
Świat zwariował w 23 lata - rapował grubo ponad dekadę temu Tede w swoim pierwszym solowym numerze. Dziś te słowa nabierają zupełnie nowego znaczenia w kontekście dokładnie 23 lat, które minęły od premier debiutanckich krążków WYP3 i Liroya. Albumów, które - podobnie dyskusyjnie jak amerykańskie Rapper's Delight - możemy uznać za kamienie węgielne polskiej sceny hip-hopowej.
Bo naprawdę świat zwariował w te niespełna ćwierć wieku. Nikt z pierwszego pokolenia polskiego środowiska skejtowo-rapowego nie przewidziałby, że ich produkcje tyle namieszają, że ludzie wciąż po tym czasie będą słuchać bitów i rymów, i że będą one brzmiały tak inaczej - a wybrzmiewać będą szerzej niż popowe szlagiery.
A jeśli chcecie dowiedzieć się, jak zabrzmi collab starej szkoły z nową i posłuchać, co będą mieli wam do powiedzenia we wspólnych trackach Sokół, Pezet, Żabson i Sitek - śledźcie kanały Tymczasem EB, bo w ramach projektu TYMCZASEM będzie działo się bardzo wiele.
1. Z całej Polski teraz milion osób
Równo 5 lat po tym, jak polską wspólną scenę reprezentowało (niewiele ponad) 10 osób, Wall-E nawijał w 2002 roku na pierwszym Kodexie, że: W całej Polsce teraz 1000 osób, każdy chciałby robić to na własny sposób / Żądni rozgłosu, wyjścia z chaosu, każdy może przecież skorzystać z głosu / To jak uśmiech losu, to jak przychylność głosów / To nowa era, błyskawiczna może być kariera. I o ile na początku lat 2000, w dobie pierwszej fali mody na hip-hop, rodzime środowisko rosło wprost proporcjonalnie do ilości rapu w telewizjach muzycznych i nowych krążków ustawianych na nowopowstałych półkach w empikach (a było tego naprawdę dużo), o tyle później nastąpił na tym rynku krach i w czułych ramionach podwórkowej kultury pozostali tylko jej najbardziej oddani żołnierze. Tyle że zamknięta w internecie, lokalna scena potrafiła wymyślić takie metody kontaktu z fanem, których mainstreamowa fonografia musiała dopiero nauczyć się w przeciągu minionych kilkudziesięciu miesięcy; w znoju i trudzie wypracowała sobie swą dzisiejszą, imponującą pozycję na rynku. Podyktowana przez brak zainteresowania mediów głównego nurtu sieciowa wymiana informacji pozwoliła lokalnemu środowisku dotrzeć do zupełnie nowego grona słuchaczy i (przyszłych) twórców, do których wcześniej z racji skupienia w metropoliach i dosyć hermetycznego nastawienia miała raczej mizerny dostęp. Bo o ile pierwsza fala rodzimego rapu właściwie cała wywodziła się z wielkich ośrodków miejskich, o tyle dzisiaj rząd dusz dzierżą wychowankowie małych miasteczek. Quebonafide jest z Ciechanowa, Żabson z Opoczna, a Szpaku z Morąga. Czy zmienia to w jakikolwiek sposób ich ogląd świata? To jest kwestią mocno dyskusyjną, ale na pewno pokazuje, jak zmieniła się przez lata rapowa mapa Polski, na której przez lata błyszczały jedynie takie miejsca jak Kielce, Katowice, Warszawa, Poznań czy Wrocław. Dziś właściwie cała jest rozświetlona tysiącami punktów, z których pochodzi ów - bez mała - milion osób składających się na współczesną, rodzimą scenę rap. Ludzi, których hip-hopową przynależność jest już dużo trudniej rozpoznać na pierwszy rzut oka niż w latach, w których ta opozycja zasadzała się na prostym, czarno-białym podziale. Zresztą najlepiej oddaje go ten klasyczny cytat...
