4 powody, dla których Pezet i Mes mogliby nagrać polskie Watch the Throne

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
pezetmes.jpg

Warszawscy raperzy są prawdziwymi instytucjami w naszej rapgrze, więc nie mamy wątpliwości: jeśli czyjaś wspólna płyta miałaby dla polskiego rynku wagę gatunkową taką jak dla amerykańskiego wydawnictwo Westa i Jaya, to właśnie ich dwóch.

W związku z tym, że Ten Typ Mes obchodził wczoraj urodziny, a święta to czas, w którym mogą zdarzyć się cuda, zastanawiamy się, jak jego wspólny album z Pezetem wpłynąłby na rodzimą scenę muzyczną. Czemu myślimy, że byłby on jedną z najważniejszych pozycji w historii całego polskiego rapu?

1
Ostateczne podkreślenie statusu scenowego

Żyjemy w czasach, w których płytowe spotkania na szczycie są czymś tak oczywistym jak fakt, że dzień zmienia się w noc, a po burzy wychodzi słońce – tyle że duetowa sztuka warszawiaków byłaby czymś więcej niż merkantylno-zajawkowym łączeniem w jedno dwóch nieco różnych fanbase'ów. W końcu w dyskusjach o nadwiślańskich raperach, którzy mogliby dzierżyć subiektywny, ale nadal chwalebny tytuł G.O.A.T., obie ksywy przewijają się bez przerwy od półtorej dekady. Wydawnicze zbicie piątki byłoby asumptem do uzasadnionej turbo przewózki i ostatnim etapem wykuwania bogato inkrustowanego pomnika trwalszego niż ze spiżu. I dla jednego, i dla drugiego.

2
Spełnienie marzeń fanów

Kiedy pisze się taki artykuł, siłą rzeczy trzeba odwoływać się do chwalebnej przeszłości obu graczy. Zarówno w dawniejszych czasach, jak i obecnych Pezet z Mesem pojawiali się w tych samych kawałkach, tyle że często dzielili między siebie obowiązki zwrotkowo-refrenowe (zupełnie tak, jakby nie chcieli wchodzić sobie za bardzo w paradę) lub też nie byli jedynymi gośćmi/gospodarzami. Nie musimy dodawać, że klasyczne utwory, choć z oznaczeniem hard repeat, pozostawiały więc pewien niedosyt wśród fanów. Na albumie ten wieloletni problem albo by nie istniał, albo też byłby dużo mniejszy niż dotychczas, ku uciesze wszystkich.

3
Spotkanie osobowości

Collabowe albumy możemy określić wielkimi tylko wtedy, gdy oprócz niewątpliwych umiejętności liryczno-majkowych pojawi się faktor X. Może być on różny, ale często chodzi o atmosferę spotkania dwóch – nawet znajdujących się na przeciwnych biegunach – osobowości, czyli pełnowymiarowych ludzi, którzy mają coś do powiedzenia także poza bitem i których przekonania są w stanie postawić stempel na materiale. PZU i Typa trudno określić jako facetów będących wyłącznie maszynkami nawijającymi pod kolejne bity, więc o ten ulotny, tyczący się czucia aspekt jesteśmy spokojni.

4
Art-biznes razy dwa

Last, but not least: oczywiście po latach pamięta się materiały, które były bardzo dobre, lecz prawdziwe, wieloletnie zamieszanie wywołują wyłącznie te, które nie mają punktu odniesienia w środowisku. Jednych obezwładniają subiektywnie postrzeganym wizjonerstwem, drugich wpędzają w furię wydziwianiem i odklejeniem od ramy, ale najważniejsze, że nikogo nie pozostawiają obojętnym. Przez wzgląd na okoliczności, krążek byłby motywacją do syntezy karier obu raperów (którzy przecież mają w dyskografiach nie do końca udane eksperymenty) i tworzenia jedynej w swoim rodzaju wizytówki każdego z osobna, więc musiałby mieć warstwę muzyczną na bogato, z wieloma najciekawszymi producentami ślęczącymi nad pełnym brzmieniem danego bitu, no i srogi rozstrzał gatunkowy zbierający dorobki i przetwarzający je z kreatywnym rysem. Można iść o zakład, że byłoby to podwójne rozbicie banku – najpierw na produkcję, potem podczas trasy koncertowej. Król się bawi, złotem płaci, edycja polska. Do roboty!

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Pisze przede wszystkim o muzyce - tej lokalnej i zagranicznej.