Idziemy o zakład: jeśli nic się nie sknoci, to ci goście staną się bardzo ważnymi postaciami krajowego rapu.
Sukces w rapie niejedno ma imię, o czym wie każdy, kto śledzi poczynania lubianego przez siebie rapera. Jedni, z uwagi na styl twórczości, mogą cieszyć się z dobrych odsłon, nawet jeśli nie są w ścisłym mainstreamie. Drudzy poruszają się z takim sznytem, że będą mogli odpalić szampany dopiero wtedy, gdy zaczną objeżdżać Polskę jak długa i szeroka.
W tym tekście przedstawimy wam pięć ksyw, które w swoich (tfu) szufladkach mają jeszcze trochę do zrobienia, a wiele wskazuje na to, że już w przyszłym roku mogą rozbłysnąć dużo większym blaskiem. Złapcie się z nimi już przed właściwym hajpem!
Gdy ostatnio prorokowaliśmy przyszłość uczestników najnowszej edycji Młodych Wilków Popkillera pozwoliliśmy sobie na uwagę, że w dużym polskim graniu jest miejsce wyłącznie dla jednego horrorcore'owca, czyli Słonia. Poczynania Bugsa każą nam jednak nieco zrewidować ten pogląd. Nastolatek działający pod szyldem Brain Dead Familii nie ucieka od ostrych wątków, do tego podanych w sposób, który może mu zjednać naprawdę dużo słuchaczy. Ale do tego jest na tyle plastyczny, że z łatwością może wyewoluować w gościa, dla którego ciężki klimat będzie już niedługo tylko jedną z kilku składowych dyskografii. Już jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Zaraz spytacie: że jak, kto to? No właśnie – Fvnkovy to być może obecnie najlepszy z najmniej znanych raperów w kraju. I to tak naprawdę najmniej, bo facet notuje bardzo małe liczby, pozostając nadal nieodkrytym talentem spod szyldu małego labelu More & More Records. Takie tracki jak Fashion Killa czy Przeciwieństwa udowadniają jednak, że wspomniany mógłby spokojnie poszerzyć grono odbiorców, gdyby tylko na niego trafili – radzi sobie równie dobrze rapując pod nieprzypałowe pianinka, jak i mocniejsze cykacze, a przy tym jest zdecydowanie linijkowy, ergo: warty cytowania.
Jeśli nie wierzycie, że polska rapgra to suma paradoksów, przypatrzcie się bliżej drodze Skipa. Jeszcze za czasów działania w wytwórni Lekter Records nagrał kawałek, który nabił już 14 milionów wyświetleń (Gasnę!), a i tak mogliście go nigdy nie usłyszeć. Teraz za to wydał album pod szyldem Mięthy, który niby jest zewsząd propsowany, ale i tak wydaje się, że pozostaje w pewnej niszy. Nie ma opcji – ten nieco laidbackowy, przyjemnie przekminkowy gość musi w 2020 roku wystrzelić jak z procy.
Oficjalne info: nie ma chyba newcomera, któremu tak często wróżylibyśmy większe granie. Już na początku tego roku pisaliśmy, że nie ma bata – teraz to już na pewno wjedzie w grę z buta, zaś kilka miesięcy później z niecierpliwością oczekiwaliśmy na premierę projektu Miłość, nienawiść, balet. Tak oto dojechaliśmy już niemal do końca 2019, a Wiktor nadal pozostaje zjawiskiem z mocno ograniczonym oddźwiękiem. Niech ten tekst będzie klasycznym, mimo wszystko pozytywnym hat-trickiem – bo nadal wierzymy w jazdę tego typa.
Istnieje całkiem spora szansa, że z twórczością zibexa zetknęliście się już przy okazji przelotu po nie aż tak znanych kawałkach, które mimo to notują ponad 100 tysięcy wyświetleń w serwisie YouTube. W pewnym sensie możemy już mówić o małym fenomenie tego młodziaka, który na bitach HIFIRE'a miarowo, z całkiem niezłym pomysłem nawija o swoim mocno blantowym locie. Czy to już ten moment, że jeden kawałek przekraczający symboliczny milion albo dobrze pomyślane zaproszenie kogoś na feat będzie gamechangerem jego kariery? Pytanie z gatunku retorycznych.