2. Wokół pacjenci w wąskich spodenkach i ja
Ja bym nigdy nie pomyślał, że z taką ksywką i takim wyglądem można się wybić na naszym rapowym podwórku, więc jak bym myślał tylko o tym, to nie wiem, czy bym to zrobił. Bo chyba jednak w tamtym czasie była to bardziej przeszkoda niż atut. Tesla by tego nie wymyślił, że gość z ksywką, której większość nawet nie potrafi wymówić, przebił się do tego środowiska i zaszedł w nim tak daleko - opowiadał rok temu Quebonafide w rozmowie z jednym z naszych redaktorów. I ta krótka wypowiedź podsumowuje właściwie całą estetyczną rewolucję, jaką krajowe środowisko rapowe przeszło na przestrzeni minionych dwóch dekad. Od czasów krwawych niekiedy starć na froncie baggy jeansy kontra leginsy i lat, w których reprezentanci składu MorW.A. tłumaczyli Redowi w wywiadzie, że ubiera się ciut zbyt kolorowo i ekstrawagancko jak na polskie realia, zmieniło się w tej kwestii wszystko. Fluorescencyjne soczewki, dziary na mordzie i grille na zębach, barwne fryzury, damskie torebki i żółte golfy, ciuchy od high-fashion projektantów, koszulki z Britney Spears... I spoko, bo choć polski rap z racji swojej 90'sowej proweniencji - poza środowiskiem breakdance’owym - ominął szerokim łukiem prawdziwy, 80'sowy oldschool, to owe pawie pióra są w pionierskie idee hip-hopu wpisane dużo mocniej niż miejski kamuflaż. A to, że na dzisiejszym obrazie rodzimego rynku są one dużo lepiej widoczne niż workowate gacie i bluzy kangury, to już kwestia tego, że…
3. Kto z kim przystaje, taki sam się staje
Bo o ile rodzima scena zawsze pełnymi garściami czerpała z amerykańskich czy francuskich wzorców, o tyle dostęp do nich u schyłku zeszłego millenium był nieporównywalnie mniejszy. Właściwie wszystkie pionierskie, lokalne produkcje hip-hopowe były oparte na zrębach informacji czerpanych z teledysków MTV, przeglądanych w empikach, nowych numerach przesadnie drogiego Source’a czy XXL i tych kilkudziesięciu rapowych płytach, które krążyły z rąk do rąk. Pierwsze kieleckie albumy były w ogromnym stopniu zainspirowane twórczością Cypress Hill, Peja tęsknym okiem wyglądał westcoastowych, gangsterskich wzorców, a Skandal nie brzmiałby na pewno tak, jak brzmi, gdyby Vienio i Włodi nie słuchali wcześniej pierwszych albumów Mobb Deep. Ale wszyscy oni nie mieli wówczas szans podpatrywać ich twórców przy pracy, posiłkować się internetowymi tutorialami tłumaczącymi, jak zrobić Metro Boomin type beat, czy tkać swój własny język wypowiedzi z setek różnych wpływów. Bazując na pojedynczych, z trudem zdobywanych ścinkach wiedzy musieli sami stworzyć ten osobny hip-hop, który daleki był często od początkowych założeń, a podyktowany warunkami ekonomicznymi i dostępem do technologii. Dziś natomiast, kiedy cały świat stoi… ekranem, dużo trudniej jest wyindywidualizować się z rozentuzjazmowanego tłumu. I choć w ogromnym stopniu kwestia ta dotyczy muzyki, to przekłada się również na klipy, akcje promocyjne czy image. Kiedy na upragnioną bluzę Wu-Wear trzeba było zbierać kasę miesiącami, a później jechać jeszcze po nią do Niemiec, to dziś wystarczy kliknąć kilka razy w odpowiednim miejscu i już koszulka naszego ulubionego amerykańskiego MC czeka w skrzynce pocztowej. A pozwala na to…
4. Kasa, kasa, nikt się nie wyprze
Ja nigdy od rapu nie miałem jakichś wielkich oczekiwań finansowych. I wydaje mi się, że to jest jedna z niewielu rzeczy, która różni to młodsze pokolenie od nas, bo kiedy my zaczynaliśmy, nie można było liczyć na pieniądze z rapu. Bo ich nie było, niczego nie było. - mówił Kosi jednemu z naszych redaktorów. - Kiedy ja miałem 23 lata i później, kiedy miałem 26, to z rapu w Polsce wciąż zarabiało kilka osób i też podejrzewam, że były często oszukiwane, bo nie wiedziały jeszcze na czym ten biznes polega. A teraz każdy przeciętny dwudziestoparolatek, który nieźle rapuje, w przeciągu roku może zbudować sobie fanbase rzędu 1000 osób, które kupią 1000 jego mixtejpów. 