy okazji brawurowo wspomaga się technologią modyfikacji wokalu, dzięki której w mig, nawet w obrębie jednego utworu, jest w stanie przemodelować się o 180 stopni. A w takich kawałkach jak Kosmita przełożyć na nawijkę mema: Gedziula, to nawet nie jest on.
Rodzi się pytanie: czy mamy do czynienia z albumem na luzaku wycierającym podłogę polską rapgrą? Dla kogoś może tak, dla mnie jednak nie. Jest pewna fundamentalna rzecz, która zwyczajnie nie pozwala mówić o Bohemie jako wydawnictwie bliskim kompletności. Są nią, co pewnie niezbyt trudno zgadnąć, teksty. Okej, słychać, że włożono wiele wysiłku, żeby były inteligentne i takie w sam raz, jednak na dłuższą metę brakuje im czegoś ekstra – ciekawego porównania, niespodziewanej refleksji, mocnej puenty. Słowa stały się jeszcze jednym elementem wokalu, co już wpisuje się w trendy panujące sami wiecie gdzie. No i szkoda, no i cześć, choć nadal super.