1000 mixtejpów to jest 30 000 złotych - 25 000 złotych w ciągu jednej doby wpływa mu na konto i jak masz 22 lata i mieszkasz u mamy to jesteś ustawiony spokojnie na pół roku. Do tego dostajesz ciuszki, bo branża jest rozwinięta, jest dużo firm i każdy coś ci chętnie da, żebyś w tym się pokazywał. I są festiwale - tu koncert zagrasz za 500 zł, tu za tysiąc… Łatwiejszy start mają teraz dzieciaki, mogą się szybciej uniezależnić i robić swoje rzeczy. I właściwie nie ma co do tej wypowiedzi dodawać, bo po latach chudych przyszły dla rapu lata tłuste. Podyktowane przez mizerne warunki bytowe reprezentantów pierwszej fali hasła takie jak: tu nie chodzi o szelest czy nie jestem kurwa biznesmenem odeszły dawno w niepamięć, a tych, którzy mają dziś kasę, nikt już nie porównuje do boysbandu. Bo w 2018 hip-hopowa branża cała wręcz szeleści i trzeba być głupim, naiwnym lub… bezkompromisowo ideowym, żeby z tego nie korzystać, a biznesmenem w pewnym stopniu jest każdy jej reprezentant, bądź też jest nim koleżka stojący za jego plecami. Nic więc dziwnego, że hajs, pęga, kasa, sos, forsa czy kabona są jednymi z najczęściej pojawiających się słów w rodzimych rapowanych tekstach. A to oczywiście ma wpływ na to, że niektórzy widzą w tym…
5. Negatywny przekaz, co cię boli, co urzeka
Ja zupełnie tak nie myślę. Wręcz się cieszę, że ci młodzi wykonawcy nie muszą walczyć z systemem i mogą się skupić na innych rzeczach, na rzeczach przyjemnych i hedonistycznych. To jakieś nowe spojrzenie na to wszystko - ta rzadka w swoim pozytywnym wydźwięku opinia na temat dzisiejszych rapowanych tekstów pochodzi od Łajzola, który wyłożył ją w odpowiedzi na pytanie o stereotypowe myślenie o nowej szkole, nawijającej tylko o hajsie, dziwkach i kodeinie (bądź kokainie). Bo o ile przeważająca większość zasłużonych w bojach starych lisów przesłuchiwanych przez CGM zgadza się z Arturem Rawiczem, że w rapie młodego pokolenia jest dużo mniej przekazu niż w tym, co oni kiedyś robili, to kwestia ta jest dużo bardziej skomplikowana i wielopłaszczyznowa by sprowadzić ją do prostej odpowiedzi: tak lub nie. I o ile rzadko utkane częstochowskimi rymami, podwórkowe zasady, które często wykładali w drugiej osobie pionierzy polskiej rap gry zwykło się utożsamiać z jedyną słuszną definicją prawdziwego rapowego przekazu, o tyle zawsze właściwie było to myślenie obce amerykańskim hip-hopowcom i w dziwny sposób stawiające oczywistość ponad osobistością, co w ciekawy sposób rozwija Łajzol w dalszej części wspomnianego wywiadu: Ja za wszelką cenę unikam pretensjonalności i to się u mnie odzwierciedla w takim prostym zabiegu technicznym, że jak piszę tekst to nigdy nie piszę w drugiej osobie, nie piszę - weź, wstań, zrób tak, tego nie rób, tylko piszę - wstaję rano, robię to i to, czuję to i to. A ty możesz sobie z tego wyciągnąć jakieś wnioski i może czasami jakaś naukę albo… przejść nad tym obojętnie. Tyle. W tej krótkiej definicji stylu zawarte jest podejście, które - często nieświadomie – przyświeca przeważającej części współczesnej sceny. Gombrowiczowskie: poniedziałek - ja, wtorek - ja, środa - ja, czwartek - ja, … jest w swoim sednie niesamowicie hip-hopowe i też jednocześnie zmusza do pracy nad techniką, bo jeśli dziś ktoś chce, żeby ludzie słuchali tego, co tam sobie porabia, co myśli i mówi, to musi być dużo bardziej precyzyjny w operowaniu słowem niż ta grupka szczęśliwców, którzy mieli znajomych producentów w latach 90. Każde kolejne pokolenie zarzuca zawsze swoim spadkobiercom, że upraszczają muzykę do granic możliwości i punktu w którym przestaje ona być w ogóle muzyką. A do tego jeszcze nawijają tylko o seksie, pieniądzach i narkotykach. Z takimi zarzutami spotykał się i Elvis Presley, i James Brown, i… Molesta. Bo ogromna część utożsamiających się ze starą szkołą słuchaczy rapu chyba zapomniała, jak powtarzała za Wilkiem jego wersy z klasycznego Się żyje: Alkohol, szybki sex, kokaina / Całe życie na melanżu choć to nie nowina.
6. Hip-hop non stop i niech nikt nie zapomina
To jest Kaliber, już w domu nasza pierwsza, pierdolona płyta / Uderza w twój mózg jak błyskawica i już jesteś chory / Twój ojciec chce wyleczyć cię - on jest popierdolony / Nie daj się, mówię ci, on nie wie / Ile znaczy ta muzyka dla ciebie / Bo ta muzyka jest nieuleczalna - tak na debiutanckiej płycie Kalibra 44 rapował Magik. W tych kilku wersach zawiera się właściwie cały konflikt pokoleń, który na niwie muzycznej osiąga swoje apogeum zwykle na przestrzeni jednej do dwóch dekad. I tak jak punk rockowcy zbuntowali się przeciwko nadętemu patosowi progresywnego rocka, a pierwsi amerykańscy hip-hopowcy wynieśli disco z elitarystycznych klubów z powrotem na ulice, tak dzisiejsza nowa fala rapu odświeża jego formułę w sposób często zbyt radykalny dla starej gwardii. I dlatego właśnie jej zasłużeni w bojach reprezentanci załamują co rusz ręce nad tym, że przy pomocy auto-tune’a nawet kompletne beztalencie może stać się zaraz kolejną wielką gwiazdą. Bo zapomnieli już, jak ich rodzice powtarzali, że melodeklamacja to przecież nie śpiew, a żeby obsłużyć sampler nie musisz nawet znać nut, nie mówiąc już o umiejętności grania na jakimś PRAWDZIWYM instrumencie. Dlatego oburzają się, jak widzą filmik, w którym gimnazjaliści chóralnie odśpiewują Klub go-go, bo już nie pamiętają - a często nawet nie chcą pamiętać - jak jadąc na zieloną szkołę razem z całym tyłem autokaru skandowali Ej, ty, ku**a, ty, ku**a, ku**a, ku**a mać / Posłuchaj, ch*ju jeden, co mówi nasza brać. I dlatego też mierzi ich sukces Taconafide, bo dobrą muzykę wciąż utożsamiają z brakiem kasy, w drugiej osobie wyłożonym przekazem i jedyną słuszną estetyką lat 90. A to nie są i nigdy nie były pojęcia tożsame. Bo choć świat naprawdę zwariował w te minione 23 lata, to największym symptomem tego szaleństwa nie jest wcale współczesna, nowa fala rapu, nie jest ewolucja, jaką przeszedł w tym czasie rodzimy rynek hip-hopowy czy jakikolwiek z innych czynników wymienionych w tym tekście, ale to, że od blisko ćwierci wieku nie wyrósł nam na tym - niesamowicie przecież dziś bogatym i różnorodnym - muzycznym poletku żaden konkurent, który mógłby z rapem stanąć w szranki i zawalczyć o rząd dusz młodego pokolenia. I kiedy część naszej redakcji chorowała na Wu-Tang i Molestę, ich rodzice mogli stosunkowo łatwo się od nich odciąć, wracając do ukochanych płyt Pink Floyd czy Republiki i zamknąć się w swoim nieskalanym przez rap, bezpiecznym rockowym azylu. A dzisiejsi 40-latkowie niestety tego zrobić nie mogą, bo to wciąż jest przecież ich ukochany, przez lata osłaniany przed zakusami niewiernych, jedyny, prawdziwy hip-hop. Z tym, że on już od dawna nie jest ich. Bo jest wszystkich. Starych i młodych, zasłużonych w bojach i dopiero stawiających swoje pierwsze kroki na scenach, wykładających na bitach swe etyczne zasady i opisujących w rymach przygody ostatniej nocy. Najbardziej jednak jest tych otwartych i pracowitych. Każdy wers nowy, każdy bit i scratch... Na zdrowie. Proszę, możesz sobie wziąć, to twoje.